Exclusive
20
min

Wojna, wielka czy mała, zawsze dotyka dzieci

Każdego dnia tracimy czas. Dzieci, które zostały uprowadzone w wieku 2,5 roku, mają już 5,5 roku. Mogą nawet nie pamiętać, co się z nimi stało. Im dłużej dziecko pozostaje w izolacji, poddane praniu mózgu, tym trudniej będzie je odzyskać – mówi Ołena Rozwadowska

Natalia Żukowska

Ołena Rozwadowska, współzałożycielka i przewodnicząca zarządu Fundacji Charytatywnej „Głosy dzieci”. Zdjęcie: prywatne archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W 2024 r. Rosja znacznie rozszerzyła sieć „obozów reedukacyjnych”, nasiliła też indoktrynację uprowadzonych ukraińskich dzieci. Po powrocie do domu każde z nich będzie potrzebowało pomocy. O tym, ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję, czego uczy się je w „obozach reedukacyjnych” i jakie są szanse na ich powrót do domu rozmawiamy z Ołeną Rozwadowską, założycielką i szefową Fundacji Charytatywnej „Głosy dzieci”.

Natalia Żukowska: 2 października siedmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat powróciło na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Pochodziły z Chersonia i Krymu. Poinformował o tym Mykoła Kułeba, szef organizacji „Ratujmy Ukrainę”. Pod koniec września, według rzecznika praw obywatelskich Dmytro Lubineca, dziewięcioro dzieci wróciło do domu. Ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję?

Ołena Rozwadowska: Według otwartych źródeł Rosja deportowała ponad 700 tysięcy osób. Oficjalne dane ukraińskich władz mówią o około 20 tysiącach dzieci. Opieramy się na tych danych, ale podanie dokładnej liczby jest niemożliwe. Wojna trwa, więc dziś może być inna liczba uprowadzonych dzieci, a jutro inna. Nie mamy też dostępu do terytoriów okupowanych i terytorium Federacji Rosyjskiej.

Powrót ukraińskiego dziecka przetrzymywanego na okupowanym terytorium. Zdjęcie: SIERGIEJ CHUZAVKOV/AFP/Eastern News

Co dzieje się z ukraińskimi dziećmi w Rosji?

Niedawno wraz z Ukraińską Siecią Praw Dziecka i Regionalnym Centrum Praw Człowieka przygotowaliśmy raport ze studium przypadku. Nasza część była poświęcona wsparciu psychologicznemu i rehabilitacji dzieci po ich powrocie.

W niektórych przypadkach transfer dzieci jest grupowy, są umieszczanie w obozach na Krymie, w Rosji i na Białorusi. Wiadomo, że na okupowanych terytoriach Ukrainy trwają procesy pozbawiania ukraińskich rodziców praw rodzicielskich na mocy prawa rosyjskiego. Dzieci są im odbierane pod fałszywym pretekstem zagrożenia życia lub zdrowia, bez szczegółowego uzasadnienia. Potem takie dzieci mogą zostać umieszczone w rodzinie zastępczej. Wszystko to jest oczywiście nielegalne i stanowi zbrodnię wojenną. Strona ukraińska rejestruje każdy taki przypadek.

Jak przebiega proces uwalniania ukraińskich dzieci?

Nasza fundacja nie zajmuje się odzyskiwaniem dzieci. W rzeczywistości każdy przypadek jest indywidualny. Nie ma mechanizmu organizującego powrót dzieci, jak w przypadku jeńców wojennych. Poza tym Rosja nie uznaje faktu, że są to dzieci uprowadzone lub deportowane. Zgodnie z rosyjską logiką te dzieci są ratowane przed ostrzałem. Dla Rosjan to „misja humanitarna”. My zaś wiemy, że to uprowadzenie, przymusowe wywiezienie, deportacja i rusyfikacja na terytorium Federacji Rosyjskiej.

Ołena Rozwadowska: „Rosja nie uznaje faktu, że te dzieci zostały porwane lub deportowane”. Zdjęcie: kanał telegramu Rzecznika Praw Obywatelskich Dmitrija Lubineca

Krewni sami szukają uprowadzonych dzieci i jeżdżą po nie do Rosji. Pomagają im wolontariusze współpracujący z Ministerstwem Integracji, Urzędem Prezydenta i urzędem Rzecznika Praw Obywatelskich.

