Wojna w Ukrainie
Фоторепортажі, новини з місця подій та розмови з тими, хто щодня бореться за нашу перемогу

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej
Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym.
Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.
- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.
Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.
Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.
- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.
Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.
- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też.
- Co to było? - pytam go.
- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.
Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy.
- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy.
W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.
- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.
Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach.

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.
Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.
Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie
Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika.
- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję
- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.
Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli.

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.
Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.
Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze.
- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki?
Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.
Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.
- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.


Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze
Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?
Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew.
Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.
Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu. Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.
Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.
Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.
Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.
Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.
Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror
Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.
Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej…
To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie.
I to są tylko matematyczne obliczenia.
W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje.
Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?
Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.
Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin
W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.
Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.
Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu.
Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.
Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.
W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości.
Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”.
No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.
Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji.
Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają?
Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.
Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach?
Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.
Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.
Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli.
Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.
A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku.
Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów?
Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej?
Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.
Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.
Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?
Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.
Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo
Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało.
Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.
Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone.


Nieczerpanie z wiedzy i doświadczeń ukraińskich żołnierzy to głupota
Samochód zatrzymuje się między sosnami, a my wyskakujemy w ciemność. Adrenalina szumi w uszach, a do nosa dociera zapach wilgotnego mchu.
– Do blindaża! – ktoś krzyczył i pcha mnie w kierunku wejścia do podziemnego schronu. Nad głową słyszę znajomy dźwięk, podobny do terkotu starego skutera. Szahed.
Puszczam się biegiem w kierunku światełka zza uchylonych drzwiczek. Trzeba błyskawicznie zniknąć pod ziemią, ukryć się przed rosyjskim dronem. Wpadamy do środka i biegniemy w dół drewnianym korytarzem. Raptem – staję jak wryta. Przed moimi oczami ukazuje się potężna forteca, z korytarzami wijącymi się na dziesiątki metrów. Na ścianie widzę schemat: mapę podziemnego labiryntu. I wiem, że dziś w nocy się tu zgubię.
– Chodźcie, oprowadzę was – odzywa się ktoś po polsku.
Przed nami staje Daniel, polski medyk bojowy z fundacji „W międzyczasie”. To spotkanie jest dość zaskakujące – jesteśmy w punkcie stabilizacyjnym należącym do Trzeciej Brygady Szturmowej, elitarnej ukraińskiej jednostki. To, że „Trójka” dopuściła do pracy w tym miejscu polskich wolontariuszy, świadczy o głębokim zaufaniu i profesjonalizmie ekipy medyków stworzonej przez Damiana Dudę. Od początku inwazji ewakuują rannych żołnierzy z pierwszej linii frontu, prosto z okopów. Nie było dnia, żeby ci polscy ochotnicy nie znaleźli się w strefie walk.
Tu, w tej medycznej fortecy, działają nocą, bo to właśnie nocą trafia tutaj najwięcej rannych. Wędrujemy za Danielem drewnianym labiryntem, oglądamy sale operacyjne, miejsca odpoczynku, kuchnię, toalety. Napawa mnie dumą to, że w tej fortecy mamy swoje małe polskie przedstawicielstwo.

Aldona Hartwińska: – Co trzeba mieć w głowie, żeby jechać na pierwszą linię frontu, ryzykować własnym życiem, by ratować życie innym? Kiedy podjąłeś taką decyzję. Co cię motywowało?
Daniel „Romeo” Łangowski: – To co motywuje większość ludzi, którzy zaangażowali się w działania w Ukrainie. Pamiętam obrazki z 2022 roku: wózki dziecięce pozostawione na granicy, tysiące wolontariuszy, ludzie otwierający swoje domy dla uciekinierów z wojny. Pamiętam, że wtedy byłem w Szwecji i nie mogłem wyjechać jeszcze przez dwa tygodnie. Zacząłem myśleć, co mogę zrobić i jak. Zacząłem pisać do różnych organizacji, do prywatnych ludzi… Po powrocie ze Szwecji zacząłem jeździć z pomocą humanitarną, robić ewakuację ludności cywilnej. Widziałem ten ogrom nieszczęścia, ludzkich tragedii i miałem poczucie, że to, co robię, nie jest wystarczające. Pomoc humanitarna nie dawała mi poczucia sprawczości. Myślałem nawet o tym, by podpisać kontrakt z Siłami Zbrojnymi Ukrainy. Od samego początku śledziłem też działania ekipy Damiana i postanowiłem, że to będzie to, co chcę robić.
Ale nie miałeś wcześniej żadnego wojskowego doświadczenia?
W Polsce miałem krótki epizod w organizacji obronnej, ale zbyt krótki, by mówić o realnym przygotowaniu wojskowym. Więc nie, zanim zacząłem działać w Ukrainie, żadnego doświadczenia bojowego nie miałem.
To prawdziwy skok na głęboką wodę. To nie są działania na tyłach, ewakuacja cywili z przyfrontowych miast. To robota na pierwszej linii frontu, pod ostrzałem i dronami. Czemu akurat medyk bojowy?
Zdecydowałem się na przystąpienie do „W międzyczasie”, bo to są realne działania. Myślę, że fundacja robi dobrą robotę. I taką, że od razu widać efekty. Było we mnie poczucie niesprawiedliwości, czułem, że to wszystko nie powinno tak wyglądać. Wiadomo, że wojny są na całym świecie, ale ja nie mogę zaangażować się w każdy konflikt. Nie mogę jechać do Strefy Gazy, bo to jest logistycznie dużo trudniejsze. Trudno sobie uświadomić, ile tych wojen jest na świecie, ale ja mogę zaangażować się w tę, która jest najbliżej mnie, najbliżej mojego kraju. I właśnie to postanowiłem zrobić.
To i tak trochę mało przekonujące dla osoby obserwującej wszystko z poziomu bezpiecznej kanapy. Ty wyjeżdżasz z Polski, zakładasz hełm i kamizelkę – i idziesz prosto w ogień. Po co?
Nie chcę używać wielkich słów, bo uważam, że nie są potrzebne. Natomiast nie jestem taką osobą, która mogłaby siedzieć w Polsce na kanapie przed telewizorem, udawać zaangażowanie emocjonalne, mówić, że to, co się dzieje, jest straszne, niesprawiedliwe, takie, siakie czy owakie – i po prostu na to bezczynnie patrzeć. Opowiedziałem się po tej, moim zdaniem dobrej, stronie. Czyli po stronie kraju, który został zaatakowany. I czynnie się w to angażuję, bo uważam, że tak trzeba. Z miliona powodów.
Historia dobitnie pokazała, czym jest Rosja. W 1945 roku, kiedy Armia Czerwona weszła do Polski, potem Berlina, tysiące kobiet i dzieci doświadczyło piekła, były gwałty, rabunki, upodlenie cywilów. To samo później działo się w Czeczenii, Abchazji, Gruzji. I to samo dzieje się dzisiaj tutaj, w Ukrainie.
Zrozumiałem, że jeśli teraz odwrócimy wzrok, jeśli zostawimy Ukraińców samych, to fala przemocy dotrze dalej, także do Polski. A ja nie chcę się pewnego dnia obudzić i powiedzieć: mogłem coś zrobić, ale siedziałem cicho

Bycie tutaj upraszcza rzeczywistość. Wszystko staje się zerojedynkowe. Albo działasz, albo udajesz, że nie widzisz. Ale ten wybór nigdy nie jest łatwy. Każda decyzja ma konsekwencje, które będą z tobą do końca życia. I to też trzeba wziąć na siebie. Mam 48 lat. Większość moich rówieśników żyje spokojnie, buduje domy, wychowuje dzieci, planuje wakacje. I to jest dobre, tak powinno być. Ale ja poczułem, że jeśli mogę nadać swojemu życiu większy sens, to właśnie tutaj. To nie jest romantyczna wizja wojny. To jest prosty fakt: mogę pomóc. Mogę spróbować uratować czyjeś życie. Zawsze byłem idealistą i wiem, że tego w sobie nie zmienię. Może to brzmi patetycznie, ale dla mnie odpowiedź jest jasna: co może mieć większy sens niż uratowanie drugiego człowieka?
Co w takim razie chciałbyś powiedzieć tym, którzy kwestionują Twoją tezę, że jeśli my zostawimy Ukraińców samych, to Rosjanie pójdą dalej? Jest mnóstwo osób, które w ogóle poddają w wątpliwość to, że ta wojna w ogóle jest. Ogromna liczba Polaków krzyczy: „to nie nasza wojna!”.
Chciałbym zaprosić wszystkich, którzy podważają istnienie wojny w Ukrainie, żeby tutaj przyjechali. Nie do Kijowa na kawę latte, tylko na front. Jeśli będą musieli trzymać głowę ukraińskiego żołnierza w swoich dłoniach, gdy z czaszki wypływa jego mózg, to może wtedy zdadzą sobie sprawę, że ta wojna jest realna. Tu nie ma Photoshopu, tu nie ma propagandy. Tu jest zapach krwi, spalenizny i metaliczny smak w ustach, kiedy leżysz w ziemi pod ostrzałem. To nie są obrazki z telewizora. To jest codzienność ludzi, którzy walczą o to, żebyśmy też my, w Polsce, mieli spokój. Nie jestem geopolitykiem, natomiast wystarczy zapoznać się z historią. Rosja może i będzie kontynuować ekspansję. Czy Rosjanie zatrzymają się, jeśli zostanie podpisany pokój? Nie. Celem Putina jest to, by Ukraina padła. Wówczas mielibyśmy bardzo długą granicę z Federacją Rosyjską. Jeżeli ktoś się łudzi, że to będzie spokojna i przyjazna nam granica, to moim zdaniem jest w błędzie.
I tak, to faktycznie zadziwiające, że w Polsce – kraju, który dostał od historii tyle razy w pysk – są ludzie, którzy potrafią krzyczeć: „to nie nasza wojna!”. Jak to nie nasza? To jakby powiedzieć, że gdy wilk zje jedną owcę, to resztę stada zostawi w spokoju, bo się najadł
Zanim tu przyjechałem, sam miałem w głowie obrazy wojen z książek i filmów: wielkie manewry pancerne, lotnictwo, ogromne fronty przesuwające się na mapach. A tu rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. To jest wojna pozycyjna, to jest walka o każdy kawałek ziemi, o każdą wioskę, o każdy dom. Jeżeli ktoś chce sobie to w jakikolwiek sposób wyobrazić, to naprawdę dobrą analogią jest Mur z „Gry o Tron”, którego Nocna Straż broniła przed atakami dzikich. Ukraińcy to Nocna Straż – stoją, bronią i nie pozwalają, żeby dzicz przeszła dalej. Tyle że tu w przeciwieństwie do serialu to nie jest fantazja. Ten mur zbudowany jest z ludzkiej krwi, bólu i cierpienia.

Na co dzień musisz oglądać obrazki, które zostawią w głowie ślad na całe życie…
To, co czasem tu widzę, jest przerażające. Krew. Fragmenty ciał. Krzyk. W jednej sekundzie człowieka można zmienić w kotlet mielony. Tu tracisz kończyny, wzrok, życie.
I te obrazy… nikt ich w całości nie pokaże. Media tego nie pokażą, bo nikt nie będzie chciał tego oglądać.
Odwracamy wzrok. To psychologia wyparcia – wygodniej udawać, że to się nie dzieje, że nas nie dotyczy. Albo że te obrazy są fałszywe
Ale teraz trzeba się z tym zmierzyć. Skonfrontować. Odsunąć na bok historyczne zaszłości i polityczne gierki.
Każdy powinien zadać sobie jedno pytanie: co jest naprawdę ważne w tej chwili? Czy chcę, żeby w moim mieście, w moim domu, w mojej rodzinie działy się takie rzeczy? Czy chcę, żeby Ukraina wygrała tę wojnę i powstrzymała imperialistyczne ambicje Rosjan?
Uczyłeś się medycyny taktycznej od zera?
Tak, uczyłem się takmedu od zera. Wciąż się uczę i będę się uczył, bo to jest proces, który moim zdaniem nigdy się nie kończy. Zmienia się pole walki, zmieniają się środki, zmienia się taktyka, to wszystko ewoluuje. Jeszcze dwa lata temu front nie był tak nasycony dronami. To naprawdę zmienia bardzo dużo. Nieustannie wzrasta też zagrożenie dla medyków przy ewakuacjach. Trzeba adaptować procedury medyczne do nowych warunków. To ciągła nauka.
Czy to nie jest nasza wojna? Może i nie jest w sensie dosłownym. Ona nie dzieje się na naszych ulicach, na naszej ziemi, w naszych miastach i wsiach. Ja w każdej chwili mogę stąd wyjechać. I koniec końców stąd wyjadę, wrócę sobie do bezpiecznego domu, do rodziny, do znajomych i przyjaciół. Mogę to zrobić w każdej chwili. Mam tę możliwość, mam ten przywilej. Setki tysięcy ukraińskich mężczyzn i kobiet w mundurach na pierwszej linii frontu tej możliwości nie mają.
Ale my możemy być następni. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, to chyba w tym momencie nie ma „lepszego” miejsca do tego, żeby się uczyć i korzystać z doświadczeń, które zdobywają tutaj ukraińscy żołnierze i które chętnie przekazują. Nieczerpanie z ich wiedzy i doświadczeń byłoby skrajną głupotą.


Wojna wolontariuszy: o czym się rozmawia na rosyjskim Telegramie
Tajna wiedza z zamkniętych grup
Kevin zaczyna dzień od przeglądania kilkudziesięciu kanałów na Telegramie. Czasem zajmuje mu to półtorej godziny, czasem dwie. Wiadomości w postaci zdjęć, graficznych projektów, modeli 3D można liczyć w setkach każdego dnia.
Kevin nigdy nic nie pisze na czacie, o nic nie pyta – w ten sposób mógłby zdradzić swoją obecność w tych zamkniętych grupach i natychmiast zostać z nich usunięty. W niektórych jest 900 członków, w innych kilkanaście tysięcy. 90% z pojawiających się tam treści kompletnie go nie interesuje. Ale nie może nie przeglądać tych wszystkich wiadomości, bo w nawet niepozornym projekcie może kryć się coś przełomowego. Coś, co mogłoby zagrozić ukraińskiej armii. Jeśli odkryje coś nowego i interesującego, od razu przekazuje to kolegom z SZU.
Na takich grupach można znaleźć nie tylko pomysły, ciekawe dyskusje o nowych technologiach, ale też modele i gotowe projekty, które wystarczy ściągnąć i wydrukować na drukarce 3D. Są też instrukcje, jak przygotować granaty, albo jak Rosjanie robią swoje siatkomioty do łapania dronów kamikadze, łudząco przypominające te ukraińskie.
Może je wykradli, tak jak model ramienia do Baba Jagi, tajnego drona zwiadowczego Ukraińców? Po co im to ramię – Kevin nie wie. Przypuszcza, że mogą zacząć je kopiować.
W następnej konwersacji widzę dziesiątki zdjęć zakamuflowanych min, które wyglądają jak małe drzewka. Rosjanie z przerażeniem wymieniają się tymi zdjęciami, radząc sobie nawzajem, by zachować podwójną ostrożność.
– Wychodzi na to, że uczycie się od Rosjan? – pytam Kevina.
– Tak. Tak jak oni od nas, tak i my od nich uczymy się nowych technologii.
Ze względów bezpieczeństwa nie napiszemy, jak Kevin trafił do tych grup ani jak te grupy się nazywają.
.jpeg)
Już nie ork, a trudny przeciwnik
Siedzimy w samochodzie już dłuższą chwilę, nowych powiadomień wciąż przybywa. Kolejne zdjęcia, kolejne wewnętrzne rozmowy, których nikt z zewnątrz śledzić nie powinien.
Aldona Hartwińska: – Na początku inwazji normą było odczłowieczanie rosyjskiej armii, na przykład nazywano Rosjan „orkami”. Dziś już wiemy, że Rosjan nie można ignorować. Uczą się niezwykle szybko, posiadają zaawansowane technologie i ulepszają je. To bardzo nowoczesna armia.
Kevin: – Tak, oczywiście, to zaawansowana armia, niemniej obserwuję również taką samą tendencję jak po stronie ukraińskiej: to, jaką siłą są wolontariusze. Na tych kanałach telegramowych zazwyczaj nie siedzą żołnierze. W dużej mierze są to właśnie wolontariusze, cywile, specjaliści z różnych dziedzin, którzy opracowują te wszystkie informacje i materiały.
Podstawowa różnica polega jednak na tym, że rosyjscy wolontariusze od dawna już mogą współpracować z armią oficjalnie. Każdy cywil, który prowadzi działania mogące wspomóc armię rosyjską na froncie, ma szansę na współpracę z Ministerstwem Obrony, produkcję i wysyłanie na front swoich projektów.
A ukraińscy czy zachodni wolontariusze nie?
Nie. Jeśli chcesz, możesz wysłać za darmo swoje projekty, wydruki czy wsparcie, ale wtedy nikogo to nie obchodzi. To jest taka szara strefa, niekontrolowana i przez nikogo nieujmowana w statystykach. Dlatego tak naprawdę nie jesteśmy w stanie stwierdzić, jak wielka pomoc idzie na front i jak wiele robią wolontariusze.
By uruchomić produkcję, na przykład dronów, trzeba mieć podpisany kontrakt z Ministerstwem Obrony. To się zdarza rzadko, chociaż mam wrażenie, że ukraiński rząd powoli zaczyna rozumieć, jak to może zmienić sytuację na froncie, i powoli się otwiera. Ubiznesowienie wojny w Ukrainie w ostatnim roku nabrało ogromnego tempa.
Żadne państwo na świecie nie jest w stanie zapewnić zasobów do zbudowania stu tysięcy dronów miesięcznie
Najprawdopodobniej rządzący zrozumieli, że warto wykorzystać te małe firemki, które kiedyś były najczęściej grupami wolontariuszy, do zasilenia dronami frontu.
A gdyby taka możliwość była już trzy lata temu?
To widać niemal gołym okiem w ostatnim półroczu. My, jako grupa wolontariuszy Wild Bees, oczywiście nie mamy żadnych informacji wywiadowczych, ale widzieliśmy po zamówionych wydrukach, co zostanie zrobione albo co się wydarzy. Skończył się wrzesień i przyszły pierwsze zamówienia na wydrukowanie korpusów min przeciwpiechotnych. Dla nas to był sygnał, że będą próbowali zatrzymać front na zimę. I to się udało, nie było żadnego przełamania i do dzisiaj wydrukowaliśmy, myślę, setki tysięcy tych min. To już jest taka skala, że nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć, bo zamówienia przychodzą nawet po 30 tysięcy miesięcznie, i to od jednej ekipy. Więc jeśli to sobie złożysz do kupy, to masz setki tysięcy na całej linii frontu.
Dlaczego akurat miny?
Dlatego, że najłatwiej zatrzymują piechotę, bo ciężkiego sprzętu już nie ma. Bo są drony, więc de facto zostają tylko ataki piechoty. Ostatnio bardzo skuteczne okazały się ataki na motocyklach, z których na początku wszyscy się śmiali. Powstrzymania szturmu 26 motocykli naraz drony nie są w stanie skoordynować, bo jednak jest to jakaś rozdzielona masa, nieskupiona w jednym miejscu. Przejeżdżają, chowają się – i to już jest realne zagrożenie dla ukraińskich żołnierzy.