Co jest w tym wszystkim najtrudniejsze?

To, że każda osoba, która jedzie do Rosji po dziecko, jest narażona na ryzyko. Może z nim nie wrócić, jeśli nie zostanie uwolnione. Ponadto przejście przez proces filtracji, ogromna liczba różnych kontroli jest zawsze upokarzającą i trudną procedurą. To wszystko może potrwać od kilku tygodni do kilku miesięcy. W naszym raporcie opisaliśmy przypadek kobiety, która pojechała do Rosji po swoją wnuczkę. To wszystko trwało 14 miesięcy. 18-godzinne przesłuchania na granicy, groźby – Rosjanie uprzykrzali jej życie w każdy możliwy sposób. Chcąc opóźnić wypuszczenie dziecka, uczynili ją stroną postępowania karnego. Dziewczynkę udało się odzyskać dopiero przy drugiej próbie – i dopiero po tym jak jej matka poinformowała Radę Bezpieczeństwa ONZ o poczynaniach Rosjan.

Logistyka też jest wyzwaniem. Z reguły droga do terytoriów okupowanych lub do Rosji prowadzi przez kilka krajów europejskich

Trudno jest zidentyfikować, a potem odszukać te dzieci, to bardzo żmudna i trudna praca. Według oficjalnych statystyk zamieszczonych na stronie „Dzieci wojny” do tej pory udało się odzyskać zaledwie 388 dzieci.

Największym problemem jest czas, który tracimy każdego dnia. Dzieci, które na początku inwazji zostały uprowadzone w wieku 2,5 roku, mają teraz 5,5 roku. Mogą nie pamiętać, co się z nimi stało, poza tym to trauma dla dziecka. Im dłużej przebywają w izolacji i są poddawane praniu mózgu, tym trudniej jest je potem odzyskać.

W sierpniu 2024 roku do domu wróciło 14 uprowadzonych ukraińskich dzieci. Zdjęcie: konto Rzecznika Praw Obywatelskich Dmitrija Lubinca na Telegramie

Gdy są umieszczane w rosyjskich rodzinach, adoptowane, sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. Proszę sobie wyobrazić, że jest pani trzyletnią dziewczynką adoptowaną przez jakąś rosyjską rodzinę. Dla dziecka w tym wieku nie ma znaczenia, gdzie mieszka, ponieważ nie rozumie sytuacji, w której się znajduje. Ono po prostu żyje.

W swoim ostatnim raporcie wspomnieliście o ponad 5500 „wojskowo-patriotycznych” klubach edukacyjnych i stu „obozach reedukacyjnych” działających w Rosji i na Białorusi. Jak „reedukuje” się tam ukraińskie dzieci? Jak przebiega indoktrynacja?

Badanie zostało przeprowadzone przez Regionalne Centrum Praw Człowieka. Eksperci opisują „lekcje patriotyzmu”, które są udzielane dzieciom. Program nauczania zatwierdzony przez rosyjskie Ministerstwo Edukacji nie przedstawia Ukrainy jako niepodległego i zjednoczonego państwa. Rosyjskie narracje propagandowe są zawarte nie tylko w podręcznikach. Są również narzucane podczas obowiązkowych zajęć pozalekcyjnych, takich jak „Rozmowy o ważnych sprawach” i „Lekcje odwagi”. W instytucjach edukacyjnych istnieją również „klasy kadetów i Kozaków”, których celem jest przygotowanie uczniów do edukacji wojskowej i służby wojskowej.

Jedną z form indoktrynacji politycznej jest działalność tzw. ruchów patriotycznych i wojskowo-patriotycznych. Na terytorium Rosji istnieją również tzw. obozy reedukacyjne. Rosja nie szczędzi wydatków na ich prowadzenie i jest bardzo profesjonalna w swojej wojnie informacyjnej. To koło zamachowe kręci się na każdym poziomie. Każdy nauczyciel, każdy dyrektor instytucji edukacyjnej i każdy dorosły wie, skąd czerpać właściwe informacje, które należy przekazać dzieciom.