Od jakiegoś czasu Ukraińcy zrzucają więc na przykład z powietrza kolce, które przebijają opony i zatrzymują te motocykle w środku pola. Wtedy bardzo łatwo zniszczyć siłę żywą kolejnymi dronami.
Czy możemy powiedzieć, że wolontariusze urządzili nowy wyścig zbrojeń, tyle że technologiczny?
Oczywiście, to się dzieje od trzech lat. Bywało tak, że dostawaliśmy model do wydrukowania, żołnierze prosili nas o 20 tysięcy sztuk. Ale po tygodniu dostaliśmy nowy, zmieniony model, a za tydzień jeszcze nowszy. U nas to znacząco wpływało na łańcuch dostaw, bo jeżeli przekazaliśmy zlecenie wydrukowania do grupy ze Stanów Zjednoczonych, to coś takiego nie dojdzie za tydzień czy dwa. Więc trzeba od razu zastopować ich pracę, powiedzieć: „ej, nie drukujcie tego, drukujcie kolejną wersję”.
Zarządzanie łańcuchem dostaw, a nawet rozsyłaniem tego, co kto ma wydrukować, jest bardzo istotne i zależne od tego, co się dzieje na froncie. Bo jak nie masz pełnego obrazu, to możesz się pogubić, a to spowoduje, że żołnierze dostaną coś, czego już nie użyją i co wrzucą do śmieci. To będzie strata pieniędzy i czasu wielu osób.
Ukrainę wspiera Zachód, ale Rosja też nie jest chyba samotną wyspą?
Oczywiście, że nie jest, bo jak wiemy, Korea Północna i Chińczycy dostarczają Rosjanom różne zasoby. Rosja jest bardzo blisko Chin, więc Rosjanie wpadli na genialny pomysł, żeby wysłać swoich ludzi do tamtejszych fabryk produkujących światłowody. Nie jestem pewien, czy to są wolontariusze, czy żołnierze, ale domyślam się, że raczej inżynierowie – wolontariusze.
Nie wiem, czy Rosjanie wykupili te fabryki, czy płacą za dostawy, ale na miejscu siedzą ludzie, którzy otrzymują informacje bezpośrednio z frontu. W firmie, która produkuje i projektuje, na bieżąco wprowadzają zmiany, poprawki. Mają bardzo szybki feedback z frontu, robią natychmiast zmiany w modelach, co tworzy najszybszy możliwy kierunek rozwoju i ulepszeń.
A mówimy tutaj o budowaniu produktu, który jest drogi i dosyć skomplikowany. Więc tak, Rosjanie nie są w tym sami, ale też robią coś bardzo sprytnego: uczą się, a potem przenoszą to na swój grunt. Tak jak to było z irańskimi Szahedami, które ulepszyli, zaczęli produkować w Rosji i nazwali Geran-2.
Dla każdego inżyniera reverse engineering, czyli inżyniera odwrotna, to coś naturalnego. To kopiowanie istniejących rozwiązań i ich ulepszanie. Każdy inżynier to zna. Otwiera jakieś urządzenie, rozbiera je na części, patrzy, jak jest zbudowane. Tylko w tym przypadku wojna pokazała, jak istotne jest to, o czym rozmawiamy: nadążanie za technologiami wroga. Rosjanie uczą się od Ukraińców, a Ukraińcy od Rosjan.
To jest wyścig zbrojeń, który kiedyś trwał w fabrykach czy na deskach kreślarskich inżynierów w firmach przemysłu zbrojeniowego, a teraz odbywa się na froncie
Sprzęt jest zabierany z linii frontu albo obfotografowywany. Później zaczynają się dyskusje, chociażby na na Telegramie, jak to lepiej zakamuflować, co zrobić, by wybuchło szybciej, doleciało dalej. To jest cały czas rozwój, wręcz błyskawiczny. To nie tak jak kiedyś było w konfliktach, że mamy czterdzieści rodzajów bomb do zrzucenia z samolotu, trzydzieści rodzajów min i nic więcej, bo coś nowego może jakaś firma wprowadzi za rok czy trzy lata. Dziś na froncie w Ukrainie te zmiany są wprowadzane każdego dnia. Był okres kiedy częstotliwości, na których drony latały, czyli komunikowały się z operatorom, zmieniały się co tydzień. Ale teraz to, co zostało wymuszone przez technologię, ustabilizowało się. Okazało się, że pewne częstotliwości jednak są „najlepsze”. I choć wciąż jest tak, że kilka procent dronów lata na częstotliwościach zupełnie innych niż kontrolowane przez narzędzia walki elektronicznej, to wyklarował się pewien standard. I pojawiła się na to nowa odpowiedź: drony światłowodowe, które w tej chwili są niezwykle trudne do zwalczania.
Dlaczego?
Bo one nie mają częstotliwości. Są podłączone do światłowodu i dlatego ich wykrycie jest takie trudne. Nie jesteś w stanie takiego wykryć inaczej jak tylko wizualnie. Jest stacja naziemna, do której jest podłączony koniec szpuli z nitką światłowodu. Dzięki temu jest połączenie między dronem a stacją. Dron żadnych sygnałów na zewnątrz nie emituje, bo ma połączenie „kablowe”. Ukraińcy podejmują teraz próby akustycznego wykrywania tych dronów, czyli po ich dźwięku, dlatego że dźwięk silników drona jest bardzo charakterystyczny i nienaturalny, można go łatwo wyodrębnić z otoczenia. W dużym uproszczeniu: rozstawiane są mikrofony analizujące spektrum dźwiękowe i analizują sygnały na podstawie biblioteki dźwięku takich silników. Dzięki temu mogą namierzyć drona i obliczyć, w jakim kierunku leci.

Dla laika to brzmi dość absurdalnie: dron na sznurku. Jaka jest jego mobilność? Co się z tym „sznurkiem” dzieje?
Ten światłowód jest cienki, niczym pajęcza nić. Szpula z nicią jest pod dronem i rozwija się wraz ze zwiększającą się odległością od operatora. Ograniczeniem mogą być przeszkody terenowe, ale dron ma kamerę, więc operator może sobie całkiem nieźle radzić. Kiedy wleci do jakiegoś budynku i lata między pomieszczeniami, to może być problemem, by nie zaplątać się i potem spokojnie wylecieć. Nitka może o coś zahaczyć, zerwać się i wówczas pilot traci połączenie, a detonacja może nastąpić. W odróżnieniu od dronów sterowanych radiowo, te latają bardzo nisko przy ziemi. Drony sterowane radiowo nie mogą, bo przez ukształtowanie terenu i przeszkody sygnał jest osłabiony. Te na światłowodzie nie mają zakłóconego połączenia, jeśli z nicią wszystko jest w porządku. Latają też coraz dalej. Dystans 20-30 kilometrów to już nic nowego, ale zrobiono też testy na 50 kilometrów. Coraz częstsze są sytuacje, że taki dron sobie gdzieś przysiada i czeka. Kiedy cel pojawi się w jego zasięgu – atakuje, trochę jak mina kierowana. Widziałem nawet na jakimś filmiku dron, do którego był podłączony panel solarny, czyli on cały czas był zasilany i czekał na cel. Tych dronów jest teraz tak dużo, że pola są wręcz usłane światłowodami. Pola kukurydzy czy pszenicy pokrywa cienka pajęcza nić.
Wróćmy do kwestii wykrywania. Nie ma na to żadnego patentu, poza tym, o czym już mówiłeś, czyli obserwacją wizualną i próbami wykrywania akustyki drona?
To jest dokładnie to, o czym mówiliśmy. Czekamy na kolejny skok rozwojowy i technologiczny. Nie do końca wiem, w którą stronę to pójdzie, bo mamy do czynienia z wieloma aspektami naraz. Do tego dochodzi niezwykle dynamiczne wykorzystywanie sztucznej inteligencji. Są firmy w Ukrainie, które już zrobiły drony wykorzystujące AI, pozwalającą na automatyczne i precyzyjne zrzucenie bomby na wybrany na cel, nawet jeśli ten cel jest w ruchu. A jakie będzie przeciwdziałanie dronom światłowodowym? Zobaczymy. Na pewno prace nad tym są intensywne.


Tutaj nikt nie da się zastraszyć
Jest początek września. Tej dość chłodnej nocy w ciągu kilku godzin sześć samochodów zostaje wysadzonych w powietrze przez drony kamikadze. Wszystko dzieje się na głównym szlaku logistycznym łączącym Izium i Słowiańsk. To najlepsza i najszybsza droga, którą można dojechać na Donbas z Kijowa czy Charkowa. Tędy codziennie jeżdżą setki samochodów wojskowych, wolontariusze, cywile, tędy karetkami pogotowia przeprowadzane są ewakuacje z rannymi wojownikami. Stąd do pierwszej linii frontu jest niecałe czterdzieści kilometrów. Choć my wszyscy przywykliśmy już do życia w rytm uderzeń dronów, tego nikt nie jest w stanie pojąć. Do dziś ta droga wydawała się zupełnie bezpieczna.
Drony zmieniają frontową rzeczywistość
Jeszcze dwa lata temu zdarzało mi się odwiedzać żołnierzy, szczególnie artylerzystów czy droniarzy, na pozycjach bojowych. Wówczas bezpieczeństwo dyktował zasięg artylerii - wiedzieliśmy, jak się poruszać blisko linii frontu, by zminimalizować ryzyko ostrzału.
Słowo „niebezpieczne” funkcjonowało w zupełnie innym wymiarze. Niebezpieczeństwo można było przewidzieć, przygotować się, a często nawet mu zapobiec. Czasem nawet słyszałam, że “jeśli się jest wolontariuszem, to trzeba być głupim, by dać się zabić na wojnie”.
.avif)
Coś w tym było. Bo jeśli słuchało się komunikatów wojskowych, sprawdzało się szlak zaraz przed wyjazdem, pozostawało w stałej komunikacji z tymi, którzy dobrze znają teren, było naprawdę mało prawdopodobne, by coś poszło nie tak.
W tej chwili drony kompletnie zmieniły frontową rzeczywistość. Latają rojami nad linią frontu i uderzają we wszystko i wszystkich. Tu nie ma znaczenia, czy to wojskowy pojazd, czy samochód do ewakuacji medycznej, czy karetka oznaczona wielkim czerwonym krzyżem.
Rosjanie biją we wszystkie pojazdy, nie robią żadnych wyjątków. Ale nie tylko w pojazdy. Jeśli misja drona dobiega końca, bo wyczerpuje mu się bateria, to uderza on w cokolwiek, co spotka na swojej drodze. Na rozładowanym akumulatorze nie wróci do operatora, a przecież szkoda marnować ładunek wybuchowy.
Wstrząsające są zdjęcia starszej kobiety, która w okolicach miasta Pokrowsk jechała na rowerze. Rosyjski dron w biały dzień rozerwał ją na kawałki na środku ulicy. Równie przerażające są filmy mieszkańców Chersonia, którzy przechodzą chodnikami, zarośniętymi już chwastami i polnymi kwiatami, szybkim krokiem i przy ścianach budynków.
Starają się być niewidzialni, bo tam mówi się już o „safari”, polowaniu na cywili
Nie każdy jest w posiadaniu „cukierka”, czyli detektora dronów, a już zdecydowana mniejszość ma dostęp do przechwytywacza sygnału.
— To działa tak, że nagle dostajesz sygnał dźwiękowy, a potem na tym ekranie pojawia się obraz z kamery drona - opowiada Bruno Beeckman, holenderski dziennikarz i producent. Pokazuje małe urządzenie z monitorem, póki co zaśnieżonym, jak stary telewizor. To jest coś, co jest ci absolutnie potrzebne, kiedy chodzisz ulicami Chersonia, który codziennie jest atakowany setkami dronów. Kiedy dron znajdzie się w twoim zasięgu, na ekranie pojawi się obraz, który widzi operator drona.
Widząc, co widzi on, masz dużo większe szanse, by się ukryć. To nie do pomyślenia, że mówimy tu o codziennym życiu w dużym ukraińskim mieście, które jeszcze do niedawna kojarzyło się głównie z najlepszymi arbuzami na świecie.
.avif)
Drogę z Iziumu do Słowiańska pokonałam setki razy, znam ją niemal na pamięć. Wiem, gdzie leży pognieciony od fali uderzeniowej potężny drogowskaz z zamazanymi nazwami miast, gdzie są ruiny kościoła, a gdzie stał wrak spalonego czołgu. Na blokpoście zatrzymują nas żołnierze.
— Dokąd jedziecie? Wiecie jaka jest sytuacja?
— Tak, chciałabym tylko potwierdzić. Musimy zjechać z drogi w okolicy Adwdijiwki, prawda?
Żołnierz zajrzał do środka, zobaczył włączony detektor dronów i troje ludzi, którzy są w stu procentach pewni, że cel tej podróży jest wart ryzyka.
— Tak. Jedźcie ostrożnie — żołnierz skinieniem głowy pozwolił odjechać.
Mimo niebezpieczeństwa na drodze, ruch jest dość spory, bo alternatywna trasa to dodatkowe dwie godziny po dziurawej drodze. Więc wszyscy ryzykują i będą ryzykować dalej, dopóki niebezpieczeństwo nie będzie śmiertelnie.
Teraz wszyscy gramy w dronową ruletkę.
Rok temu tam był nasz blindaż
Jest czerwiec 2024 roku. Od rosyjskich pozycji dzieli nas kilka kilometrów. Co jakiś czas szum drzew, które jeszcze nie zostały ścięte pociskami, przerywa głośny wybuch. Dobrze wiem, czym jest las dotknięty wojną. Zapach mchu i szyszek miesza się z dymem i metalem. Ziemia nieustannie drży od pracy artylerii i spadających pocisków.
Szybkim krokiem podążam za Damianem Dudą. Idziemy w kierunku dziury w ziemi, która przez najbliższe 48-godzin będzie naszym domem. Tu właśnie polscy medycy z fundacji „W międzyczasie” ukrywają się przed nieustającymi ostrzałami. Mijamy spaloną połać ziemi, czarną jak węgiel, i dziesiątki opalonych u spodu drzew, których kora ukruszyła się niemal do połowy pnia.
.avif)
— Ta część linii jest jeszcze pokryta lasem — odzywa się Damian, kiedy dostrzega, że rozglądam się dookoła, i wskazuje ręką przed siebie: — Tam zaczynają się pozycje obronne, na które mówimy: „bołota”. Za błotami jest szara strefa, tak zwany null, pozycje zerowe. Tam wszystko jest zjarane, lasu nie ma.
Przed wojną Las Serebriański był rezerwatem przyrody. Zieloną, szumiącą oazą na pograniczu obwodów donieckiego i ługańskiego.
W ciągu kilkunastu miesięcy intensywnych walk zielony azyl zmienił się w pogorzelisko niedające schronienia nie tylko zwierzętom, ale i żołnierzom, których pozycje znalazły się pod gołym niebem
Dziś ekologia zdaje się nie być tak ważna, jak życie ukraińskich żołnierzy, których krew codziennie chłonie ziemia. Ale rany, które Rosjanie zadali ukraińskim lasom, stepom czy zbiornikom wodnym, nie zostaną wyleczone jeszcze długo po tym jak ucichną armaty, a skutki ataków, zanieczyszczeń i zniszczeń będą naprawiane przez dziesięciolecia. Mówi się, że rozminowanie Ukrainy zajmie siedemset lat. Że step, który powstał w wyniku zniszczenia tamy w Nowej Kachowce, zmieni na zawsze ekosystem i wpłynie na stan środowiska w całej Europie. Że ukraińska ziemia wchłonęła przemysłową truciznę po ciężkich walkach na terenach zakładów przemysłowych takich jak Azowstal w Mariupolu, zespół zakładów koksochemicznych w Awdijiwce czy kombinat Azot w Siewierodoniecku. Przyroda jest milczącą ofiarą rosyjskiej agresji, a takie miejsca, jak Las Serebriański, prawdopodobnie już nigdy nie wrócą do stanu sprzed wojny. Jego teren przypomina bardziej krajobraz księżycowy, z gdzieniegdzie wystającymi kikutami, pozostałościami po drzewach.
I codziennie, centymetr po centymetrze, znika w rękach Rosjan.

Kiedy wreszcie wyjeżdżamy z lasu na bezpieczniejszy teren, Damian klepie mnie w ramię.
— Możesz sobie z dumą powiedzieć, że zdążyłaś odwiedzić obwód ługański.
Zdążyłam też zobaczyć miejsce pracy polskich medyków, bo kilka miesięcy później bezpośrednie uderzenie pocisku zmiótł nasz blindaż z powierzchni ziemi. Na szczęście nikogo nie było wtedy w środku, nie było też rannych. Ale każdego dnia Rosjanie przesuwali się dalej i dalej, by w końcu, latem 2025 roku, zająć ukraińskie pozycje, na których byłam, obserwowując pracę ekipy Damiana.
Radio Swoboda próbowało ustalić, jaka część terytorium obwodu ługańskiego znajduje się w tej chwili pod okupacją.
Według danych, które otrzymali od regionalnej administracji wojskowej, 1 lipca 2025 roku było to aż 95%, w tym szesnaście miejscowości znajdowało się w strefie aktywnych działań wojennych. Jednak biorąc pod uwagę tempo, w jakim Rosjanie zajmują te tereny, a także oficjalne dane pochodzące ze strony DeepState, można wywnioskować, że od tamtego czasu wielkość terenu pod kontrolą Zbrojnych Sił Ukrainy znacznie się zmniejszyła.
Bijące serce Donbasu
Zaraz po wjechaniu do Kramatorska dociera do nas informacja: tej nocy rosyjskie drony niemal jednocześnie uderzyły w trzy stacje benzynowe. Dla nas to jasny sygnał. W ten sposób Rosjanie będą próbować utrudnić lub uniemożliwić poruszanie się. Stacji benzynowych w okolicy i tak nie jest wiele, a ich brak realnie wpłynie na pogorszenie logistyki. Oglądam zdjęcia w internecie: dobrze znane mi zielone logo, pomięte blachy, potłuczone szkło. Decyduję się jechać na tę stację, by udokumentować jeden z tych ataków. Na miejscu zastaję ekipę pracowników, która z miotłami w rękach zamiata ostatnie kawałki szkła. Na parkingu leży sterta pogniecionego od fali uderzeniowej metalu, gotowa do wywiezienia na złom.
.avif)
— My tu całą noc pracowaliśmy, sprzątaliśmy — mówi brodaty mężczyzna z kolczykiem w uchu. — Dystrybutory nie zostały uszkodzone, więc będziemy mogli wznowić pracę. Wiemy, jakie to ważne. Zobacz, tam leżą kawałki drona.
Mężczyzna pokazuje mi palcem kupkę żelaza na murku. Są tam kawałki silnika, akumulatora, pomięte kabelki, wszystko drobiazgowo zebrane, żeby służby mogły sprawniej pracować i ustalić, co dokładnie wyrządziło takie szkody.
Z drugiej strony stacji dość głęboka dziura w betonie, miejsce uderzenia bezzałogowca zaznaczone czerwonym markerem. Posprzątane naprędce, ale skrupulatnie, by jak najszybciej zatrzeć te kolejne rany zadane przez Rosję.
To też bardzo charakterystyczna cecha Ukraińców. Skutki ataków usuwane są błyskawicznie, drogi są przywracane do ruchu jak najszybciej, logistyka wraca na swoje tory, a ludzie następnego dnia idą na zakupy i do pracy. Jakby to wszystko, co działo się w nocy, było tylko strasznym snem.
O poranku działają kawiarenki, bazarki, usługi. W Kramatorsku mieszkają uchodźcy z obwodów ługańskiego i donieckiego, z miejsc, które znajdują się pod okupacją.
Niektórzy z nich uciekają trzeci czy czwarty raz, bo front pożera kolejne miejsca, w którym zaczynali nowe życie
Jeśli na stole negocjacyjnym Rosja chce położyć oddanie takich miast jak Słowiańsk czy Kramatorsk — to co chcieliby powiedzieć tym ludziom? Że mają uciekać kolejny raz, czy może mają przyjąć paszport kraju, który spalił wszystko, co kochali? Kraju, który gwałcił, torturował i zastraszał? Tutaj nikt nie da się zastraszyć. Tutaj nikt nie odda swojego domu bez walki. Ukraińskie flagi wiszą tu na każdym kroku, a kogokolwiek zapytasz o to na ulicy, usłyszysz, że Краматорськ це Україна — Kramatorsk to Ukraina.
Zdjęcia: Aldona Hartwińska


Mykoła Kułeba: – Rosjanie nie chcą zwracać ukraińskich dzieci, bo każde jest świadkiem ich zbrodni
Od wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej ponad półtora miliona dzieci znalazło się w pułapce okupacji. Dla jednych oznacza to rozłąkę z rodziną i deportację do Rosji, dla innych – lata spędzone za murami obcych internatów lub pod dachem „przybranych” rodzin, gdzie siłą odzwyczajają ich od wszystkiego, co ukraińskie. Wiele z nich wysyła się do obozów wojskowych, gdzie programem nauczania jest musztra, a zasady przetrwania dyktują rosyjscy żołnierze. To, co Kreml cynicznie nazywa „opieką”, świat określa jako zbrodnię wojenną i ludobójstwo. Przeciwko tej systemowej polityce Rosji walczy organizacja charytatywna SAVE Ukraine, która sprowadza porwane dzieci do domów. Tylko w czasie inwazji udało się jej uratować 777 małych i nastoletnich Ukraińców. Z Mykołą Kułebą, założycielem SAVE Ukraine, rozmawiamy o ich uprowadzaniu – i ratowaniu.

Dzieci na sprzedaż
Natalia Żukowska: – Niedawno pojawiła się informacja, że w Rosji utworzono stronę internetową ze zdjęciami i opisami porwanych ukraińskich dzieci. Na tych zdjęciach widać ich twarze.
Mykoła Kułeba: – Tę stronę udało się namierzyć dzięki naszemu zespołowi śledczemu, który monitoruje internet w poszukiwaniu porwanych dzieci. Ona działa już od dawna, od 2015 r., na okupowanej ługańszczyźnie. Początkowo była to prymitywna strona internetowa z niewielką ilością informacji. Następnie tak zwana ŁNR [prorosyjska samozwańcza separatystyczna Ługańska Republika Ludowa – red.] pod kontrolą Rosji zaczęła tworzyć swoje „ministerstwa” i przekształciła stronę w bazę danych dzieci. Od wiosny tego roku zaczęli ją systematycznie aktualizować. Już teraz informacje są przedstawione w stylu „darknetu” – jak katalogi dla pedofilów. Mamy zrzuty ekranu, na którym są informacje dotyczące np. nie tylko koloru włosów czy oczu dzieci, ale także ich „cech charakteru” – na przykład: „dziecko jest posłuszne, wykonuje polecenia”.

To wyraźne dowody na handel dziećmi. Taka zbrodnia jest uważana na świecie za jedną z najcięższych. Nic dziwnego, że Stany Zjednoczone umieściły Rosję na liście krajów tolerujących handel dziećmi, w szczególności wykorzystywanie seksualne. Ta strona wygląda jak targowisko, a nie serwis służący legalnej adopcji
Wiemy, że ponad 300 ukraińskich dzieci przebywa w dziesiątkach internatów na okupowanej ługańszczyźnie. Każdy Rosjanin może przyjechać, zapłacić dyrektorowi internatu i zabrać dziecko.
Rejestrujecie takie przypadki?
Tak, one zdarzają się nawet na najwyższym szczeblu. Wystarczy wspomnieć Mariję Lwową-Biełową, Pełnomocnik przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej ds. Praw Dziecka, która wywiozła dzieci z Mariupola do Moskwy i rozdzieliła je między rosyjskie rodziny. Jednego chłopca, Filipa, zatrzymała dla siebie. Publicznie opowiadała, że dzieci najpierw „nienawidziły” Rosji i Putina, a potem ich „pokochały”. W rzeczywistości Filip nie miał wyboru i po prostu się poddał. Miał wtedy 16 lat.
Kolejny przykład to Siergiej Mironow, polityk bliski Putinowi. Jego piąta żona przyjechała do domu dziecka w Chersoniu i zabrała dwoje dzieci, trzyletnią dziewczynkę i chłopczyka. To były sieroty, które miejscowi ukrywali w kościele, by uchronić je przed wywiezieniem. Jednak FSB dowiedziało się, gdzie się znajdują, i je zabrało. Następnie Mironow wywiózł je do Moskwy. Dziewczynkę adoptowano, zmieniono nawet rok jej urodzenia. Miejsce pobytu chłopca jest nieznane.
Są też inne historie. Na przykład pewna rodzina spod Moskwy przyjechała na okupowane terytorium i zabrała troje rodzeństwa.
Najmłodsze dziecko im się spodobało, więc je zatrzymali, a dwoje pozostałych po prostu „wyrzucili”. Miejsce ich pobytu również nie jest znane
To zbrodnie wojenne. Nawet gdy dzieci trafiają do rosyjskich rodzin, pojawia się pytanie, w jakim celu. Przecież Rosja oficjalnie zaprzecza istnieniu narodu ukraińskiego, a w mediach społecznościowych jej obywatele otwarcie pisali, że ukraińskie dzieci „trzeba unicestwić”. A najstraszniejsze jest to, że dzieci przebywające pod okupacją lub w Rosji nie mają żadnej możliwości poinformowania o swoim istnieniu ani poproszenia o pomoc. Bo za to zostaną natychmiast ukarane i mogą po prostu „zniknąć” gdzieś na Dalekim Wschodzie.

Wielokrotnie mówił Pan, że porwanych lub nielegalnie przewiezionych do Rosji zostało półtora miliona ukraińskich dzieci. Lwowa-Biełowa podała liczbę ponad 700 tysięcy. Skąd taka różnica w danych i jaka jest obecnie ta liczba?
W tych liczbach należy się rozeznać. Powiedziałem, że w pułapce rosyjskiej okupacji znalazło się półtora miliona dzieci. W 2023 roku Lwowa-Biełowa oświadczyła, że Rosja zarejestrowała 744 tysiące ukraińskich dzieci. Rozumiemy, że to część tego półtora miliona. Jednak nie wiadomo, co się z tymi dziećmi obecnie dzieje: ile z nich jest z rodzicami, ile bez rodziców, ile jest sierot. Rosja odmawia podania jakichkolwiek informacji.
Istnieją również oficjalne dane rządu ukraińskiego. Mowa w nich o 19,5 tysiącu dzieci, co do których istnieją potwierdzone informacje, ale miejsce ich pobytu jest nieznane. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Musimy wyjaśnić Zachodowi, czym jest „pułapka okupacji”. To sytuacja, w której dziecko lub rodzina nie mogą opuścić danego terytorium.
Oto przykład. Niedawno sprowadziliśmy z okupowanego terytorium matkę z 16-letnim synem. Oboje zmuszano do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa, a chłopca – do chodzenia do szkoły, która bardziej przypominała szkolenie wojskowe.
Matka nie chciała wyjeżdżać, bo tam był ich dom, ale syn powiedział: „Jeśli nie chcesz, pojadę sam. Nie zostanę tu, bo nie chcę służyć w rosyjskiej armii”. Była zmuszona wyjechać, żeby nie uciekł sam
Kolejna historia dotyczy chłopca z Chersońszczyzny. Jego matka została kolaborantką, pracowała dla policji okupacyjnej, a potem uciekła do Rosji. Kiedy chłopak skończył 18 lat, powiedziała mu: „Chcę, żebyś był rosyjskim żołnierzem i walczył z ukrofaszystami”. Kiedy odmówił, poszła do rosyjskiego wojskowego i wydała go. Chłopak służył przez pięć miesięcy na Krymie, strzegąc bazy wojskowej. Pewnego dnia usłyszał wywiad z uratowanym przez nas chłopakiem z Ługańska, który opowiedział, jak robili z niego „Rosjanina”. Skontaktowali się ze sobą i udało nam się wyciągnąć tego chłopaka [z Chersońszczyzny] z rosyjskiej armii. Teraz mieszka w Kijowie i marzy o tym, żeby zostać ukraińskim żołnierzem i bronić Ukrainy.
Czy istnieją jakieś mechanizmy uwalniania ukraińskich dzieci? I jakie trudności wiążą się z powrotem zarówno tych z terytoriów okupowanych, jak tych deportowanych do Rosji?
Porozmawiajmy o dwóch ścieżkach. Pierwsza jest oficjalna. To mechanizmy repatriacji dzieci, które obecnie praktycznie nie istnieją.
Inicjatywa prezydenta Zełenskiego Bring Kids Back zjednoczyła 41 krajów wokół sprawy powrotu dzieci. Jednak nie ma realnego mechanizmu, który by to umożliwiał, ponieważ Rosja w ogóle nie chce prowadzić negocjacji na ten temat. Nie udziela żadnych informacji i nie ma zamiaru dzieci zwracać
Nie mówię tego na podstawie plotek. Będąc jeszcze będąc rzecznikiem praw dzieci brałem udział w rozmowach w Mińsku. Zarówno wtedy, jak teraz stanowisko Rosji jest niezmienne: oni nie planują zwrotu dzieci. O ile wcześniej jeszcze zaprzeczali swojemu udziałowi w okupacji Krymu i Donbasu, to teraz, po inkorporowaniu tych terenów, oficjalnie twierdzą, że to „rosyjskie ziemie” i mieszkają na nich „rosyjskie dzieci”. W swojej logice oni nie zajmują terytoriów, a „wyzwalają” je i „ratują” ludność.
Terytoria strachu
W jakich warunkach przebywają ukraińskie dzieci w Rosji i na okupowanych terytoriach? O czym opowiadają po powrocie do domu?
To terytoria strachu. Przytoczę kilka historii, które usłyszałem.
Pierwszy przypadek: 16-letni chłopak. Uratowaliśmy go, chociaż otrzymał już powołanie do rosyjskiej armii. Zapytałem: „Chodziłeś do szkoły?”. Odpowiedział: „Jakiej szkoły? To raczej szkoła wojskowa. Codziennie prano nam mózgi: jaka to Rosja jest wielka, że musimy walczyć z Ukrainą i zostać rosyjskimi żołnierzami. Przychodzili żołnierze i uczyli nas posługiwania się bronią”.
Kolejna historia: przybrana mama nie wypuszczała trójki swych dzieci z domu. Rosjanie zmusili ją, by zarejestrowała je jako sieroty i wyrobiła im rosyjskie paszporty, grożąc, że w przeciwnym razie zabiorą je do internatu lub oddadzą rosyjskiej rodzinie. Ta kobieta ukrywała dzieci, ale też haftowane koszule, ukraińskie rzeczy... Miała dwa telefony: jeden do dzwonienia do Ukrainy, drugi do kontroli. Kiedy słyszała, że zbliża się samochód wojskowy, szybko wszystko chowała, wypychała dzieci przez okno, by schowały się w kukurydzy, gdy w domu trwała rewizja.
Są też bardziej brutalne historie. Do innego domu podjechał samochód z karabinem maszynowym, żołnierze z automatami wyłamali drzwi, przeprowadzili kontrolę, stosowali tortury. Po pobiciu przez nich ojca na oczach syna u chłopca pojawiło się jąkanie i nocne moczenie. Ewakuowaliśmy ich, ale potrzebują lat rehabilitacji. Pięcioletnia dziewczynka po przesłuchaniach rodziców na jej oczach przestała mówić. Po raz pierwszy odezwała się dopiero w naszym centrum rehabilitacyjnym, gdy miała sześć lat.

Kolejny przypadek – rodzina z Mariupola. Matka czworga dzieci zaginęła bez śladu, dwoje dzieci zostało zabitych. Babcia z pozostałą dwójką wnuków została uratowana.
17-letnia dziewczyna siedziała z kamienną twarzą i szklistymi oczami, bez jakichkolwiek emocji. Zapytałem: „Jakie masz marzenia czy plany na przyszłość?”. Odpowiedziała: „Żyję dniem dzisiejszym”
To samo mówi wielu nastolatków: planują życie na maksymalnie dzień lub dwa. Myślą o tym, jak przetrwać, znaleźć jedzenie, uniknąć filtracji. Mimo to nawet ci, którzy od 11 lat żyją w okupacji, wierzą, że terytoria Ukrainy zostaną wyzwolone.
Miesiąc temu ewakuowaliśmy z Chersoniu 17-letniego chłopca, który otrzymał już powołanie do wojska. Jego rodzina odmówiła przyjęcia rosyjskich paszportów, ojciec jest tam pastorem. Powiedzieli: „Nie możemy przysięgać wierności Rosji, ponieważ nasza wiara zabrania nam w ogóle przysięgać, zwłaszcza wierności obcemu państwu”. Rosjanie odpowiedzieli: „W takim razie zabierzemy wasze dzieci”. To się powtarzało kilka razy. Rodzina postanowiła napisać list do Putina z prośbą o uszanowanie jej prawa do odmowy. Dwa tygodnie później zadzwonił do nich pracownik FSB z Krymu: „Co to za list do Putina postanowiliście napisać?”. Długo z nimi rozmawiał, przekonywał, ale bezskutecznie. Potem przyjechały lokalne organy okupacyjne i zaproponowały „kompromis”: podpisanie dokumentu i otrzymanie paszportu, ale bez ustnej przysięgi. Kiedy zapytałem tę kobietę, ile dzieci pozostało we wsi, odpowiedziała: „Młodych prawie nie ma”.
Na pytanie, ilu młodych ludzi zabrano do wojska, odpowiedziała: „Nie wiemy dokładnie, ale widzimy wiele świeżych grobów 18-letnich chłopców”
Ludzie żyją w ciągłym strachu. Rodziny, którym nasza ekipa pomaga ewakuować się z okupowanych terytoriów, opowiadają, że obok nich, w ich wioskach lub miastach, osiedlają się rosyjscy żołnierze wraz z rodzinami, głównie pochodzący z Czeczenii i Syberii. Lokalne władze okupacyjne przekazują im mieszkania Ukraińców, którzy zostali zmuszeni do ucieczki lub zostali zabici. Często sami żołnierze przymusowo wysiedlają mieszkańców z ich domów.
Uratowane dzieci opowiadają o bezkarności najeźdźców. Pewnemu chłopcu przebito opony w samochodzie tylko dlatego, że się „nie spodobał ”, a dziewczyna padła ofiarą wielokrotnego gwałtu ze strony rosyjskich żołnierzy.
W jaki sposób Rosja wywozi ukraińskie dzieci?
Jest kilka sposobów. Na przykład tysiące dzieci, o których mówiła Lwowa-Biełowa, zostało wywiezionych z Mariupola przez tak zwanych „wolontariuszy” lub żołnierzy — po prostu łapali dziecko i zawozili je do punktu filtracyjnego w Doniecku lub na inne terytoria okupowane. Potem przyjeżdżali przedstawiciele Rosji, by zabrać je dalej.
Jest wiele przypadków, kiedy dzieci wywożono rzekomo do obozów wypoczynkowych – i nie zwracano ich rodzicom
Pewien chłopiec zniknął z domu, kiedy nie było jego mamy. Wywieziono go najpierw do jednego obozu na trzy miesiące, potem do innego na kolejne trzy, a następnie wysłano do akademii wojskowej. Mamie cudem udało się go odzyskać – po trzydniowym przesłuchaniu.

Często oskarża się rodzinę o „niewłaściwą opiekę” i wywozi dziecko do Rosji. Po czymś takim rodzice nie mają żadnych praw. Był przypadek 17-letniej sieroty, którą nam zwrócono. Opowiedziała, że kiedy miała 16 lat, przybrana mama zgodziła się na jej „letni wypoczynek” na Krymie. Odmowa byłaby niebezpieczna, bo to był program Rosji i grożono odebraniem dzieci.
Wsadzili dziewczynę do autobusu i zawieźli nie nad morze, ale do obozu wojskowego w Wołgogradzie. Przez trzy tygodnie przechodziła szkolenie wojskowe: uczyła się minować i rozbrajać miny, wysadzać czołgi. Niektóre z dziewcząt nawet skakały ze spadochronem. Szkolili je żołnierze z Grupy Wagnera
Jeśli któraś coś zrobiła źle – kara. Pobudka o piątej rano na sygnał zapałki – na zebranie się tyle czasu, ile pali się zapałka. Potem gimnastyka. To była prawdziwa musztra wojskowa. W obozie było około tysiąca dzieci z okupowanych terytoriów i z Rosji. Po zakończeniu wydawano im certyfikaty uprawniające do służby wojskowej – w rzeczywistości „bilety do wojska”. Takie dzieci też do nas wracają.
Ratunek przed nazistami i NATO
Były przypadki powrotu dzieci już adoptowanych przez Rosjan?
Tak, odzyskiwaliśmy takie dzieci. Na przykład 13-letni chłopiec został zwrócony dzięki jego siostrze – walczyła do końca, my pomagaliśmy. Był też chłopiec, którego matka zmarła, a babcię zmuszono do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego, by mogła zatrzymać dziecko przy sobie. Ale go jej nie oddali. Wtedy udało nam się praktycznie porwać zarówno babcię, jak chłopca. Odzyskiwaliśmy również dzieci z internatów. Takich historii jest wiele.
Ile dzieci udało się już odzyskać?
Ogółem Ukraina odzyskała ponad 1300 dzieci. Wśród nich 777 to dzieci, które odzyskała nasza organizacja. Chociaż nie da się tak po prostu odzyskać dziecka. Każdy powrót to cała operacja specjalna, o której szczegółach nie mogę dziś mówić. To informacje poufne.

Zazwyczaj szukamy krewnych, którzy mogą przyjechać z dokumentami i walczyć na miejscu. Na przykład babcia dziecka z niepełnosprawnością przez trzy miesiące walczyła o powrót wnuczki z internatu na Krymie. Zmuszano ją do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa, poddania się testowi DNA, by udowodniła pokrewieństwo. A kiedy sprawa stała się publiczna, przyjechała tam sama Lwowa-Biełowa z kamerami telewizyjnymi, płakała i mówiła tej babci: „Jak długo na was czekaliśmy”. Ta historia została nawet pokazana w lokalnej telewizji.
Jak dzieci reagują na powrót? Czy zdarzało się, że któreś zdążyły już psychicznie przystosować się do rosyjskiego środowiska i nie chciały wracać, na przykład z powodu strachu, propagandy albo utraty kontaktu z rodziną?
Tak. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, które nie rozumieją, co się dzieje. Ale nawet starsze dzieci czasami szokują. Na przykład 14-letnia dziewczynka, kiedy już przywieźliśmy ją na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, zapytała:
„A to jest Rosja czy Ukraina?” Odpowiedziałem: „To jest Ukraina”. A ona: „A co, Ukraina jeszcze istnieje? Nam mówili, że już jej nie ma, że wszystko jest Rosją”
Inny przypadek: chłopca wzięto do rosyjskiej rodziny, gdy miał 13 lat. Po roku udało nam się go odzyskać, dzięki jego starszej siostrze. I on mówi: „Dlaczego mówicie, że mnie porwano? Mnie uratowano”. Wyjaśniam: „Uratowano? Od kogo?”. A on: „Od nazistów i od NATO”. Mówię więc: „Mieszkałeś w obwodzie chersońskim. Czy kiedy jeszcze byłeś w domu, widziałeś tam nazistów?”. „Nie. Ale tak powiedziała rodzina, u której mieszkałem”. Był przekonany, że Rosja i osobiście Putin go „uratowali”. Mówił, że nawet mer Anapy [miasto w Rosji, nad Morzem Czarnym – red.] przyszedł do rosyjskiej rodziny, u której chłopiec przebywał, i obiecał „chronić go przed nazistami”. Na moje pytanie: „Widziałeś go jeszcze potem?” chłopak odpowiedział: „Nie”.
Minęło pół roku od powrotu do Ukrainy, zanim zrozumiał, że to wszystko było kłamstwem. To jaskrawy przykład działania rosyjskiej propagandy i tego, jak ona pierze mózgi dzieciom.
Uratować je wszystkie, co do jednego
Jaki cel ma Rosja, podejmując takie działania? Chodzi o indoktrynację, asymilację czy coś innego?
Głównym celem jest zniszczenie ukraińskiej tożsamości. Taka jest strategia Putina. Analogia jest prosta: sto lat temu Imperium Osmańskie zabierało chrześcijańskie dzieci, nawracało je na islam i zamieniało w janczarów. Putin robi to samo: niszczy tożsamość narodową, a następnie dokonuje selekcji.
Tych, którzy nadają się do wojska, wysyła się na wojnę jako „rosyjskich żołnierzy”. Z bystrych robi się naukowców lub biznesmenów, by pracowali dla Rosji. Resztę wysyła się do struktur siłowych, sportu lub kultury, ale wyłącznie jako „Rosjan”
Cel jest jeden: by dzieci służyły Rosji i gloryfikowały ją, zapomniawszy, że są Ukraińcami.
Cisza czy rozgłos – co pomaga, a co utrudnia odzyskiwanie dzieci?
Sytuacja jest dwojaka. Z jednej strony rozgłos, decyzja Międzynarodowego Trybunału Karnego i inne podobne kroki pomagają zwrócić uwagę na problem. Z drugiej jednak strony to utrudnia cały proces, ponieważ Rosjanie do0brze wiedzą, że każde uratowane dziecko jest świadkiem zbrodni wojennej i może zeznawać przed trybunałem. Międzynarodowy Trybunał Karny wydał już nakaz aresztowania, Rada Europy utworzyła trybunał. Putin doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gromadzone są dowody. Dlatego każde dziecko z okupowanego terytorium jest dla niego zagrożeniem, bo może opowiedzieć, co Rosjanie robili ludności cywilnej, jak zabijali.
Nie spotkałem jeszcze powracającego dziecka, które nie wspomniałoby o jakichś zbrodniach wojennych Rosjan
Właśnie dlatego panuje tam ścisła izolacja i dążenie do zatrzymania każdego świadka.

Wierzy Pan w to, że uda się pociągnąć do odpowiedzialności osoby uczestniczące w porwaniach lub „adopcjach” dzieci?
To nie jest kwestia wiary, to kwestia sprawiedliwości. Jeśli sprawiedliwość nie zostanie wymierzona, będzie to zagrożenie dla całego świata. Martin Luther King powiedział kiedyś: „Brak sprawiedliwości gdziekolwiek jest zagrożeniem dla sprawiedliwości wszędzie”. I to jest absolutna prawda. Nawet jeśli kara nadejdzie za 10 lat, to i tak musi zostać wymierzona. Bo jeśli tak się nie stanie, będzie to sygnał dla wszystkich totalitarnych reżimów, że można działać bezkarnie i odnosić sukcesy. To nie jest kwestia wiary, to kwestia działań. Każdy z nas musi zrobić wszystko, co w jego mocy, aby przestępcy zostali ukarani. W przeciwnym razie otworzymy puszkę Pandory.
Jaka jest reakcja społeczności międzynarodowej? Czy świat dokłada wystarczających starań, by sprowadzić nasze dzieci z powrotem?
Nie, nie dokłada. Często podaję taki przykład: wyobraźmy sobie, że ktoś włamuje się do mojego domu, porywa moje dzieci, gwałci moją żonę, zabiera mi majątek. W takiej sytuacji krzyczałbym na cały świat. Oczywiście byłbym wdzięczny każdemu, kto dałby mi łyk wody, nakarmił, wsparł. Ale nie spocznę, dopóki sprawiedliwość nie zwycięży, a moje dzieci nie wrócą do domu. Dlatego nie możemy mówić, że zrobiono „wystarczająco dużo”, skoro nawet nie wiemy, gdzie są nasze dzieci. Ta wojna nie skończy się, dopóki nie odzyskamy wszystkich dzieci.
Negocjacje nie będą miały żadnego sensu, jeśli kwestia dzieci nie zostanie uwzględniona w porządku obrad – i nie znajdziemy rozwiązania
Jakie wsparcie psychologiczne zapewniacie dzieciom i ich rodzinom po powrocie?
Dzieci są bardzo straumatyzowane zarówno przez samą okupację, jak przez to, że wiele z nich nadal nie rozumie, co się z nimi działo. To stan zamrożenia, w którym znajdowały się przez lata, dorastały w nim. To zarówno fizyczne, jak psychiczne obciążenie: strata, przemoc, znęcanie się, ciągły strach. Wyobraźmy sobie trzy lata życia w izolacji, strachu, oczekiwaniu na coś, co nie nadchodzi. Dla dziecka to krytyczna sytuacja – ono musi się rozwijać. Brak edukacji, normalnej komunikacji to ogromny problem, który staramy się zrekompensować. Nasi psychologowie i terapeuci tworzą programy dla różnych grup: dzieci niepełnosprawnych, sierot, ofiar przemocy seksualnej. Istnieją również programy rehabilitacyjne dla dzieci, które były przymusowo poddawane militaryzacji. Trzeba pomóc dziecku w jak najszybszym powrocie do normalnego życia w społeczności. Chociaż istnieją traumy, które prawdopodobnie pozostaną na całe życie, takie jak przemoc seksualna czy utrata bliskich na oczach dzieci.

Co dalej dzieje z dziećmi i rodzinami, które wracają z Rosji lub okupowanych terytoriów? Gdzie trafiają?
Państwo zapewnia im pewne wsparcie. Od tego miesiąca wypłaca 50 000 hrywien na każde powracające dziecko – na podstawowe potrzeby, ewentualnie na wynajem mieszkania. Ale to dopiero początek. Wiele rodzin wyjeżdża do bliskich lub za granicę, ponieważ integracja w Ukrainie jest trudna – trwa wojna, nie ustają ostrzały. Putin robi wszystko, by życie tutaj było nie do zniesienia. Ale nawet w tych warunkach uratowane rodziny są wdzięczne: mogą swobodnie oddychać, czuć wolność i godność.
Mają to, czego nie było w Rosji, gdzie jesteś nikim, a okupant może cię zabić lub odebrać ci dzieci w każdej chwili
Czołowy teatr w USA wystawia operę opartą na historii SAVE Ukraine. Jakie historie powrotu dzieci stały się podstawą tej opery?
Jesteśmy z nimi w stałym kontakcie. Przyjeżdżali, zbierali historie dzieci – te same, o których pani opowiadałem: porwania, rozdzielenie z rodzinami, życie w okupacji. To prawdziwe historie uratowanych dzieci. Na ich podstawie powstaje też opera, która w przyszłym roku zostanie wystawiona w Warszawie, a potem na całym świecie. Celem tej inscenizacji jest, by świat dowiedział się więcej o tych zbrodniach, to przekazanie prawdy poprzez sztukę. Bo to też jest bardzo potężne narzędzie. Może dotrzeć do świata i pokazać, że to, co dziś robi się dla ratowania ukraińskich dzieci, nie wystarcza. Trzeba uratować je wszystkie, co do jednego.


Dowody dla Hagi: jak ukraiński dziennikarz dokumentuje zbrodnie Rosjan
Dmytro Dżulaj to dziennikarz-dokumentalista specjalizujący się w śledztwach dotyczących zbrodni wojennych Rosji, w szczególności w Buczy. W ciągu ponad półtora roku pracy zebrał zeznania około pięciuset naocznych świadków, przeanalizował setki nagrań z monitoringu i tajnych dokumentów, by odtworzyć tragiczne wydarzenia z pierwszych dni wojny i udowodnić udział rosyjskich wojskowych w zbrodniach wojennych w Ukrainie. Podczas gdy Rosjanie zaprzeczają swojemu udziałowi w rozstrzeliwaniu cywilów, nazywają zabójstwo 554 Ukraińców w Buczy i okolicach „fejkiem”, Dżulaj gromadzi niepodważalne dowody ich zbrodni. Można się z nimi zapoznać w trzech częściach serii filmowej o mordach w Buczy.

Tato, nie umieraj!
Natalia Żukowska: – Od czego zaczęły się Pana śledztwa dotyczące rosyjskich zbrodni wojennych?
Dmytro Dżulaj: – Jeszcze przed rozpoczęciem inwazji planowałem nakręcić film o Babim Jarze, Holokauście i II wojnie światowej. Zebrałem wiele materiałów, odnalazłem ważne świadectwa. W lutym 2022 roku przygotowywałem się do rozpoczęcia pracy, ale wszystko musiałem odłożyć. Już 25 lutego w sieci pojawiły się pierwsze filmy przedstawiające zabójstwa cywilów dokonane przez Rosjan. Na jednym z nich widać samochód, którym jechali ojciec z synem. Rosyjscy żołnierze otworzyli ogień, zabijając mężczyznę i ich psa. Syn krzyczał: „Tato, nie umieraj!”. To wideo stało się dla mnie punktem zwrotnym. Zrozumiałem, że będziemy mieli do czynienia z masowymi mordami, tak jak to miało miejsce w poprzednich wojnach z udziałem Rosji. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, czym mogę się zająć, by być użytecznym.
W pierwszych dniach inwazji zachodnia opinia publiczna nie mogła uwierzyć, że Rosjanie są zdolni do mordowania cywilów. Przeprowadziliśmy więc małe śledztwo i pokazaliśmy, że to prawda, że to dzieje się teraz. W lutym i marcu, kiedy było okupowanych wiele ukraińskich terytoriów, bardzo ostrożnie, na odległość, rozmawiałem z ludźmi, którzy przeżyli tortury i których bliscy zostali zabici. Po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernihowskiego pojechałem na wyzwolone terytoria i zobaczyłem wszystko na własne oczy. Bucza stała się symbolem zbrodni wojennych Rosji w Ukrainie, więc tam skoncentrowałem swoją pracę.
Pierwszą częścią śledztwa była historia zabójstwa pułkownika Teliżenki na obrzeżach miasta. Dlaczego zainteresował Pana właśnie ten przypadek?
Ponieważ było wystarczająco wiele wątków, które można było zbadać, by spróbować ustalić osoby zamieszane w tę zbrodnię. A historia pułkownika Teliżenki jest wyjątkowa.
Ci, którzy go porwali – czyli rosyjscy żołnierze – wystawili później jego odznaczenia i rzeczy osobiste w swoim muzeum w Rosji. Przedstawili to jako dowód swojej „heroicznej” operacji – rzekomo schwytali ważnego wroga
Właśnie te odznaczenia pomogły nam zidentyfikować część zbrodniarzy wojennych zamieszanych w jego porwanie.
Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana: porwanie przeprowadziła jedna jednostka, a potem pułkownika przekazano innej, która dokonała jego egzekucji. To był oddzielny 175. batalion rozpoznawczy z Pskowa, który stacjonował w lesie na obrzeżach Buczy. To miejsce było jednym z tych, do których przywożono ludzi na przesłuchania, a następnie ich rozstrzeliwano. Pułkownik Teliżenko został podczas przesłuchania pobity na śmierć. Najprawdopodobniej nie chciał współpracować z Rosjanami. 50 metrów od niego znaleziono ciało lokalnego członka samoobrony – Ołeksija Pohiagaja, zabitego strzałem w głowę. W tym samym lesie odkryto też ciała ośmiu innych mieszkańców Buczy. Zostali rozstrzelani. Po opublikowaniu wyników naszego śledztwa organy ścigania ogłosiły, że podejrzanym o te zbrodnie jest kapitan armii rosyjskiej Kaskułow, w tym czasie zastępca dowódcy 175. oddzielnego batalionu rozpoznawczego z Pskowa.
Jakie kluczowe fakty udało się ustalić w sprawie zabójstwa Pobihaja?
Ołeksij Pobihaj, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego, w pierwszych dniach wojny wstąpił do samoobrony Buczy. Wcześniej prowadził mały sklep w okolicy. Zwykły człowiek, gotowy bronić swojego miasta i kraju. Podczas śledztwa zwracałem się do wielu osób. Pytałem, czy nie pozostały jakieś rzeczy, dokumenty, naszywki – coś, co mogło zgubić rosyjskie wojsko. Pewnego razu trafiłem do archiwum Rady Miasta Bucza. Okazało się, że kierownik tego archiwum, Ihor Bartkiw, był przyjacielem Pobihaja. Pokazał mi dokument zatytułowany „Biuletyn informacyjny”. Oprócz propagandowych haseł typu: „Rosja pokona wszystkich” była tam sekcja pt. „Przykłady męstwa i heroizmu naszych towarzyszy”. W jednym z dokumentów napisano: „Kapitan Siergiej Tichonow zatrzymał przedstawiciela obrony cywilnej miasta Bucza – Ołeksija Pobihaja”.
Był to bezpośredni dowód, że Ołeksij nie został schwytany przez nieznanych sprawców, ale przez konkretnego rosyjskiego oficera. Potem udało mi się zidentyfikować samego kapitana Tichonowa

Dowiedzieliśmy się, że aby zatrzymać Ołeksija, Rosjanie przeprowadzili całą operację – otoczyli okolicę, zatrzymali sąsiadów. Jeden z nich powiedział mi, że ci żołnierze pochodzili z Kemerowa. Później zrozumieliśmy, że była to grupa sił specjalnych Rosgwardii z Kemerowa, dowodzona przez kapitana Siergieja Tichonowa. To ta sama jednostka, która, jak ustaliliśmy, porwała Teliżenkę. Dlatego Ołeksij Pobihaj został znaleziony martwy w tym samym lesie, co pułkownik SBU. W tym momencie rosyjskie wojska zorganizowały już systematyczną akcję poszukiwania i aresztowania ukraińskich patriotów i przeciwników rosyjskiego reżimu. Kiedy pracowaliśmy nad drugą częścią śledztwa, wiadomo było już, że to właśnie w lesie pod Buczą stacjonowali spadochroniarze z Pskowa. Niestety, nie udało nam się ustalić, kto dokładnie pociągnął za spust, zabijając Pobihaja, ale doskonale rozumiemy, że w jego egzekucję jest zamieszany któryś z żołnierzy tej jednostki.
W którym momencie zrozumiał Pan, że ta historia wykracza poza kilka przypadków? W jaki sposób zeznania mieszkańców Buczy pomogły przeprowadzić jeszcze szerzej zakrojone śledztwo?
Chodziłem od domu do domu, rozmawiałem z ludźmi, którzy opowiadali o szczegółach: jaki mundur widzieli, jaki sprzęt, jaką broń... Wtedy stało się dla mnie jasne, że można spróbować zidentyfikować osoby zamieszane nie tylko w zabójstwo Pobihaja i Teliżenki, ale także w mordy na wielu innych mieszkańcach Buczy. Śledztwo przerodziło się w coś większego.
Zaczęliśmy ustalać szczegóły wydarzeń, które miały miejsce na ulicy Jabłuńskiej [w Buczy – red.]. To właśnie tam znaleźliśmy najwięcej ciał zabitych cywilów. W trzeciej części śledztwa udało nam się zebrać dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. W pierwszych dniach, kiedy rosyjskie wojsko wkroczyło do Buczy, kamery na Jabłuńskiej zdążyły zarejestrować to, co się tam działo. Były też nagrania z telefonów naocznych świadków.
Ponadto, uciekając z miasta, rosyjskie wojsko pozostawiło po sobie wiele dokumentów, na przykład dziennik dyżurów z nazwiskami i godzinami. Kawałek po kawałku odtwarzaliśmy wydarzenia. W końcu zidentyfikowaliśmy wielu rosyjskich żołnierzy, którzy mogą być zamieszani w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej w okresie najintensywniejszych rozstrzeliwań lokalnej ludności.
Trzecia część filmu to śledztwo dotyczące trzech dni okupacji, od 3 do 5 marca, odtworzonych przez nas niemal minuta po minucie.
Właśnie w tym okresie miała miejsce jedna z największych zbiorowychy egzekucji cywilów w Buczy. Tylko w ciągu tych trzech dni rosyjscy żołnierze zabili tam co najmniej 62 osoby
Żołdak w „arafatce”
Jak udało się ustalić osoby zamieszane w rozstrzeliwanie cywilów?
Skupiłem się na tych zabójstwach, w przypadku których mieliśmy twarde dowody: zdjęcia, filmy, zeznania. Wszystko sprowadzało się do jednej jednostki: 234. pułku desantowo-szturmowego z Pskowa, należącego do 76. dywizji wojsk powietrznodesantowych Rosji. To właśnie on był zamieszany w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej.

Kiedy już znasz jednostkę, możesz szukać konkretnych żołnierzy. Pomogły nam w tym nasze źródła w organach ścigania. Okazało się, że uciekający rosyjscy żołnierze zostawili na Jabłuńskiej osobisty komputer jednego z dowódców pułku z Pskowa. Zawierał on listę około dwóch tysięcy żołnierzy 234 pułku z Pskowa, wraz z datami urodzenia, danymi na temat rodzin, numerami legitymacji wojskowych, paszportów...
Jednym z głównych bohaterów naszego śledztwa jest rosyjski żołnierz noszący chustę „arafatkę”, mocno kontrastującą na tle umundurowania innych „zielonych ludzików”. Co najważniejsze, ten „Arafat”, jak go początkowo nazwaliśmy, został zarejestrowany przez kamery monitoringu w momencie zabójstwa czterech mieszkańców Buczy. Widać, jak dowodzi grupą żołnierzy, którzy rozstrzeliwują Włodzimierza Rubajła, 70-letniego mieszkańca Buczy. Potem rozkazuje przeprowadzić czystkę w pobliżu wielopiętrowego budynku, a jego podkomendni zabijają 41-letniego Dmitrija Konowałowa. Później prowadzi mieszkańca Buczyny Igora Gorodeckiego, po czym ten również zostaje zabity, a następnie wraz ze swoimi podkomendnymi zatrzymuje się na nocleg w jednym z wielopiętrowych budynków przy ulicy Jabłuńskiej, gdzie tego samego wieczoru w swoim mieszkaniu zostaje zabity Jewgienij Pietraszenko.
Stało się oczywiste, że trzeba zidentyfikować tego rosyjskiego żołnierza. Udało nam się to, ponieważ jego podwładni zatrzymali się obok kamery, która nagrywała dźwięk. Wziąwszy pod uwagę mnóstwo dowodów, nie miałem wątpliwości, że „Arafat” to oficer o nazwisku Borzunow. Chciałem jednak mieć jakieś ostateczne i mocne potwierdzenie. Zadzwoniłem do wszystkich, których udało się zidentyfikować. Co ciekawe, udało mi się dodzwonić także do Barzunowa. Nie spodziewałem się, że odbierze. Zdając sobie sprawę, że czasu jest mało, od razu zapytałem:
„Czy jesteś zamieszany w zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej?”. W odpowiedzi usłyszałem: „Tak”
Po tym zdaniu odłożył słuchawkę. Trzy minuty później napisał do mnie: „Zadzwoń ponownie”. Zadzwoniłem i rozmawialiśmy prawie 10 minut. Pytałem o konkretne epizody, które już zidentyfikowaliśmy. Potwierdził zabójstwo co najmniej trzech osób. Myślę, że to jedno z pierwszych bezpośrednich potwierdzeń ze strony rosyjskiej, że to właśnie ich żołnierze zabijali cywilów w Buczy. W końcu ich oficjalna propaganda temu zaprzecza, a Putin w ogóle nazywa to wszystko „fejkiem”.
Borzunow jest dowódcą najniższego szczebla, lecz udało nam się również ustalić obecność podczas zabójstw na Jabluńskiej wysokich rangą rosyjskich oficerów, w tym dowódcy 234. pułku Artema Gorodyłowa. To ważne, ponieważ dowodzi, że to, co wydarzyło się w Buczy, nie jest „ekscesem wykonawców”, ale usankcjonowaną przez władze metodą prowadzenia wojny przez stronę rosyjską przeciwko Ukraińcom – poprzez zatrzymania, tortury, rozstrzeliwania. Próbowałem skontaktować się z wyższymi oficerami, których obecność w Buczy na Jabłuńskiej została potwierdzona. Dzwoniłem i zadawałem proste pytanie: „Czy jesteś zamieszany w zabójstwa cywilów w Buczy?”. W odpowiedzi słyszałem tylko rosyjskie przekleństwa.

Podczas rozmowy ze spadochroniarzem z Pskowa zachowywał się Pan dość powściągliwie. Jak udało się opanować emocje?
Pomyślałem, że właśnie taka postawa – spokojna, wyważona, cywilizowana – będzie moim atutem. Nie mam prawa reagować emocjonalnie ani krzyczeć, ponieważ nie jestem propagandystą, tylko dziennikarzem. Moim zadaniem jest uzyskanie dokładnych, sprawdzonych informacji, zebranie faktów i dowodów. I jeśli uda mi się wydobyć od rosyjskiego żołnierza cokolwiek, co pomoże zidentyfikować ich udział w zbrodniach – to już będzie ważne. To nie była osobista rozmowa. To był profesjonalny wywiad, a mój ton był próbą zachowania jasności i obiektywizmu.
Obejrzał Pan dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. Były momenty, kiedy było zbyt ciężko, by na to patrzeć?
Szczerze mówiąc, same nagrania nie są najtrudniejsze. Po prostu siadasz, analizujesz, sprawdzasz chronologię. To praca techniczna i analityczna. Najtrudniejsze jest kontaktowanie się z rodzinami ofiar.
Bolesne jest wkraczanie w ich przestrzeń osobistą, zmuszanie do wspominania przeżyć. Zazwyczaj staram się nie dzwonić, tylko osobiście podejść i zapytać, czy dana osoba jest gotowa do rozmowy. To zawsze emocjonalna sytuacja – zarówno dla niej, jak dla mnie. Czasami bardzo trudno nie tylko nagrać wywiad, ale także go później obejrzeć.
Słuchasz 10-15 minut i musisz przerwać, bo już nie możesz. Nie chodzi o słabość, ale po prostu o granice
Jednak nawet w trudnych momentach nie przyszło mi do głowy, żeby porzucić śledztwo. Bo rodziny ofiar potrzebują sprawiedliwości. Dla nas ważne jest, by wiedzieć, jak zginęli nasi bliscy, kto to zrobił, czy są jakieś nagrania z ostatnich minut ich życia.
Na przykład była taka historia z żołnierzami obrony terytorialnej, którzy zostali rozstrzelani na terenie budynku biurowego przy ulicy Jabłuńskiej 144. Udało mi się znaleźć krótki fragment wideo, na którym widać, jak dzień przed egzekucją chłopcy pomagają ludziom się ewakuować, stoją na posterunku. Na nagraniu był Andrij Werbowyj. Kiedy wysłałem wideo jego żonie Natalii, odpowiedziała: „Andrij stanął przede mną, jakby żywy”. Właśnie takie chwile – kiedy możesz dać człowiekowi choćby cząstkę prawdy – dodają siły i sensu. Rozumiemy, że pociągnięcie rosyjskich żołnierzy do odpowiedzialności będzie bardzo trudne, ale naszym zadaniem jest rejestrowanie, identyfikowanie i dokumentowanie zbrodni. A to już krok w kierunku sprawiedliwości.
W sumie obejrzałem setki godzin nagrań wideo. Trzeba zrozumieć, że na niektórych jest tylko kilka sekund ważnych wydarzeń, a reszta to pustka. Ja musiałem oglądać wszystko, bo każda sekunda ma znaczenie
Najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą
Jak udało się Panu przekonywać naocznych świadków czy krewnych ofiar do rozmowy?
Jeden z pierwszych materiałów dotyczył rozstrzelania we wsi Stary Nowy Byków, w obwodzie czernihowskim. Rozmawiałem z osobami, które były torturowane, z rodzinami zabitych. Przez prawie pół roku jeździłem po obwodach czernihowskim i kijowskim. To nie były jeszcze śledztwa w klasycznym tego słowa znaczeniu – to było rejestrowanie i dokumentowanie zbrodni wojennych. Uświadamiałem ludziom, że znam temat. Mówiłem, że nie chodzi mi o rozgłos, tylko o śledztwo. Chciałem dotrzeć do prawdy, znaleźć sprawców. Pokazywałem ludziom, co ustaliłem. Przez cały czas pracy nad filmem odmówiła tylko jedna osoba, którą chciałem nagrać. Nie naciskałem. Wydawało mi się, że ta kobieta po prostu nie uwierzyła, że nie będę żerował na tragedii.

Czy była jakaś historia, która stała się dla śledztwa przełomowa?
Kluczowe znaczenie w jednym z epizodów śledztwa mają zeznania Iwana Skiby. To bojownik obrony cywilnej w Buczy, który został zatrzymany przez rosyjskich żołnierzy i rozstrzelany wraz z innymi, ale cudem przeżył – kula przeszła na wylot. Iwan opowiadał, jak leżał na ziemi, udając martwego, a kiedy zapadła ciemność, zdjął buty jednemu z zabitych, bo był boso. Dotarł do okolicznej mieszkanki, a ta mu pomogła.
Wzruszyła mnie również historia kobiety, która mieszkała w pobliżu miejsca rozstrzelania członków obrony cywilnej.
Powiedziała, że przez cały okres okupacji miejscowi starali się karmić psy, by nie ruszały ciał zabitych
Było bardzo wiele historii, lecz naszym głównym celem nie było tylko dokumentowanie emocji – szukaliśmy dowodów. Bo sporo z tego, co wiemy o Buczy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele historii pozostaje nieopowiedzianych, a najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą. Dwie osoby, z którymi planowałem porozmawiać, już nie żyją. Czas mija, a my musimy wszystko spisać, bo wraz z ludźmi znikają ich cenne wspomnienia.
Pierwsza część filmu, o zabójstwie pułkownika SBU Ołeksija Teliżenki, stała się podstawą do postawienia zarzutów rosyjskiemu oficerowi. Miał Pan poczucie, że wykonuje pracę, którą powinni wykonywać śledczy?
Nie. Zdaję sobie sprawę, że w Ukrainie popełniono tysiące takich zbrodni. Wyobrażam więc sobie, ile pracy mają śledczy. Organy ścigania mają swoją logikę, protokoły i ekspertyzy. Ja jestem dziennikarzem, uzupełniamy się nawzajem. Poza tym funkcjonariusze często dzielili się ze mną swoim doświadczeniem, co pomagało mi w pracy. Wszyscy razem wykonujemy jedną wielką pracę. Mam nadzieję, że w przyszłości nasze materiały pomogą organom ścigania postawić nowe zarzuty. Być może kiedyś te dowody, nawet jeśli są drobne, staną się częścią międzynarodowego śledztwa.

Wierzy Pan w to, że rosyjscy przestępcy zostaną sprawiedliwie ukarani?
Trudno powiedzieć. Nie jestem prawnikiem, ale wierzę w sprawiedliwość. Nie możemy się zatrzymywać, musimy szukać nowych dowodów zbrodni wojennych. Bo to, o czym się nie mówi i czego nie pokazuje, w dzisiejszym świecie po prostu nie istnieje. Tymczasem liczba takich historii rośnie każdego dnia.
W maju otrzymał Pan międzynarodową nagrodę New York Festivals 2025 w kategorii „Prawa człowieka”, za drugą część filmu o Buczy. Co dla Pana oznacza to wyróżnienie?
Każda wzmianka o Ukrainie, o wojnie, jest bardzo ważna. Radio Svoboda ma wiele redakcji językowych. Przetłumaczyliśmy ten film na rumuński, bułgarski, angielski, rosyjski. Tylko na YouTube ma już około trzech milionów wyświetleń. Dla mnie ważne jest, że przynajmniej jedna osoba w Bułgarii, Rumunii czy gdzieś indziej na świecie dowiedziała się prawdy o krwawej wojnie w Ukrainie. Pokazaliśmy dowody, wyjaśniliśmy kontekst. To ważniejsze niż sama statuetka.
Czy będzie kontynuacja śledztw dotyczących zbrodni wojennych popełnionych przez Rosjan w Ukrainie?
Pracuję w Radiu Svoboda od ponad dziesięciu lat. Obecnie z powodu nowej polityki Stanów Zjednoczonych nasze media są zagrożone zamknięciem. Jednak dopóki mam możliwość, prowadzę szeroko zakrojone śledztwa. W samej tylko gminie Bucza zginęły setki osób. Są też inne miejsca – i to nie tylko w obwodzie kijowskim.
Pracy jest więc bardzo dużo. Najważniejsze, by można było ją kontynuować. To ważne nie tylko dla nas, ale także dla przyszłych pokoleń.


„Największym wrogiem jest myśl, że przecież fotografa nie zabiją”.
Fotografia nie umarła, tylko się zmieniła.
Aldona Hartwińska: Nie masz wrażenia, że zawód fotografa, szczególnie w kontekście wojny, jest teraz dużo, dużo trudniejszy przez to, że mamy dostęp do nieograniczonej liczby zdjęć amatorskich, które są wrzucane do sieci? Internet jest zalewany amatorskimi zdjęciami, bo na miejscu jakiegoś zdarzenia to zwykli ludzie zawsze są pierwsi. Do tego każdy ma fajny telefon, który robi dobrej jakości zdjęcia i filmy. Czy jest dzisiaj miejsce dla profesjonalnej fotografii, szczególnie na wojnie?
Maciej Zygmunt: Część znajomych fotografów – akademików twierdzi, że fotografia umarła. Właśnie przez przesyt zdjęć, którymi jesteśmy codziennie zalewani, głównie w internecie i social mediach.
Mówią, że fotografia się zdewaluowała, że „wszyscy jesteśmy fotografami”, bo każdy ma swój telefon i sztuka nie jest już tak istotna.
To tylko częściowo prawda. Gdy coś się wydarzy, informacja idzie w świat dzięki każdemu z nas, zwykłym ludziom, a obrazy, np. ataków terrorystycznych, trafiają do szerokiej grupy odbiorców. Fotograf najczęściej nie jest już tym pierwszym z aparatem na miejscu. Mówił o tym m.in. Krzysztof Miller, słynny fotoreporter. Krótko przed jego śmiercią byłem na spotkaniu z nim.
Moim zdaniem projekty długoterminowe, te bardziej dokumentalne, przeżywają teraz rozkwit. Wydawane są książki fotograficzne, powstają projekty z pogranicza sztuki i dokumentu czy takie wykonywane analogowymi metodami, na przykład praca Olivera Chanarina i Adama Bromberga, którzy naświetlali papier fotograficzny w miejscach gdzie żołnierze ISAF [Międzynarodowa Siła Wsparcia Bezpieczeństwa, – wojska operacyjne wystawione głównie przez siły zbrojne państw członkowskich NATO, zajmujące się utrzymaniem pokoju w Afganistanie – red.] wjechali na improwizowane ładunki wybuchowe.
W tym zalewie amatorskich zdjęć, wideo, krótkich form, rolek nadal – albo nawet szczególnie teraz –jest miejsce na projekty długoterminowe lub projekty związane z tym, że jest się dłużej w danym miejscu. Nie patrzymy tylko na samo wydarzenie, które się dokumentuje, bo to może zrobić każdy telefonem komórkowym czy kamerką GoPro. Nie tak łatwo w krótkim czasie wejść w bliższą relację z osobą, o której robisz dokument, czy z bohaterem reportażu.
Co masz na myśli, mówiąc, że właśnie teraz się pojawiło miejsce dla takich projektów? Fotografowie mają więcej tego typu zleceń?
Może chętnych do pojechania na wojnę byłoby wielu, ale wbrew pozorom nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto rozumie powagę sytuacji i potrzeby odbiorców. Każdy może zrobić jakiś randomowy content. Ale znacznie trudniej znaleźć kogoś, komu możemy zaufać, że przywiezie materiał zrobiony z zachowaniem wszelkich norm etycznych. Dlatego bardzo często, gdy zwracają się do mnie agencje mediowe, NGO-sy, czy media, to oni sami chcą omówić aspekty etyczne. Na przykład to, jak ja docieram do swoich bohaterów. Chcą wiedzieć, na ile wiarygodny może być materiał, który dostarczę.
Poszukiwania takiego bohatera, szczególnie w miejscu, w którym jest niebezpiecznie, to ogromny ładunek emocji. Czy później, po skończeniu zdjęć, poszukujesz swoich bohaterów? Czy zdarzało Ci się, że wracałeś, by pokazać ich dalsze losy? A może robisz robotę, zamykasz rozdział i idziesz dalej?
Gdy zaczynam dokumentować jakąś historię, jakieś tzw. human story bohatera, od razu mam z tyłu głowy, że będę chciał wrócić do tego tematu lub próbować rozszerzyć nie tylko osobistą historię, ale na przykład dotrzeć do rodziny bohatera, jego znajomych czy osób, które są w jakiś sposób z nim połączone, ale znajdują się w zupełnie innym miejscu.
Takim przykładem jest projekt, który rozpoczął się na początku pełnowymiarowej wojny. Nawiązałem kontakt z jedną z wolontariuszek, z którą zrobiłem wywiad. Powstało z tego kilka wzruszających portretów z czasu kiedy Kijów był totalnie opustoszały. Potem wylądowałem u jej męża, który jest kapelanem wojskowym, aktywnie działa i porusza się po froncie, pełniąc swoją posługę w bardzo niebezpiecznych miejscach. Dokumentując jego pracę i robiąc zdjęcia czy wideo z jego udziałem starałem się, żeby to stanowiło spójny materiał, mimo że kolejne zdjęcia są od siebie oddalone zarówno pod względem terytorialnym, jak czasowym.
Nadal mam z tą rodziną kontakt i chciałbym kontynuować ten projekt i tę historię podczas kolejnych wyjazdów
.avif)
Ale pracując w takich warunkach chyba masz świadomość, że wasze spotkania mogą być ostatnimi. Nie jest to trochę przytłaczające?
I czasem są ostatnimi. My wszyscy w pewnym sensie nauczyliśmy się żyć z tą wojną i wiemy, że taka sytuacja może wystąpić. Na dodatek każdy mój wyjazd, teoretycznie z Twojego punktu widzenia nawet niewinny i bezpieczny, może się skończyć źle, bo nigdy nie wiadomo, co nagle spadnie albo co innego może się wydarzyć. Do miejsca, w którym byłeś dziesięciokrotnie, za jedenastym razem może przylecieć dron, może spaść na nie rakieta, a po drodze może się jeszcze mnóstwo innych rzeczy wydarzyć. To zagrożenie życia, ta bliskość śmierci w naszej pracy jest ciągła, więc często się do tego przyzwyczajamy i nie myślimy o tym na co dzień. Podświadomie odsuwamy tę nieuchronność realiów wojny z naszych myśli.
No dobrze, ale masz rodzinę. Podejrzewam, że nie jesteś w stanie ukryć przed nią swojej działalności zawodowej, kiedy jeździsz na front. Jak to pogodzić: życie rodzinne i fotografowanie wojny? Bo mogłoby się wydawać, że fotografowie powinni być samotnikami, by nikogo nie narażać na przedwczesną żałobę.
To ten sam mechanizm. Żyjąc w wojennych realiach czy blisko tych realiów – w jakiś sposób się przyzwyczailiśmy. Kiedy wyruszałem na swoje pierwsze projekty na wschód i przed wyjazdem jechałem do mojego rodzinnego domu, nie wszyscy byli zadowoleni, gdy się dowiadywali, jakie zlecenie jest przede mną. Tyle że dla mnie to trochę misja. Chcę być z ludźmi w tych trudnych sytuacjach i dokumentować ich życie, bo to jest po prostu ważne.
Współpracuję od wielu lat z NGO-sami i nie zawsze robię zdjęcia pięknych rzeczy, pięknych sytuacji –zazwyczaj to sytuacje trudne i problematyczne. Dlatego kiedy rozpoczęła się inwazja Rosji na Ukrainę, wiedziałem, że to jest ten moment, że będę potrzebny w tym miejscu. Bez względu na to, czy zarobisz na tym pieniądze, czy nie, po prostu czujesz, że twoja praca może przynieść jakąś zmianę, choćby drobną.
A wracając do mojej rodziny, na początku wszyscy bardzo się przejmowali i przy okazji moich pierwszych wyjazdów zawsze martwili się o mnie. Teraz mam wrażenie, że już przywykli. Na spotkaniach nie pytają: „Po co?” tylko: „Kiedy znowu jedziesz?”. Dla nich moja praca w pewnym sensie stała się normą. Wcześniej moja babcia płakała, córka też. Teraz wszyscy są z tym pogodzeni i rozumieją moje decyzje.
Ale nie od razu pojechałeś na pierwszą linię frontu. Te Twoje granice zacierały się bardzo niepostrzeżenie.
Tak, to wszystko działo się stopniowo i bez jakiegoś nagłego skoku na głęboką wodę. Zaczęło się od tego, że wojna przybyła do Krakowa, miasta, w którym mieszkam, w postaci uchodźców, którzy pojawili się na dworcu. Poszedłem tam z aparatem i zacząłem ich fotografować. Następnie pracowałem dla sieci organizacji pozarządowych, które zajmowały się prowadzeniem ośrodków recepcyjnych. Szukali fotografa, który z poszanowaniem ludzkiej godności dokumentowałby wszystko to, co się wtedy działo.
Później wraz ze znajomymi fotografami ruszyłem w stronę Przemyśla, ku granicy. Następnie był Lwów, a potem – miejsca coraz dalej na wschód: Kijów, Irpień, Czernichów, Charków… W końcu wylądowałem tak daleko, że dalej już się nie dało.
.avif)
Bo dalej były już rosyjskie pozycje. Jak wtedy radzisz sobie ze strachem? Bo nie wierzę, że strachu nie ma. Jest ci potrzebny? Motywuje Cię, czy blokuje? Znasz swoje granice, kiedy należy się wycofać?
Nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie cię obawa czy strach. Wydaje mi się, że gdy się podróżuje w większej grupie, czy nawet we dwójkę, to jest łatwiej. Bo wzajemnie się wspieracie i często decyzje są podejmowane przez kilka osób. Nie decydujesz sam, czy pojechać do miejsca, w którym jest bardzo gorąco. Wtedy masz poczucie, że więcej głów pracuje nad twoim bezpieczeństwem. Mam zdecydowanie więcej obaw, kiedy podróżuję sam –tak też się zdarzało. Na przykład sam trafiłem na front zaporoski, w okolice wsi Robotyne.
Wtedy musiałem walczyć z własną głową, samemu podejmować decyzje i brać pełną odpowiedzialność za siebie.
Największym twoim wrogiem jest myśl, że przecież fotografa nie zabiją. Bo wtedy musisz sobie tłumaczyć, że wcale nie jesteś niezniszczalny.
Zresztą wojna w Ukrainie pokazała, że dziennikarze giną, a czasem nawet są celem ataku.
Na haju adrenalinowym jesteś w stanie wytrzymać dużo więcej i łatwiej poradzić sobie z wątpliwościami. Szczególnie podczas nagłego ostrzału, gdy musisz szybko podejmować decyzje: w którą stronę biec, czy się ukryć, gdzie są twoi przyjaciele, czy masz ich wołać i szukać, czy teraz trzeba zająć się tylko sobą… Mam wrażenie, że takie decyzje podejmuję dość szybko i sprawnie. W końcu nadal tu jestem.
Czyli strach Cię motywuje, a nie paraliżuje?
To zależy, ale ogólnie mam wrażenie, że linia pomiędzy paraliżem a motywacją zawsze jest cienka. Boję się, by motywacja nie okazała się złudna i nie zaprowadziła mnie na manowce albo w miejsce, w którym nie powinienem się znaleźć. Mam to w tyle głowy, kiedy pracuję.
Etyka na froncie
Po premierze „20 dni w Mariupolu” ludzie trochę lepiej zrozumieli, na czym polega praca reportera, dziennikarza, fotografa. I że czasami pokazujemy rzeczy, na które nie bardzo nawet chcą patrzeć – ale musimy je pokazać, by świat wiedział. Czy u Ciebie jest jakaś moralna, ludzka granica wykonania zadania? Jest coś, czego byś nie pokazał?
Może i jest, ale staram się dokumentować, fotografować to, co się w danym momencie się dzieje. Nawet jeśli to bardzo traumatyczny moment czy coś, czego nasze oczy nie chcą widzieć, to i tak pewnie nacisnę przycisk migawki. Natomiast decyzja, czy takie zdjęcie będzie opublikowane, czy będzie wysłane do danego odbiorcy, niekoniecznie później należy do mnie.
Często też, jak sama mówisz, takie momenty są nieoczekiwane – i nagle zostajesz z tym kadrem, z tym obrazkiem, którego się nie spodziewałeś. I pojawia się to coś, jakiś lęk, uderzenie emocji, kiedy twoje ręce mogą się trząść, a ty próbujesz nagrać wywiad z osobą, która jest bardzo mocno dotknięta, poszkodowana. Przypominam sobie historię, kiedy nagrywałem człowieka ciężko rannego po ostrzale. Bardzo cierpiał, ale zdecydował się na rozmowę ze mną.
On mówi o bólu, a ty musisz utrzymać kamerę stabilnie i nagrać to do końca. Dla ciebie to jest bardzo trudne, a dla tego człowieka – paradoksalnie – dużo łatwiejsze. Bo dla tej osoby to bardzo ważne: oto dziennikarz, który mnie słucha, któremu mogę powiedzieć o tym trudnym momencie.
.avif)
Ale na pewno też analizujesz przed wysłaniem zdjęcia, czy na przykład dane zdjęcie może komuś zaszkodzić albo narazić się na niebezpieczeństwo. Kiedy jedziesz na wojnę, tam jest dużo innych aspektów, nie tylko moralnych. To nie tylko kwestia pokazania urwanej nogi, to dużo innych odcieni szarości.
To jest coś, o czym często dziennikarze zapominają, że wszystkie materiały powinny być skonsultowane i powinny mieć autoryzację, bo przypadkowe zdjęcie może kogoś kosztować życie.
Na przykład jeśli pracuję z jakąś jednostką wojskową, wolontariuszami, czy medykami… albo gdy robię materiał w szpitalu to często te osoby nie życzą sobie, by została na przykład pokazana ich twarz. Często też absolutnie nie może pojawić się informacja, gdzie materiał został zrobiony, albo w którym miejscu miało miejsce zdarzenie, które opisujemy w tej historii. Po publikacji nieakredytowanego materiału tydzień czy dwa później mogą tam po prostu spaść rakiety. Nieumyślnie możemy dać wskazówkę Rosjanom, że to ważne miejsce czy ważni ludzie. To ma szczególnie znaczenie w kontekście pracy z wojskowymi - bo bardzo łatwo jest zdradzić położenie ich pozycji czy bazy. Ja zawsze muszę wysłać zestaw zdjęć i dopytać na wszelki wypadek, czy takie rzeczy mogą być opublikowane.
Niektóre zdjęcia trzeba czasem zamazać - czyjąś twarz, czy linie horyzontu. Inne można opublikować z określonym opóźnieniem, bo na przykład tydzień po wykonaniu materiałów, oni już opuszczą to miejsce i można swobodnie publikować taki materiał. To są bardzo delikatne sprawy, o których ludzie często zapominają.
Wiele razy zdarzyło się, że tak naprawdę to wolontariusze, czy dziennikarze narażali ludzi na niebezpieczeństwo. Publikowali rzeczy, których opublikować nie powinni. Jak ty się nauczyłeś BHP wojennego? Skąd wiedziałeś, co można, a czego nie można pokazać czy robić?
Większość rzeczy to było takie typowe rozpoznanie bojem, kiedy podnosisz aparat, a ktoś zaczyna krzyczeć, żebym natychmiast schował aparat. Ale też wielokrotnie, jeszcze przed wyjazdem, konsultowałem się z osobami doświadczonymi, także z wojskowymi, co może być istotne, szczególnie pod kątem logistyki, dróg, miejsc, w których bezpiecznie można się zatrzymać.
Natomiast będąc już na miejscu, kiedy już ląduję z jakąś jednostką, to już bardzo uważam na to co robię. Zawsze dopytuję, co zrobić, żeby nie narobić głupot i żeby nie zrobić więcej krzywdy swoimi zdjęciami czy materiałami wideo. Natomiast to też się bardzo zmienia, ponieważ teraz bardzo często jest konieczność oficjalnej współpracy ze służbą prasową, bo prawie każda jednostka ma teraz swojego oficera prasowego. Zmiany wprowadzono właśnie po to, by uniknąć niebezpiecznych sytuacji.

Czy to jest w ogóle praca dla wszystkich, czy raczej nie? I co mógłbyś powiedzieć jakimś tam fotografom, którzy też chcieliby jechać? Do mnie się często zgłaszają fotografowie, mówią, że chcą pojechać i ja często nie wiem, co mam im odpowiadać. Co ty byś powiedział? Jak mają się do tego przygotować?
Ja często też dostaję takie pytania właśnie na spotkaniach, debatach, dyskusjach. Czasami też piszą osoby na Instagramie czy Messengerze z takim pytaniem. Pytają jak zacząć, w jaki sposób formalny, tam pojechać, jak uzyskać akredytację. No ale ja staram się informować, że muszą mieć w tyle głowy, że może to być ich ostatni wyjazd. Albo że mogą wrócić ale ze znacznym uszczerbkiem na zdrowiu, czy wręcz niepełnosprawnością. I co ciekawe, to więcej kobiet się zwraca się do mnie z takimi zapytaniami. Ale tych pytań z czasem jest coraz mniej. Szczególnie w pierwszym, drugim roku wojny, miałem bardzo dużo , zarówno od bliższych znajomych, jak i od osób obcych, które chciały pojechać ze mną. Natomiast bardzo często się okazywało, że na końcowym etapie te osoby same rezygnowały.
Bardzo często nie mogę danej osoby wziąć, ponieważ mamy już team stworzony. Z ludzi, którym ufam i z którymi już pracowałem. Jeśli jednak ktoś pyta, staram się pomóc, potem to już decyzja każdego człowieka czy jechać. Regułą także, jest to, że nie wszystkim wystarcza determinacji. A może po prostu włącza się instynkt samozachowawczy, i finalnie większość osób jednak postanawia nie jechać. Ja to szanuję.
Natomiast jest też parę osób, którym pomogłem zdalnie i tłumaczyłem, w jaki sposób zacząć. Pojechali na własną rękę i kilka z tych osób z tego co wiem nadal pracuje w Ukrainie. Też mają taką potrzebę opowiadania tych historii, chociaż coraz mniej świat chce o nich słuchać.
I ty, jak rozumiem, też nie zamierzasz rezygnować.
Nie wybieram się nigdzie bardziej na zachód, że tak powiem. Trzymam się określonego kursu i kiedy tylko mam możliwość, przestrzeń czasową robię wszystko, żeby znowu się zaangażować i wyjechać. I cały czas szukam jakiegoś punktu zaczepienia do kolejnych projektów w Ukrainie.
Zdjęcia: Maciej Zygmunt


Wstrzymanie dostaw amunicji przez Trumpa pozostawia Ukraińców bez ochrony. Jakie będą konsekwencje tej decyzji?
Administracja prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa potwierdziła częściowe wstrzymanie dostaw amunicji do Ukrainy. Chodzi tu również o wstrzymanie już zaplanowanych dostaw, między innymi rakiet dla obrony przeciwlotniczej. Oficjalnym powodem jest znaczne zmniejszenie amerykańskich zapasów broni. Na ten moment wstrzymane zostały dostawy amunicji artyleryjskiej 155mm, PAC-3 Patriot, GMLRS, Stinger, AIM-7 oraz ppk Hellfire. To znacznie wpłynie na zdolność Ukrainy do odpierania rosyjskich ataków rakietowych i dronowych.
Zmasowane ataki
Decyzja Białego Domu o wstrzymaniu dostaw zbiegła się w czasie z największymi atakami dronowo-rakietowymi Rosji na Ukrainę, a także z zauważalną eskalacją stosowania środków powietrznego napadu w ostatnich tygodniach. Nie ma bowiem nocy, kiedy po niebie nie przesuwałby się setki rosyjskich dronów Geran-2, popularnie nazywanych “Szahedami”. Jednak te bezpilotowce nie mają już niczego wspólnego z krajem producenta, Iranem. Rosja bowiem od dłuższego czasu samodzielnie produkuje drony uderzeniowe, które zostały usprawnione i dostosowane do ich morderczych celów. Geran lata na dużo wyższym pułapie, przez co jest trudniejszym celem dla mobilnych grup obrony przeciwlotniczej.
-Bardzo często zdarza się, że widzimy “Szahedy” na naszych monitorach i teoretycznie są bardzo blisko - mówi “Barber”, jeden z żołnierzy mobilnej grupy obrony przeciwlotniczej - Ale lecą tak wysoko, że możemy je tylko bezradnie odprowadzić wzrokiem. Nie możemy nic zrobić, bo nasze Zeuszki (armata przeciwlotnicza ZU-23, przyp. red.) nie są w stanie ich dosięgnąć. Te nowe Szahedy lecą bardzo wysoko, a potem pikują niemal pionowo w dół, by uderzyć. Dlatego coraz trudniej je eliminować, a one coraz częściej uderzają w swoje cele.

Ataki dronami najczęściej łączone są w kombinowany atak rakietowy. Razem z setką dronów podrywane są w powietrze samoloty, przenoszące rakiety balistyczne czy hipersoniczne pociski manewrujące, które najskuteczniej potrafi strącić system Patriot.
Marek Meissner, analityk gospodarczy i militarny ISBNews twierdzi, że wstrzymanie dostaw dla Ukrainy to bardzo zły sygnał. Paradoksalnie nie chodzi w tym przypadku o amunicję 155 mm, która jest najczęściej wykorzystywaną amunicją na polu walki. Z tą jest już lepiej, ostatnie dostawy z Europy, zwłaszcza w tzw. czeskiej transzy pozwoliły odbudować zapasy i nawet wypracować małą nadwyżkę.
-Fatalne jest natomiast wstrzymanie dostaw efektorów do systemów Patriot czyli rakiet PAC-3 - mówi Meissner - Zapotrzebowanie na te pociski jest ogromne, ostatnio szukano ich już na całym świecie, plany produkcyjne są napięte na dekadę. A jest to obecnie rodzaj uzbrojenia na Ukrainie nie zastępowany, jako jedyny może niszczyć rosyjskie pociski balistyczne.
Do pocisków balistycznych zaliczane są znane z mediów nazwy takie jak Kindżał, czy Iskander. To właśnie te ostatnie były przyczyną największych tragedii, jak na przykład atak rakietowy na centrum miasta Sumy w Niedzielę Palmową w 2025 roku, w którym zginęły 34 osoby, a 117 zostało rannych, czy też atak na pizzerię Ria w Kramatorsku, w którym zginęło 13 osób, a wśród ofiar była ukraińska pisarka Wiktoria Amelina.
Co nie dotrze na Ukrainę?
Dokładną analizę tego, co ma więcej nie dotrzeć na Ukrainę, przeprowadził Bartosz Sawicki, analityk portalu WarNews.pl, podkreślając też, że od ponad pół roku nie ma żadnych nowych pakietów wsparcia od strony USA. Dotychczasowa pomoc była wysyłana wciąż na konto poprzedniej administracji Stanów Zjednoczonych. Dodaje też, że z technicznego punktu widzenia w aktualnej sytuacji Ukraińcy nie mają problemu z amunicja artyleryjską, zapewniając sobie inne źródła produkcji kooperatywnej bądź europejskiej. Aktualna decyzja może wywołać jedynie lokalne niedobory, nie zaś strategiczne niedobory na całej linii styczności - przynajmniej w perspektywie najbliższych miesięcy do roku.
– Poza amunicją artyleryjską, podobnie będzie z kierowanymi pociskami rakietowymi klasy powietrze-ziemia Helfire, który został zaprojektowany do niszczenia celów opancerzonych. Z powodu małej ilości nośników udostępnionych Ukrainie, utrata tego źródła dostaw będzie miała znikomy wpływ na ogólną sytuację na linii. Podobnie będzie z MANPADS, czyli z przenośnymi przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi. Ich skuteczność ogranicza się do zestrzeliwania nisko lecących dronów bądź rakiet manewrujących (na co Rosjanie zareagowali zwiększając pułap lotu Szahedów). Na linii frontu służą w przeciwdziałaniu misji bliskiego wsparcia powietrznego (CAS) i może zostać zastąpiona innymi efektorami, m.in. naszymi Grom-ami czy Piorun-ami.
Sawicki podkreśla też, że Rosjanie boleśnie odczuli skutki użycia amunicji kierowanej HIMARS już w 2022 roku, więc mocno skupili się na przeciwdziałaniu jej. Może wstrzymanie dostaw pocisków nie będzie krytyczne dla ZSU, bo ilość akcji bojowych z ich użyciem zasadniczo spadła w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny. W dużej mierze ograniczono się do wykonywania misji z ich użyciem tylko w sprzyjających warunkach i wybranych rejonach o mniejszym natężeniu występowania rosyjskiej obrony przeciwlotnicze, jak i przede wszystkim zagłuszania elektronicznego, które skutecznie zmniejszyło precyzyjność tych uderzeń.
Ale HIMARS-y wciąż pozostają strategicznym elementem wyposażenia Ukraińskich Sił Zbrojnych
–Amunicja GMLRS pozwalała na atakowanie bliskiego zaplecza Rosjan, rejonów ześrodkowania wojsk, składów i baz polowych do 70 km od stanowisk ukraińskiej artylerii i zmusiła Rosjan do kłopotliwego dla nich bardzo „cofnięcia” logistyki na odległość do 100 km od linii styczności wojsk - mówi Marek Meissner.
Meissner dodaje, że podobny problem jest z brakiem dostaw rakiet AIM-7 używanych w systemach obrony przeciwlotniczej NASAMS i samolotach wielozadaniowych F-16 – to znaczne osłabienie ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Jeśli chodzi o braki rakietowych pocisków przeciwlotniczych krótkiego zasięgu FIM-92 Stinger i kierowanych pocisków przeciwpancernych Javelin to na szczęście te rodzaje uzbrojenia są zastępowalne, choćby polskimi zestawami przeciwlotniczymi Piorun.
Jednak łącznie te braki w dostawach dla Ukrainy dotkliwe i będą stanowiły dla niej spory problem zwłaszcza jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą i niszczenie rosyjskiego zaplecza - podkreśla Marek Meissner.

Nadchodzi kolejny tragiczny zwrot w historii Ukrainy
Nastroje w Ukrainie nie są jednak tak wyważone. Na swoim Facebooku Jurij Kasjanow, działacz społeczny, wolontariusz, żołnierz i konstruktor systemów bezzałogowych statków powietrznych dalekiego zasięgu, napisał:
Nie pamiętam żadnego przypadku, aby Stany przestały komuś pomagać, a ten ktoś przeżył, zwłaszcza jeśli walczy z najbardziej agresywną i okrutną imperią na świecie
–Nie mamy praktycznie żadnych szans po tym, jak Stany Zjednoczone wycofały się z gry i zaprzestały dostaw nawet rakiet przeciwlotniczych. Pomoc europejska jest niewielka i nie może zastąpić amerykańskich dostaw w zakresie asortymentu. Na przykład, po prostu nie produkują oni rakiet dla „Patriotów”, a to oznacza, że nie będziemy mieli czym zestrzelić balistyki. Teraz nie ma żadnych wątpliwości, że Trump jest agentem Kremla. W rzeczywistości oddaje Ukrainę Putinowi zgodnie z nowymi/starymi tajnymi protokołami paktu Ribbentrop-Mołotow. Z czasem odda mu Europę Wschodnią – amerykańskie NATO nie będzie walczyć ani o kraje bałtyckie, ani o Polskę. Europejczycy to rozumieją, ale nie zdążą przygotować się do wojny, dlatego bardzo im się opłaca wspierać nas do ostatniej chwili. Nadchodzi kolejny tragiczny zwrot w historii Ukrainy. Nie ma żadnych szans na zachowanie wolności i niepodległości bez pomocy amerykańskiej. Prawie żadnych, jeśli nie nastąpią radykalne zmiany w polityce, gospodarce, mobilizacji, dowództwie, dyplomacji. Nie można już żyć tak jak dotychczas. Nie pozostało prawie żadnego czasu.
Zaskoczenie w sztabie Trumpa
Politico, powołując się na własne źródła, pisze, że decyzja Białego Domu o wstrzymaniu dostaw amunicji okazała się zaskoczeniem nawet dla niektórych bliskich współpracowników Donalda Trumpa. Dziennikarze zaznaczają, że według “sześciu osób zaznajomionych z sytuacją” informacji o decyzji nie otrzymały osoby, które zazwyczaj po cichu były uprzedzanie. Chodzi tu między innymi, o niektórych członków Kongresu, urzędników Departamentu Stanu i kluczowych europejskich sojuszników. Wskazuje się, że decyzję o wstrzymaniu dostaw podjęli szef departamentu polityki Pentagonu Elbridge Colby wraz z wąskim gronem doradców. Ich stanowisko wynikało z obawy, że zapasy niektórych strategicznych rodzajów amunicji miałyby się wyczerpywać, co wpisuje się w główny nurt polityki Białego Domu, jakim jest motyw bezpieczeństwa narodowego.
David G. Rodenko, historyk i specjalista od krajów anglosaskich na Kellogg College, a także autor popularnego kanału na YouTube “Historia w 5 minut” wskazuje, że liczby najlepiej wskazują potrzebę odbudowy własnych zapasów kluczowych efektorów.
-Jedna rakieta PAC-3 kosztuje około 4 mln USD, a czerwcowy kontrakt z 2024 roku na 870 takich pocisków opiewał na 4,5 mld USD, co dobrze ilustruje skalę potrzeb budżetowych - wylicza Rodenko - Co za tym idzie, decyzja ma szerokie poparcie wśród jego zwolenników. Administracja Donalda Trumpa prezentuje ruch jako spełnienie obietnic wyborczych, slogan America First, czyli odbudowę zdolności odtworzeniowych kosztem bieżących transferów. Tworzy to dysonans polityczny. Plan wydatków Pentagonu na rok budżetowy 2025 rezerwuje 29,8 mld USD na produkcję amunicji, w tym znaczące środki na linie PAC-3 i GMLRS, co wzmacnia argument o potrzebie pauzy eksportowej.
Według Davida Rodenko dla skrzydła MAGA (Make America Great Again) zamrożenie pomocy to dowód twardej kontroli wydatków, zaś dla demokratów to erozja dotychczasowej długo utrzymywanej linii w skali międzynarodowej. Dodaje też, że w badaniu Pew Research z maja 2024 roku 47% Amerykanów stwierdziło, że europejscy sojusznicy powinni zwiększyć własne wydatki obronne, co wpisuje się w logikę America First.
I choć Departament Stanu tonuje przekaz, mówiąc o incydentalnej pauzie, to dla znacznej części Europy to sygnał fiasko wiarygodności gwarancji sojuszniczych
– Krążą informacje, że zostały także wstrzymane zostały pociski częściowo sfinansowane z Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju - dodaje Rodenko - Ponownie podważa to wiarygodność USA, bo partnerzy kwestionują realną wartość klauzuli wzajemnej pomocy, jeśli Biały Dom może wstrzymać dostawy z dnia na dzień. Łączna wartość zatwierdzonej pomocy wojskowej z Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju dla Ukrainy przekroczyła już 10,6 mld euro, co zwiększa ciężar polityczny każdej zwłoki w dostawach. Wygląda na to, że USA już wprost sygnalizują, że kto chce amerykańskiej broni, musi realnie współfinansować jej produkcję. Dlatego państwa NATO stoją przed wyborem, dołożyć do amerykańskich linii lub zbudować własny łańcuch dostaw.
Eksperci z różnych stron uspokajają, że sytuacja nie jest na tyle dramatyczna, by miała zmienić sytuację na froncie - na pewno w najbliższych miesiącach to się nie wydarzy. Jednak to, że dostawy amunicji nie zostały całkowicie odwołane, a jedynie wstrzymane, może oznaczać, że stały się one kolejną kartą przetargową w negocjacjach. Kartą w grze, w której na szali jest życie cywili w ostrzeliwanch rosyjskimi rakietami miastach.


Niebo, które płonie fosforem
Kamera trzęsie się, a dwa druciki drżą – dron pikuje w dół. Na ziemi stoi wielka wojskowa ciężarówka. Kiedy dron uderza, nagranie się urywa.
Nagranie pochodzi z 16 czerwca 2025 roku. Ukraiński FPV trafia w baterię GRAD gdzieś w obwodzie donieckim. Z kolejnej kamery drona, zawieszonego w powietrzu, widać kilka powtórnych wybuchów, ogień i wielki słup dymu. W przechwyconej radiowej komunikacji słychać, jak Rosjanie uciekają w popłochu. Krzyczą, by zakładać maski gazowe, bo wyrzutnia rakietowa była „naładowana chemią”.
Według danych przedstawionych przez Andrieja Sybichę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w okresie od lutego 2023 r. do maja 2025 r. rosyjskie wojska użyły 9388 sztuk amunicji z niebezpieczną substancją chemiczną. Mowa tu o przypadkach udokumentowanych i opisanych, ale przerażających danych jest dużo więcej.
Przyjaciele się duszą
Na początku kwietnia rozmawiam z Martą, medyczką bojową 10. Górsko-Szturmowej Brygady. Szykuję się do kolejnego wyjazdu na front, więc pytam o ich potrzeby. „Mamy na Waszej zrzutce trochę kasy, niedługo będziemy – co Wam trzeba? Może pieniędzy na naprawę samochodów?”
„Pieprzyć te samochody, potrzebujemy masek gazowych, bo naszych pilotów codziennie mordują chemią w okopach!”
To nie był pierwszy raz, kiedy usłyszałam coś takiego. Pamiętam, jak wiosną 2024 roku dostałam wiadomość od kolegi, medyka z 67. Brygady. Powiedział, że pod Czasiw Jarem zrzucają na nich granaty wywołujące poparzenia dróg oddechowych. Nie wiedzieli, co to za substancja, ale ból był tak silny, jakby ich rozrywało od środka. Straszne było to, że medycy nie mieli nic, co mogłoby uśmierzyć ich ból. Po prostu patrzyli, jak koledzy płoną od środka.
Kilka dni później spotkałam się z nimi pod nieistniejącą już restauracją sushi w Konstantynówce, by przekazać żołnierzom maski gazowe. Wtedy to był szok, część osób w ogóle nie chciała w to uwierzyć – bo jak to możliwe, że w XXI wieku ktoś stosuje broń chemiczną?
„Po raz pierwszy miałem z tym styczność podczas walk pod Kreminną” – mówi Bur, polski ochotnik i medyk bojowy, służący w 67. Brygadzie. – „To był listopad czy grudzień 2023 roku. Rosjanie mocno szturmowali nasze pozycje. Podchodzili coraz bliżej i agresywniej. Pracowała artyleria, walili w nas wszystkim, co mieli, ale nas nie byli w stanie wykurzyć.
A byliśmy tak blisko, że mogliśmy do nich strzelać z broni ręcznej.” Nie mogąc zająć ukraińskich pozycji bojowych, Rosjanie zdecydowali się zrzucać z dronów do blindaży granaty z gazem łzawiącym. Blindaże na pierwszej linii frontu są małe, to po prostu ciasna dziura w ziemi, która ma dać schronienie przed wybuchającymi pociskami na powierzchni.
Kiedy taki granat wpadał do blindaża, rozpylając gęsty, biały i drażniący gaz, żołnierze musieli wybiegać na powierzchnię – tym samym stając się łatwym celem do egzekucji. „Chociaż sam gaz nie robił dużej krzywdy. Ludzie trafili do szpitala w Łymaniu z silnym bólem głowy czy wymiotami, ale tak naprawdę nic poważnego im się nie stało” – opowiada Bur. – „Ale działania Rosjan okazały się niezwykle skuteczne, bo wyeliminowały całą pozycję.

Bezpośrednie trafienie czołgu w naszą pozycję nie robiło tyle złego, ile ten gaz.” Dwa lata od tych wydarzeń ich metody nie zmieniły się, a jedynie nasiliły. Jeden z amerykańskich ochotników, walczący jako medyk bojowy w elitarnej szturmowej brygadzie, potwierdza słowa Bura. Różnica polega na skali i częstotliwości.
„Do mnie często trafiają poszkodowani kilkakrotnie potraktowani gazem” – opowiada. – „Rosjanie wrzucają granaty z gazem, dopóki nie wyjdziemy z ukrycia. Wtedy atakują dronami FPV i ostrzeliwują. Najczęstszym symptomem jest silny kaszel i duszenie się.” Zimą, w miejscu, w którym teraz medyk stacjonuje, udzielał pomocy poszkodowanym od trujących gazów nawet kilka razy w tygodniu. Wówczas ich pozycje były bardzo agresywnie szturmowane.
Amerykanin podejrzewa, że w rosyjskiej armii mogą być jednostki wyspecjalizowane w „gazowaniu”. „Kiedy oni znajdują się na twoim odcinku, po prostu to wiesz.
Bo gazują z taką wściekłością, że mamy dziesiątki poszkodowanych.”
(Nie) legalna broń masowego rażenia
Słońce zaczęło chować się za horyzontem, zaczęła się ich zmiana.
„Pasat”, żołnierz 58. Brygady, siedzi w okopie, nagle słyszy nadlatujący dron. Zamiera, nasłuchując. Mavik jest obciążony. Nie wiadomo, co ma podpięte – jeśli ładunek wybuchowy, Pasat jest w poważnych kłopotach… Raptem skid spada, dron zaczyna odlatywać i zapada cisza.
„Po chwili widzę, jak w moją stronę pełznie przez okop siwy, gęsty dym. Wiem, że nie mogę uciekać, bo zaczną na mnie polować. Jedyne, co miałem przy sobie, to broń, dron i butelka wody. Namoczyłem wodą czapkę i zakryłem twarz. Kiedy dym mnie dopadł, zaczęły mnie palić oczy. Czułem, jakby coś je wypalało żywym ogniem, a łzy leciały jak oszalałe. Po chwili miałem też odruchy wymiotne. Schowałem twarz w ziemię, próbowałem się zakopać.” Pasat wie, że nie może wyjść z okopu, bo od razu dostanie dronem FPV. Wie, że musi po prostu wytrzymać. Wie też, że jak ustanie atak gazem, od razu przyleci nowy dron i zrzuci do okopów ulotki:
„Poddajcie się. Zdejmijcie hełmy, wyrzućcie broń z okopu i wyjdźcie z rękami uniesionymi w górę. Jesteście otoczeni. Za chwilę zdobędziemy wasze pozycje.”
Jeśli żołnierze nie poddadzą się, Rosjanie znowu będą gazować. Potem ulotki. I tak do skutku. Jedną z majowych konferencji prasowych Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy poświęcił tematowi wykorzystania broni chemicznej przez armię rosyjską.
Zastępca szefa departamentu wojsk ochrony przed promieniowaniem, bronią chemiczną i biologiczną Dowództwa Sił Wsparcia SZU, pułkownik Siergiej Pachomow, zaznaczył, że Federacja Rosyjska używa specjalnych środków bojowych, wypełnionych niebezpiecznymi substancjami chemicznymi, w połączeniu z konwencjonalnymi środkami rażenia. Bardzo często używane są te środki chemiczne, które wykorzystywane są do zwalczania zamieszek, takie jak gazy łzawiące CS i CN.
Formalnie obie substancje nie są uznawane za broń chemiczną i zgodnie z Konwencją o zakazie prowadzenia badań, produkcji, ładowania i użycia broni chemicznej oraz o zniszczeniu jej zapasów. Celem Konwencji jest całkowite wyeliminowanie broni chemicznej jako broni masowego rażenia. Zgodnie z dokumentem oba środki zaliczane są do „chemicznych środków przeciwzamieszkowych”. W punkcie 7 artykułu II określono: „Środek chemiczny do zwalczania zamieszek” oznacza: każdą substancję chemiczną nieujętą w wykazach, która może szybko wywołać w organizmie człowieka podrażnienie narządów zmysłów lub zaburzenia fizyczne, które ustępują wkrótce po zakończeniu działania. Rosyjskie dowództwo doskonale zdaje sobie sprawę z konsekwencji stosowania takich substancji chemicznych, ponieważ jest członkiem Organizacji ds. Zakazu Broni Chemicznej.
Niedoszacowane dane
Według danych Sztabu Generalnego SZU tylko w maju 2025 r. grupy rozpoznania radiologicznego, chemicznego i biologicznego odnotowały, a także udokumentowały 888 przypadków użycia przez Rosjan amunicji zawierającej związki chemiczne.
W sumie w okresie od 15 lutego 2023 r. do 29 maja 2025 r. odnotowano 9167 takich przypadków. Rosjanie trują ukraińskich żołnierzy głównie za pomocą „skidów”, czyli zrzutów z dronów przenoszących granaty. Niektóre z nich zawierają chloropikrynę – środek, który opracowano jako gaz bojowy podczas I Wojny Światowej.
Sztab na koniec konferencji oświadczył, że na dzień 29 maja 2025 r. Federacja Rosyjska jeszcze ani razu nie zastosowała bojowych substancji trujących o śmiertelnym działaniu.

Według Emana, wolontariusza i przedstawiciela grupy WildBees w Polsce, żadne dane, pochodzące ze Sztabu, nie są do końca prawdziwe – wszystkie liczby i statystyki z frontu są niedoszacowane.
„Sztab nie ma realnego wglądu w sytuację na pierwszej linii, bo to wolontariusze cały czas trzymają front. Ilość sprzętu – dronów, kamer, optyki – jest niemożliwa do podliczenia.”
Zarówno w Ukrainie, jak i w Polsce czy innych krajach Europy, mimo tylu lat wojny wciąż zbierane są pieniądze na wsparcie ukraińskiej armii. Są wolontariusze, tacy jak Eman, którzy wyspecjalizowali się w konkretnej dziedzinie – grupa WildBees drukuje dziesiątki ton elementów na drukarkach 3D. Ale to samo, co robią wolontariusze działający na rzecz Ukrainy, robią rosyjscy wolontariusze. Zasadnicza różnica polega na tym, że w Rosji jest 140 milionów ludzi, a w Ukrainie nie więcej niż 35 milionów. Eman szacuje, że statystycznie rosyjskich wolontariuszy może być 3-4 razy więcej.
„Od trzech lat obserwuję najważniejsze, często zamknięte kanały dla wolontariuszy rosyjskich, niektóre mają po 30 tysięcy członków. Tam robią to samo, co ukraińscy wolontariusze, a czasami ich wyprzedzają o krok. A ja od razu ślę wszystkie informacje do naszych. To wyścig zbrojeń na technologię, tyle że biorą w nim udział wolontariusze. Mam dostęp do najnowszych plików, rozwiązań. Na przykład jedna grupa od miesięcy pracuje nad tanimi, drukowanymi rakietami, które przeszły już pierwsze testy.”
Inna grupa wolontariuszy zajmuje się światłowodami. Wysłali nawet kilku Rosjan do Chin, do fabryki światłowodów i na miejscu koordynują wszystko. Otrzymują informacje z pierwszej linii frontu i robią poprawki jeszcze w chińskiej fabryce. Na podstawie tych informacji możemy wnioskować, że moce produkcyjne mogą wynosić nawet kilkadziesiąt tysięcy szpul miesięcznie, przez co Rosja przewyższa znacząco Ukrainę.
Rosjanie mogą otrzymać z Chin absolutnie wszystko, czego potrzebują, w ciągu kilku dni. Eman dziennie ma do przejrzenia około 2000 wiadomości z rosyjskich kanałów. Przeważającą część to rozmowy, wymiana pomysłów, ale trafiają się też pliki, które można od razu wysłać do żołnierzy czy ekipy WildBees z różnych krajów. „Jakiś czas temu Rosjanie opublikowali ważny projekt drukowanego drona, do zbijania innych dronów. Całe plany. Oczywiście projekt rozesłałem do swoich.
Najgorsze jest to, że Europa tak naprawdę nie ma pojęcia, co się dzieje na froncie, a nasza armia nie chce słuchać i pracować z wolontariuszami, którzy na bieżąco dostają informacje z frontu.
Z kolei w Rosji trwa edukacja najmłodszych. W książkach w szkole podstawowej już są rozdziały dotyczące budowy dronów. Na jednym z rosyjskich kanałów widziałem, jak dzieci w klasie składają wydruki do dronów.”
Najpiękniejszy pokaz najstraszniejszej śmierci
Na nagraniu wideo słychać jedynie krzyki. Dom płonie, a medycy próbują uratować stojący obok samochód do ewakuacji rannych. Na niebie widać coś jakby fajerwerki. Srebrne łańcuchy, wyglądające jak miliony spadających gwiazd, powoli, niby w zwolnionym tempie, lecą na ziemię, tworząc przepiękny świetlny pokaz. Kusi, by zatrzymać się i spojrzeć. Ale przed fosforem, którym Rosjanie zasypują ukraińskich żołnierzy, niemal nie ma ratunku.
Wideo z okolic Bachmutu to jeden z kilku przypadków, kiedy polscy medycy bojowi z fundacji „W międzyczasie” zetknęli się z tą śmiercionośną substancją. „Dla medyków bojowych, jak i dla samych żołnierzy, rany od fosforu są śmiertelnym zagrożeniem” – mówi Damian Duda, prezes fundacji.
– „W kontakcie z tkankami wchłania się oraz penetruje głęboko, powodując trudne do wyleczenia oparzenia. Niejednokrotnie prowadzą do przepalenia tkanek, w tym ścięgien, mięśni, stawów i kości.”
Damian Duda tłumaczy, że fosfor, szczególnie biały, powoduje oparzenia głębokie, z czarnym, twardym strupem, któremu towarzyszą oparzenia drugiego stopnia. Wchłania się w tkanki, co utrudnia gojenie się ran i może prowadzić do uszkodzenia głębiej położonych struktur. Rany goją się trudno ze względu na ciągłe spalanie się fosforu w tkankach. To nie jest jedyny problem.

Fosfor, zwłaszcza kiedy się spala, wydziela toksyczny dym, który uszkadza drogi oddechowe. Filmów ze zrzucania fosforu w sieci można znaleźć mnóstwo, a jednym z najsłynniejszych obrazków jest pokrycie niemal całej powierzchni kombinatu Azowstal w trakcie obrony Mariupola.
Zgodnie z Konwencją Genewską użycie broni zawierającej biały fosfor jest zakazane.
Zobacz także:


"Przed wojną w Mariupolu ludzie nie czuli zagrożenia. Ale psy – tak"
W swoich reportażach zawartych w książce Tom Mutch opowiada o najsłynniejszych bitwach rosyjskiej wojny przeciwko Ukrainie, takich jak walka o Kijów i oblężenie Mariupola. A także o historiach, o których prawie nikt jeszcze nie słyszał – o obronie 1. brygady pancernej w Czernihowie i walce cywilnej armii partyzanckiej w Sumach. Tom był w Chersoniu po wysadzeniu elektrowni wodnej w Kachowce, w Iziomie, Buczy, Czernihowie, Sumach, w miastach „na zero”. Wszystkie zdjęcia w książce są jego autorstwa. Wszystkie historie są wynikiem rozmów z setkami Ukraińców.
Tom zagłębia się w wydarzenia, próbując odpowiedzieć na ważne pytania:
czy rosyjski plan zajęcia Kijowa mógł się powieść?
Czy Ukraina popełniła błąd, tak długo broniąc Bachmutu?
I czy Ukraina mogłaby już wygrać tę wojnę, gdyby miała większe wsparcie Zachodu?

„Ta wojna to chyba najważniejsze wydarzenie XXI wieku”
Moja książka nosi tytuł The Dogs of Mariupol (Psy Mariupola) — i nie jest to przypadek — opowiada Sestrom Tom Mutch. — Mniej więcej tydzień przed inwazją byłem w Mariupolu. Pojechałem tam celowo. Światowe media pisały, że wojna może wybuchnąć lada moment. Chciałem sprawdzić, jak postrzegają to mieszkańcy. Rozmawiałem z ludźmi, pytałem: „Czy przygotowujecie się na wojnę?”. Odpowiadali: „Nie, bo nic się nie wydarzy”.
Chodziłem do szpitali, interesowałem się, czy w razie czego są gotowi przyjmować rannych, czy mają odpowiednie leki i materiały. Tam też słyszałem: „Nie, bo nic się nie wydarzy”. Wydawało się, że ludzie nie czytają wiadomości. Nie przygotowywali się do wojny, nie wierzyli w nią i nie czuli, że nadchodzi.
Ale byli tacy, którzy czuli. Psy! Szczekały bez przerwy, stawały się coraz bardziej agresywne, jakby oszalały. One wiedziały, że zbliża się coś strasznego. I to straszne wydarzenie rzeczywiście nadeszło.
W ogóle byłem w Ukrainie już kilka razy. Po raz pierwszy w 2017 roku jako turysta, dwa lata później — zawodowo — pojechałem do Torećka. To był mój pierwszy wyjazd na Donbas jako dziennikarza. W 2022 roku postanowiłem znów przyjechać do Ukrainy, by zobaczyć, jak żyje w tym napiętym czasie. I kiedy zaczęła się inwazja, byłem w Kijowie.
Obudził mnie rano huk eksplozji. Najpierw pomyślałem, że to jakiś żart, ale gdy wziąłem telefon i przeczytałem wiadomości — zaczęło mną trząść.
Okna mojego mieszkania wychodziły na Chreszczatyk. Nie było tam żywej duszy. Miasto wyglądało jak wymarłe. Jak po apokalipsie. Wiele osób wyjeżdżało wtedy z miasta, więc centrum opustoszało.

Z wybuchem wojny pojechałem do Lwowa. Na granicy z Polską zbierałem historie tych, którzy uciekali. I właśnie tam zrozumiałem, że nie chcę opuszczać Ukrainy. Postanowiłem zostać.
Po pierwsze — jako dziennikarz czułem potrzebę opowiadania światu o wojnie w Ukrainie. Bo to, najprawdopodobniej, najważniejsze wydarzenie XXI wieku. Nie mogłem z tego zrezygnować. To nie była moja pierwsza wojna — byłem w Górskim Karabachu, w Afganistanie. Ale to nie to samo. Wojna w Ukrainie jest prawdziwa.
Po drugie — nie mogłem wyjechać, bo czułbym się jak zdrajca. Moi ukraińscy przyjaciele — jedni poszli walczyć, inni zostali, by dalej pracować w kraju. Dlatego krótko po pobycie we Lwowie wróciłem do Kijowa. I mieszkam tam do dziś.
Najstraszniejsze były pierwsze dni. Teraz już się przyzwyczaiłem — często nawet nie słyszę syren, nie schodzę do schronu. Miasto niby się nie zmieniło — wszystko działa. Ale nastrój ludzi jest zupełnie inny. Ludzie się zmienili — to się wyczuwa. Prawie każdy ma kogoś, kto służy, jest w okupacji albo zginął. Każdy ma swoją straszną historię.
Ludzie są zmęczeni i przygnębieni. Ale niezłomni. Ukraińcy to bardzo silny naród.

Najważniejsze w mojej książce są historie ludzi.
Przed pełnoskalową inwazją poznałem kobietę, która z początkiem wojny zaczęła działać jako wolontariuszka. Po półtora roku spotkaliśmy się ponownie — w Bachmucie. Tam poznała chłopaka — operatora dronów. Zaręczyli się. Wkrótce potem zginął w Kursku. Opisałem jej historię.
Albo inna scena — z kliniki we Lwowie, gdzie trafiają osoby po amputacjach. Poznałem tam chłopaka, któremu na froncie oderwało obie nogi. Nie ma prawie połowy ciała. A mimo to ćwiczy — robi pompki, podciąga się, trenuje mięśnie brzucha. Za każdym razem, gdy nie chce mi się iść na siłownię, przypominam sobie jego. Jak ja mogę narzekać na brak motywacji albo cokolwiek innego, skoro on nie narzeka?
Mam wiele takich historii. Starałem się rozmawiać z moimi bohaterami co najmniej dwa razy — na początku wojny i po jakimś czasie. Pytałem, jak zmieniło się ich życie, jak zmieniła ich wojna, jak zmienił się ich światopogląd. Niektórzy z nich, niestety, już nie żyją.
Bywały momenty, kiedy nie wiedziałem, jak dalej pracować nad książką. Budziłem się rano i nie miałem pojęcia, co robić. A potem spotykałem nowych ludzi — i to oni mnie inspirowali. Żołnierze, cywile, lekarze, kolejarze…

Chciałbym, żeby tę książkę przeczytali ludzie, którzy nie mają bezpośredniego związku z wojną w Ukrainie. Żeby poznali prawdziwą historię Ukrainy i zrozumieli, jak wojna wpływa na cały świat — na geopolitykę, na stosunki międzynarodowe, na wszystko.
Chcę, by świat pojął, że ta wojna to wojna całego świata. I że wpłynie — prędzej czy później — na każdego z nas.
Już teraz widzę, że moja praca nie poszła na marne. Kiedyś byłem u ortodonty w Wilnie. Powiedział: „Zamówiłem pana książkę. Śledzę pana w sieci”. Myślę też, że moja książka może stać się dobrym podręcznikiem do nauki historii. Bo jest w niej prawda.
Na pytanie, czy książka ukaże się po ukraińsku, Tom odpowiedział:
Oczywiście. I to już wkrótce.
Zdjęcia: Tom Mutch


Życie i śmierć na nullu
Punkt pierwszy: linia zero – null
Łymań, czerwiec 2024
Słońce jeszcze nie wstało, a mnie budzi potężny wybuch. Przegnita chata, w której śpię razem z żerującymi nocą myszami, trzęsie się w posadach, zrzucając mi na głowę pył z naruszonych ciągłymi wybuchami ścian. Rosjanie jeszcze przed wschodem słońca zrzucają na przyfrontowe miasta „bomby budziki”. Wiedzą, że w rozpadających się chatach mieszkają nie tylko ci, którzy nie zdecydowali się na ewakuację, ale również żołnierze, którzy po kilku dobach odpoczynku wyruszają stąd na front. Rosjanie wiedzą też, że lada chwila zacznie się rotacja wojsk i podziurawionymi drogami ruszą pojazdy z żołnierzami. Zaczyna się polowanie.
Droga na pozycje w Lesie Serebriańskim wiedzie przez kompletnie zrujnowane wsie i miasteczka. Im bliżej wjazdu na leśną drogę, tym więcej widać za oknem rozbitych budynków i spalonych drzew. Droga ewakuacji jest tylko jedna. Trzeba pokonać ją szybko, bez postojów i wahania. Należy przemknąć niezauważenie, choć po niebie snują się dziesiątki dronów. Uchylamy wszystkie okna, żeby słyszeć dźwięki wojny, które tu są bardzo blisko. Włosy pod hełmem zrywają mi się do tańca, w nozdrza wpada ulubiony leśny zapach – wilgotnego mchu i iglastych drzew. Kiedy tylko samochód dociera na miejsce, szybko chowamy się do dziury w ziemi. Dosłownie. Blindaż, czyli nasza kryjówka, to kilkumetrowy tunel wykopany w leśnym piachu, ciemny i wilgotny, przerobiony na prowizoryczne mieszkanie. W malutkim pokoiku stoją drewniane prycze, na ścianie wisi polska flaga. To właśnie tu spędzimy najbliższe 48 godzin.
– Witaj w najbardziej na wschód oddalonym poselstwie Polski! – śmieje się Damian i wskazuje mi moje miejsce na pryczy
Damian Duda po raz pierwszy przyjechał do Ukrainy w 2014 roku. W Mariupolu nawiązał relacje z tamtejszą Polonią, którą postanowił wesprzeć w obliczu rosyjskiej agresji. Przypadkiem trafił do środowiska skupionego wokół batalionu „Azow”. Szybko zorientował się, że w wyposażeniu medycznym mają ogromne braki, więc podczas kolejnej wyprawy, w 2015 roku, wraz z ekipą ratowników przeprowadził pierwsze szkolenia z ratownictwa pola walki. Swoje doświadczenie szybko zaczął wykorzystywać na Donbasie, już w strefie walk.
– Od tamtej pory jestem zaangażowany w działalność tutaj – mówi. – Od początku inwazji nie było takiego momentu, żeby moi medycy bojowi z fundacji „W międzyczasie” nie byli tu na rotacji, by wspomagać ukraińskie wojsko w ratowaniu rannych.

Tu, w lesie, sytuacja jest na tyle skomplikowana, że po rannych na pierwszą linię frontu mogą wyjechać jedynie ciężkie wozy opancerzone – medyków tam nie wpuszczają. To taka niepisana zasada. Jeśli medyk miałby zginąć podczas akcji, to lepiej, by na nią nie jechał. On jeden może uratować setki żyć, ale jeśli polegnie, ratując jedno, nikomu już nie pomoże. Taka przykra wojenna kalkulacja. Medycy czekają na rannych tuż za linią frontu, w prowizorycznym punkcie medycznym, skąd pod ostrzałem zabierają ich w bezpieczniejsze miejsce. Dlatego w każdej grupie na nullu powinien być żołnierz pełniący funkcję medyka bojowego, który zna podstawy medycyny pola walki i będzie w stanie zabezpieczyć swoją grupę. Nie zawsze jednak wszystko układa się tak, jak należy.
Tego dnia na „bagnach”, jednym z najtrudniejszych do ewakuacji odcinków frontu, brakuje medyków do zabezpieczenia szturmu. W takich miejscach największe doświadczenie ma Damian, więc zgłasza się bez wahania. Zaczynamy przygotowywać prowiant – produkty muszą być lekkie i nie zajmować wiele miejsca. Batoniki energetyczne, puszka energetyka, elektrolity w proszku do wymieszania z wodą… Wszystko musi zmieścić się w małej saszetce przypiętej do pasa. A wyjazd na „bagna” już za godzinę.
Potężną terenówką podjeżdżamy na skraj zielonego lasu – później po tej zieleni nie będzie już śladu, są jedynie sterczące z ziemi kikuty, krajobraz księżycowy. Stąd trzeba przejść piechotą około pięciuset metrów, wzdłuż linii okopów. W normalnych warunkach taki dystans przechodzi się w jakieś sześć minut. Jednak tu co chwila słychać świst, więc trzeba wskakiwać do schronu i siedzieć tam dopóki pocisk nie eksploduje, szarpiąc rozżarzonymi odłamkami sterczące kikuty drzew.
Nad głową Damiana latają dziesiątki dronów FPV – nie wiadomo, które ukraińskie, a które rosyjskie. Nikt nie próbuje ich zestrzelić, by nie zdradzić swojej pozycji. Masz się wrażenie, jakby tu żołnierzom było już wszystko jedno
Powietrze robi się coraz bardziej wilgotne, mundury przemakają od potu. Według koordynatów za chwilę powinni znaleźć się na pozycji bojowej i ukryć się w okopie…
Albo czymś, co powinno być okopem. Zobaczywszy to miejsce Damian zaczyna rozumieć, czemu Ukraińcy nazwali je „bagnami”. Piekielnie ciężko wykopać schronienie, gdy pod łopatą natychmiast pojawia się woda. Dlatego płytką i mokrą dziurę w ziemi obłożono dookoła workami z piaskiem, co daje iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Pierwsza linia frontu przechodzi przez bagna, nad którymi unosi się przeraźliwy fetor: tu wszędzie walają się zwłoki, śmieci, gdzieniegdzie wykopano prowizoryczne latryny. W tej temperaturze to nie do zniesienia, jakby smród przylepiał ci się do skóry.
Damian wraz z grupą siadają na ziemi, opierają się o worki z piaskiem. Przez radio słychać urwane komunikaty od tych, którzy właśnie docierają na kraniec ukraińskich pozycji. Za chwilę spróbują pójść dalej, by przejąć miejsca, gdzie w błocie siedzą Rosjanie. Jeśli któryś zostanie ranny, Damian i Oko usłyszą w radio słowo: „trzysta”. Wtedy pobiegną z plecakiem medycznym prosto pod ostrzał, by zatamować krwotok i wynieść żołnierza z powrotem tam, gdzie las jeszcze przypomina las.
Punkt drugi: ewakuacja
Siewiersk, sierpień 2024
Żar leje się z nieba, dochodzi południe. Siedzimy na ganku starej chaty, w której znajduje się punkt stabilizacyjny. Marta z Juanem oglądają w telefonie rozmowę z rannym żołnierzem, który przesiedział z urwaną ręką w piwnicy kilka dni, zanim udało mu się z niej wydostać. Obok leżał jego martwy towarzysz broni. Kiedy zaczął się ostrzał, był pewien, że nie wyjdzie z tego żywy. Gdy w końcu się wydostał i o własnych siłach dotarł do punktu ewakuacji, od wysokiej temperatury i wilgoci ręka już gniła. Medycy na „stabiku” nie mogli uwierzyć, jakim cudem przeżył.

„Stabiki” to miejsca położone maksymalnie blisko walk, do których przywożeni są ranni żołnierze z pierwszej linii frontu. Tu udziela się im pomocy, a jeśli wojownik jest w tak ciężkim stanie, że transport do bezpiecznej strefy zagrażałby jego życiu, medycy przeprowadzają zabiegi stabilizujące. Jesteśmy blisko stanowiska artylerii, jakieś sześć kilometrów od rosyjskich pozycji. Co jakiś czas z powodu huku eksplozji mimowilnie podskakuję. Nagle radio, które leży na plastikowym stole, zaczyna szumieć. Po chwili komunikat:
– Mamy trzysta, mamy trzysta! – słychać czyjś roztrzęsiony głos.
– Ilu?! – pyta nasz medyk, który właśnie postawił przede mną kubek gorącej herbaty. Bo praca medyka polega na czekaniu. Czasem zanim przyjedzie ranny, wypijesz trzy herbaty. A czasem ledwie co postawisz kubek na stole, a już musisz jechać.
– Jednego! Nie, dwóch!
Radio szumi jeszcze przez chwilę, a potem zapada grobowa cisza. Wiemy, że ranni idą na piechotę, bo to miejsce jest na tyle niebezpieczne, że nikt nie może po nich przyjechać. Idą do punktu ewakuacji w budynku, w którym jeszcze kilka dni temu byli Rosjanie. Brak komunikacji sprawia, że ogarnia nas poczucie bezradności. Mija druga godzina, odkąd czekamy. Nie możemy po nich pojechać, bo przecież nie wiemy, gdzie są. Możemy tylko czekać. Nagle niebo przeszywa charakterystyczny dźwięk.
– Do piwnicy! Samolot! – krzyczy jeden z medyków.
Niemal na oślep puszczam się biegiem przez podwórko i wpadam w otwór w ziemi. Zbiegając po schodach w dół, słyszę potężny huk. Bomba rozrywa się kilkadziesiąt metrów od nas. Potem zapada cisza – i znowu szumi radio: – Mamy ich. Trzy razy trzysta!
Mamy piętnaście minut, by przyjąć rannych. Marta otwiera plecak medyczny, rozkładamy nosze. Nie wiemy, w jakim są stanie. Nasłuchujemy dźwięku samochodu, który za chwilę ma pojawić się na polnej drodze. Zostaję pouczona, by trzymać się blisko ścian budynku i za dużo się nie kręcić, bo możemy być pod obserwacją drona.
W końcu do moich uszu dociera dźwięk silnika. Słyszę, jak ciężko podjeżdża pod górę, starając się jechać z maksymalną prędkością, jakby liczyły się sekundy. W końcu przed bramą hamuje zielony pick-up. Z przodu wyskakuje dwóch wojskowych:
– Ledwie uciekliśmy przed dronem.
Otwierają klapę z tyłu, na pace leży trzech mężczyzn. Przez wyboje na drodze leżą pokrzywieni, ich nogi się splątały, ale na twarzach rysuje się ulga: wyjechali z piekła.
Medycy kolejno ściągają ich z samochodu i szybko przenoszą pod ściany, pod osłonę drzew. Rozcinają nożycami mundury, zdejmują buty, zakładają opatrunki i bandaże. Sprawdzają newralgiczne punkty, jak pośladki, spody stóp czy pachy. Nie ma żadnego innego krwawienia ponad te rany, które były widoczne i które są już zabezpieczone. Wygląda na to, że żaden z nich nie wymaga w tej chwili jakiejś skomplikowanej pomocy. Są stabilni. Teraz trzeba ich jak najszybciej stąd zabrać i przekazać do szpitala oddalonego o jakąś godzinę drogi. Droga wiedzie przez pola i dziurawym asfaltem, a medycy muszą zrobić wszystko, by w ciągu tej godziny stan pacjentów się nie pogorszył. W trakcie jazdy ich możliwości są znacznie ograniczone, na dodatek z góry mogą ich obserwować wrogie drony. Jeśli ten, który śledził samochód z ich pacjentami, doleciał tak daleko, to musi gdzieś czyhać. Baterie nie wystarczają mu na długo, a przecież przyleciał na misję bez powrotu…

Punkt trzeci: szpital przyfrontowy
Przyfrontowe miasto
Pędzimy przez miasto, ludzie spacerują ulicami z siatkami pełnymi zakupów. Idą przed siebie zupełnie nieświadomi, że w niektórych z przemykających obok nich wojskowych samochodów właśnie toczy się walka o czyjeś życie. Karetki jadące z frontu nie różnią się niczym od innych wojskowych samochodów, a tych w każdym przyfrontowym mieście – czy to w Słowiańsku, czy w Kramatorsku, Zaporożu bądź w Sumach – jest pełno. Już od dawna nie są oznaczane, bo oznaczone krzyżem samochody medyków stają się celem Rosjan. Są jak tarcze strzelnicze, bo zabrane życie medyka jest jak trofeum. Im więcej zabitych medyków, tym mniej uratowanych żyć na linii frontu. Obie strony doskonale o tym wiedzą.
Ukraińcy opracowali system ewakuacji medycznej, jakiego nie ma nigdzie na świecie. Dzięki dewizie: „Nigdy nie zostawiamy swoich” byli w stanie stworzyć prawdziwy łańcuch życia, w którym transport rannych odbywa się między określonymi punktami
To oczywiste, że ewakuacja rannych to na tyle trudne zadanie, że bardzo często nie idzie zgodnie z planem. Jednak Ukraińcy starają się, by odbywała się w określonym czasie. Znajomy medyk bojowy, który do wybuchu pełnowymiarowej wojny był traumatologiem, stwierdził, że ogromna liczba żołnierzy nauczyła się udzielania samopomocy tak dobrze, że kiedy on przejmuje ich w puncie ewakuacji, nie myśli o ratowaniu życia. Myśli np. o tym, jak uratować pełną sprawność krwawiącej nogi.
Przyfrontowy szpital jest doskonale zamaskowany. Na zewnątrz nie ma śladu po medycznych sprzętach, na podjeździe nie stoją żadne karetki. Dopiero kiedy podjeżdżamy pod drzwi, ze środka wybiegają lekarze. Pomagają przenieść rannych do środka, proszą o podpisanie foliowych worków z ich osobistymi rzeczami.
I na tym historia się kończy. Jeśli ranni nie są znajomymi, medycy zwykle nie wiedzą, jakie są ich dalsze losy. Czy przeżyli? W jakim są stanie? Na ostatnim etapie łańcucha życia zostaje już tylko pacjent, doświadczona kadra lekarska w jednym z przyfrontowych szpitali i rodzina rannego żołnierza.
Zdjęcia: Aldona Hartwińska, Sestry


Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew
Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom
Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.
– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.
– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.
To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.
Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.
Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.
Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan
10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.
– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.
– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.
– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.
– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu
– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?
– Nie oddasz?
– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.
Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy
Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.
– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.
– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.
Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować
Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.
Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.
– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.
Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi
W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.
– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi
Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.
– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.
– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry, jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Wpłać dotację