W tych obozach istnieje system tak zwanego wychowania patriotycznego. Przedstawiają dzieciom swoich „bohaterów”, śpiewają rosyjski hymn, wymazują  ich tożsamość narodową.

Zadaniem Rosjan jest uświadomienie ukraińskim dzieciom, że są częścią narodu rosyjskiego

Jakich metod Rosja używa przeciwko ukraińskim dzieciom, by zapomniały, że są Ukraińcami?

Przede wszystkim chodzi o presję psychologiczną i moralną. Nasz psycholog, który pracował z chłopcem odesłanym do Ukrainy, powiedział, że to dziecko doświadczyło przemocy fizycznej i tortur. Działacze na rzecz praw człowieka odnotowują straszne przypadki. W Rosji najtrudniej jest tym dzieciom, które otwarcie demonstrują proukraińskie nastawienie. Są nieustannie poddawane presji moralnej i zastraszane. Rosjanie liczą na to, że dzieci się załamią. Nieustannie powtarzają im: „Nikt was nie potrzebuje, nikt po was nie przyjdzie. Zapomnieli o was. Jeśli wrócicie, zostaniecie uznane za kolaborantów i uwięzione”.

Dzieci nie wiedzą, czy to prawda. Niektóre z nich myślą: „Może naprawdę wsadzą mnie do więzienia za to, że byłem w Rosji?”. Taki horror mocno wpływa na psychikę dziecka.

Najcięższy jest los tych uprowadzonych dzieci, które otwarcie demonstrują swoje proukraińskie nastawienie. Zdjęcie: konto Dmitrija Lubinca na Telegranie

Freedom House we współpracy ze ZMINA. Centrum Praw Człowieka i Regionalnym Centrum Praw Człowieka przedstawił Międzynarodowemu Trybunałowi Sprawiedliwości nowe dowody na bezpośrednie zaangażowanie reżimu Łukaszenki w wysiedlenie, indoktrynację polityczną i militaryzację edukacji ponad 2200 dzieci uprowadzonych z okupowanych terytoriów Ukrainy. W jaki sposób te dowody mogą przyczynić się do powrotu ukraińskich dzieci do ich rodzin?

Po pierwsze, to jest zapis naruszeń. Sprawy w Hadze mogą być rozpatrywane przez dziesięciolecia, ale i tak ktoś musi je rejestrować. Chodzi również o zwiększenie presji międzynarodowej. Jeśli o tym nie mówisz, nie nagrywasz tego, nie zgłaszasz, ktoś może uznać, że wszystko zostało załatwione i nie ma już żadnych problemów. Te sprawy powinny być stale obecne w przestrzeni publicznej i słyszalne na różnych poziomach. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy, aby problem został rozwiązany z dnia na dzień, a Rosja wydalona z ONZ. Rozumiemy jednak, że nie da się tego zrobić szybko. Myślę, że jest to absolutnie właściwa droga, gdy zarówno władze państwowe, jak organizacje pozarządowe kontynuują pracę nad rejestrowaniem przypadków naruszeń prawa przez Rosję oraz przekazywaniem ich odpowiednim władzom. W wyniku zarejestrowanych naruszeń wydano nakazy aresztowania Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa, pełnomocniczka przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka, główna organizatorka wywózek ukraińskich dzieci – red.]. Jestem przekonana, że sankcje na Rosję będą tylko zaostrzane. Ważne jest, aby nie zmęczyć się tą pracą.

Każdy Ukrainiec musi krzyczeć o tej zbrodni, której dopuszcza się Rosja

Co robi Ukraina, by sprawić, że Rosja zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za uprowadzanie i nielegalne adopcje ukraińskich dzieci?

Wszystko, co w jej mocy. Tworzone są międzynarodowe koalicje na rzecz powrotu dzieci. Międzynarodowe grupy prokuratorów i śledczych pracują nad rejestrowaniem informacji o naruszeniach prawa. Ukraina jest regularnie reprezentowana na różnych platformach międzynarodowych. Podejmujemy mnóstwo działań, aby sprawić, że Rosja zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za swoje zbrodnie – i to nie tylko przeciwko dzieciom.

Ołena Rozwadowska podczas przemówienia na spotkaniu rzeczników praw człowieka z 16 krajów w Wiedniu. Zdjęcie: prywatne archiwum

Pani fundacja „Głosy dzieci” działa od 2015 roku. Jak zmieniły się te „głosy” od początku inwazji?

Jako wolontariuszka pracuję z dziećmi na wschodzie kraju od 2015 r. W 2019 roku oficjalnie zarejestrowaliśmy się jako fundacja. W ciągu tych prawie 10 lat zaszło wiele zmian. W 2015 roku byłam sama, teraz mamy 220 osób w zespole. W 2015 roku wojna była ograniczona do dwóch regionów, dziś obejmuje cały kraj. W 2019 r. mieliśmy pod opieką od 50 do 100 dzieci w różnych miejsc w pobliżu linii frontu i był tylko jeden program pomocy psychologicznej. Nasza praca miała charakter lokalny. Jeździliśmy do wiosek, do których nie docierały autobusy.

Po 24 lutego 2022r., kiedy nad Ukrainą zaczęły latać drony i rakiety, format naszej pracy zmienił się radykalnie.

Zajęcia prowadzone przez pracowników fundacji "Głosy dzieci". Zdjęcie: prywatne archiwum

Dziś mamy oddziały w największych miastach wzdłuż linii frontu – od Czernihowa po Charków, Zaporoże, Dniepr, Krzywy Róg i Mikołajów. Nie jest łatwo pracować z powodu ciągłego ostrzału. Jednak mieszkające tam dzieci potrzebują socjalizacji. Już teraz uczą się online, nie wychodzą z domu, nasze zajęcia są dla nich pewną odskocznią. Wojna – nieważne jak duża – zawsze wpływa na dzieci.

Dlaczego rodzice wracają z dziećmi w pobliże linii frontu pomimo niebezpieczeństwa?

Trudno to zrozumieć, ale tak jest. Każda osoba ma własną historię. Nie możemy powiedzieć, że wszyscy ludzie którzy wracają do niebezpiecznych miast i wiosek, oszaleli. Wracają tam normalni, zdrowi, myślący ludzie. Powody są różne. Wielu po prostu nie mogło osiedlić się gdzie indziej. Wyjechali, wydali wszystkie pieniądze na czynsz, nie znaleźli pracy – i wrócili. Taka jest rzeczywistość wielu rodzin. Niektórzy ludzie zostają lub wracają do niebezpiecznych regionów, ponieważ ich rodzice są chorzy i nie można ich zostawić. Dlatego nigdy nie potępiam tych ludzi – choć jestem przekonana, że życie pod ostrzałem, zwłaszcza z dziećmi, jest złe.

Psychologowie fundacji pracują z dziećmi dotkniętymi przez wojnę. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak Pani pracuje z takimi rodzicami?

To niełatwy proces. Jeśli dorośli nie chcą opuścić zagrożonych terenów, po prostu podpisują odmowę ewakuacji. Rodzice są przede wszystkim odpowiedzialni za swoje dzieci. Często odmawiają ze strachu. I tutaj mamy do czynienia z porażką państwa, ponieważ każdy powinien mieć jasny ogląd sytuacji i znać konsekwencje swoich decyzji.

Są też rodzice, którzy po prostu nadużywają swojej pozycji i manipulują dziećmi. Z reguły są to ludzie, którzy nie dbają o swoje dzieci, nie troszczą się o ich psychikę i bezpieczeństwo. Również w takich przypadkach powinny zadziałać mechanizmy państwowe. Zadbanie o takie dzieci powinno być zadaniem służb socjalnych – tyle że nie jest łatwo pracować w pobliżu linii frontu.

Swego czasu przenieśliśmy rodzinę z trójką dzieci z wioski na linii frontu – kupiliśmy jej dom na tyłach. Rok później wrócili do swojej wsi. Nic nie mogliśmy zrobić. Nie mamy prawa odbierać dzieci ich rodzicom

Jaki jest stan psychiczny ukraińskich dzieci?

Wpływają na niego różne czynniki – oczywiście także miejsce zamieszkania. Jest różnica, czy mieszkasz w Użhorodzie, czy w Zaporożu. To dwie zupełnie różne rzeczywistości. Im bardziej niebezpiecznie jest w miejscu zamieszkania, tym większe jest zagrożenie dla zdrowia psychicznego dziecka. Jednak wiele zależy również od rodziny. Dziecko jest bardzo wrażliwe na niepokoje dorosłych, rodzice są dla dzieci oknem na świat zewnętrzny. Dziecko przerażać mogą nie tylko pociski, ale także reakcja matki na nie. Dostępność edukacji, środowisko rówieśników i możliwość komunikacji także mają wpływ na zdrowie psychiczne dziecka. Dzieci w Charkowie i Zaporożu bardzo cierpią. Niedawno zebraliśmy marzenia dzieci z Zaporoża i jedna dziewczynka napisała: „Chcę, żeby to wszystko wreszcie się skończyło”.

Zajęcia z dziećmi. Zdjęcie: prywatne archiwum

Dzieci, zwłaszcza nastolatki, częściej przychodzą do nas z lękiem i depresją. U niektórych pojawia się moczenie nocne, drżenie rąk i utrata snu. U innych występują zaburzenia odżywiania w wyniku stresu lub traumatycznego wydarzenia.

Jak państwo powinno zająć się dziećmi, które obecnie przebywają za granicą?

Rozumiemy, że oprócz zadbania o powrót dzieci uprowadzonych przez Rosję, będziemy musieli również zająć się tymi, które są obecnie przymusowymi migrantami. W interesie Ukrainy jest zapewnienie możliwości powrotu wszystkich osób w wieku produkcyjnym, nie tylko dzieci. Rodzice przebywający za granicą często zwracają się do nas o pomoc psychologiczną online, ponieważ szukają ukraińskojęzycznego specjalisty dla swoich dzieci. Nie jest tajemnicą, że dla niektórych osób życie za granicą było marzeniem, ale dla wielu nie jest to bajka. Bardzo wiele osób marzy o powrocie do kraju. Błędem byłoby jednak namawianie ich do tego teraz, ponieważ wojna wciąż trwa. Aby ludzie mogli wrócić, gospodarka musi działać, muszą być tworzone miejsca pracy, a edukacja musi się rozwijać.

Letni obóz dla dzieci na Zakarpaciu. Zdjęcie: prywatne archiwum

Ale najważniejsze jest, by wojna zakończyła się naszym zwycięstwem. Nawet kraj z najlepszą gospodarką na świecie nie mógłby normalnie egzystować, gdy drony spadają na szkoły. To jest nienormalne i złe. Dziś musimy stworzyć kanały komunikacyjne, by ludzie przebywający za granicą czuli się związani z Ukrainą i odnajdowali się w ukraińskiej przestrzeni informacyjnej. Musimy również skupić uwagę świata na Ukrainie i uświadamiać wszystkim, że sama Ukraina nie jest w stanie oprzeć się rosyjskiej propagandzie i powstrzymać tak potężnego wroga.

Zdjęcie główne: AA/Abaca/Abaca/East News

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym. 

Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska 

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.

- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.

Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.

Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.

- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.

Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.

- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Co to było? - pytam go.

- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.

Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy. 

- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy. 

W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.

- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w  końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.

Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach. 

Eryk. Archiwum prywatne

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.

Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.

Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie

Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika. 

- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję

- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.

Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.

Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.

Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze. 

- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki? 

Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.  

- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.

20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Aldona Hartwińska

Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?

Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew. 

Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.

Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu.  Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.

Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.  

Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.

Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.

Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.

Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror

Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.

Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej… 

To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie. 

I to są tylko matematyczne obliczenia.

W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje. 

Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?

Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz  to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.

Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin

W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.

Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.  

Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu. 

Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.

Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.

W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości. 

Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w  Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”. 

No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.

Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji. 

Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają? 

Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.

Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach? 

Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.

Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.  

Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli. 

Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.

A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku. 

Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów? 

Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej? 

Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.

Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.

Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?  

Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.

Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo

Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało. 

Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie  mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.

Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone. 

20
хв

Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Szczepienia dzieci przeciwko wirusowi brodawczaka ludzkiego w Polsce są bezpłatne. Jak się zaszczepić?

Ексклюзив
20
хв

Ołeksandra Matwijczuk: Sojusznicy Ukrainy to wspólnota obrońców wolności

Ексклюзив
20
хв

Polowanie na czarownice czy sprawiedliwe stosowanie prawa? O deportacjach Ukraińców

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress