Exclusive
20
min

Mariupol: miasto-pułapka: 100 tysięcy zaginionych i zabitych. Czy można ich było ocalić?

"Nigdy nie przestanę myśleć, że nie udało mi się uratować wszystkich" - mówi Kateryna Suchomłynowa, która pomagała ludziom w Mariupolu w pierwszych 20 dniach wojny. Dziś współpracuje z Centrum Lemkina i Instytutem Pileckiego, które dokumentują rosyjskie zbrodnie.

Oksana Szczyrba

Dzieci wśród budynków zniszczonych przez Rosjan w okupowanym Mariupolu, maj 2022 r. Fot: AP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Rosjanie otoczyli miasto już w pierwszych dniach inwazji na pełną skalę.  Mieszkańcy Mariupola nie mieli żadnej szansy na opuszczenie miasta, mówi Kateryna Suchomłynowa

Jest członkinią rady miejskiej, ratowniczką, wolontariuszką i koordynatorką Centrum Lemkina, które dokumentuje rosyjskie zbrodnie wojenne na Ukrainie. Kateryna do dziś żałuje, że nie udało jej się uratować wszystkich z piekła. Jakie to uczucie widzieć ciała zabitych na drogach, zbombardowane domy, ranne dzieci i ich zamordowanych rodziców? Cierpi, gdy o tym mówi, ale robi to, ponieważ osoby odpowiedzialne za morderstwa setek tysięcy cywilów muszą zostać ukarane. Świat musi poznać tragedię Mariupola, miasta nad Morzem Czarnym, w którym przed wojną mieszkało 540 tysięcy ludzi.

Ważne, aby świadkowie nie milczeli.

Kateryna Suchomłynowa na początku Wielkiej Wojny. Zdjęcie: archiwum bohaterki

"Ludzie umierali w męczarniach tygodniami pod gruzami swoich domów - z głodu, zimna i ran".

Oksana Szczyrba: Kateryna, co robiłaś w Mariupolu od 24 lutego 2022 roku?

Kateryna Suchomłynowa: Od pierwszych dni rosyjskiej wojny na pełną skalę codziennie jeździłam po mieście. Razem z córką uczyłyśmy mieszkańców Mariupola pierwszej pomocy. Robiłyśmy to do początku marca. Funkcjonowało wtedy pogotowie.

Mąż Kateryny i policjant pomagają ewakuować mężczyznę na wózku inwalidzkim, marzec 2022 r., Mariupol. Zdjęcie: archiwum bohaterki

На 2-3 день війни  ми з чоловіком в супроводі поліції почали вивозити сильно постраждалих, немічних і літніх людей, осіб з інвалідністю. Був мороз, вони сиділи у квартирах без вікон. Люди шоковані, потрібно було їх одягнути, знайти документи. Вивозили до поліції, звідти – до родичів, лікарні, чи укриття.

Kateryna z córką, ratowniczką Państwowej Służby Ratowniczej, pod koniec lutego 2022 roku podczas kursu pierwszej pomocy w centrum wolontariatu Halabuda założonym przez Dmytro Chycherę w Mariupolu. Zdjęcie: archiwum bohaterki

OS: Czy schrony nie były przepełnione?

KS: Bombardowanie lewobrzeżnej części Mariupola rozpoczęło się pod koniec lutego, wszyscy uciekliśmy do piwnic. Nie było nawet gdzie postawić plecaka ratunkowego. Liczba rannych rosła. W ciągu kilku dni Mariupol został otoczony, a cywile nie mieli jak go opuścić. Lokalne władze i dowództwo wojskowe nawoływały do zachowania spokoju, mówiąc, że wszystko jest pod kontrolą. Ludzie im uwierzyli, byli gotowi stawić opór i wielu z nich przystąpiło do obrony terytorialnej. W tamtym czasie nie było nawet wystarczającej ilości broni, aby rozdać ją wszystkim ochotnikom..

Piwnice-schrony wyposażone przez Dmytro Chycherę i zespół wolontariatu Hałabuda w lutym 2022 r. w Mariupolu. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Wróg najpierw zniszczył lewy brzeg Mariupola, potem resztę tak, że mieszkańcy nie mogli opuścić miasta.

W pierwszych tygodniach moją dzielnicę opuściła tylko jedna trzecia mieszkańców. Kiedy pocisk spadł na wieżowiec, były dziesiątki zabitych i rannych.

Przez tygodnie ludzie umierali w agonii pod gruzami zniszczonych domów - z głodu, zimna i ran. Idziesz ulicą i widzisz martwe ciała.

Gdy ukrywający się tygodniami w schronach ludzie, wychodzili na ulicę wpadali w panikę i reagowali agresją: - Dlaczego nie usuwacie ciał?! - szarpała mnie za moją pomarańczową kurtkę ratowniczki jakaś kobieta. - Co się dzieje? Powiedziałam, że jeśli zajmę się zmarłymi, to nie pomogę żywym.

"Przed Wielką Wojną władze Mariupola rozwiązywały... kwestie komunalne"

OS: Co robiły lokalne władze?

KS: Byłam pod szoku, jak bardzo nasze władze czują się bezpieczne i że pozwoliły tak wielu ludziom pozostać w mieście. Na ostatniej sesji rady miasta, przed inwazją Rosji na pełną skalę, zapytałam burmistrza, czy zdaje sobie sprawę z ryzyka wybuchu wojny. Ale wtedy rada miasta omawiała wtedy... kwestie komunalne.

16 marca było już ponad 20 tys. zabitych cywilów. Widziałam ciała leżące wzdłuż dróg na lewym brzegu. Moje trasy zmieniały się każdego dnia: tam, gdzie bez przeszkód przejeżdżałam wczoraj, następnego już się nie dało: w drodze był krater po bombie.

Skończyło się ogrzewanie, żywność i woda. Starsi ludzie umierali w swoich mieszkaniach i piwnicach. Przewidywałam, że w takich warunkach będzie ponad 100 000 zaginionych i martwych, i prawdopodobnie jest to prawda.

TS: Czy mógłabyś wyjaśnić, dlaczego uważasz, że może być 100 000 zabitych i zaginionych? Nadal nie ma oficjalnych danych. Od października 2023 r, według burmistrza miasta Wadyma Bojczenki, w Mariupolu pozostało 120 000 osób, kolejne 6% wyjechało do Rosji, a 200 000 zostało ewakuowanych. W mieście wciąż znajdowane są groby z początku wojny.

KS: Łatwo obliczyć, że z półmilionowego miasta gdzieś zginęło 100 tys. ludzi.

Niestety, władze lokalne nadal opierają się na przybliżonej liczbie 22 000 zgonów, w oparciu o dane rozliczeniowe z wiosny 2022 roku. Później pojawiło się jeszcze kilka raportów z liczbami kilkakrotnie wyższymi. To wstyd, że lokalne władze i ukraiński rząd ukrywają prawdziwą liczbę zgonów. Musimy o tym krzyczeć! Jeśli Ukraina nie widzi strasznego ludobójstwa w Mariupolu, jak możemy domagać się sprawiedliwości od świata?

Могили мирних жителів у дворі біля багатоповерхівки у Маріуполі, 31 березня 2022 року. Фото: Alexander Ermochenko / Reuters / Forum

Nikt nie zwalnia Putina ani Rosjan z odpowiedzialności za zbrodnie. Ale część odpowiedzialności spoczywa na władzach. W pierwszych dniach wojny mer Mariupola opuścił miasto, usiadł w Zaporożu i zapewniał mieszkańców Mariupola: wszystko jest w porządku, trzymajcie się, wszystko jest pod kontrolą. Miesiące przed inwazją agencje wywiadowcze na całym świecie mówiły o możliwej inwazji. Ale władze nie mówiły otwarcie: jeśli macie możliwość, jedźcie do swoich krewnych w innych regionach. A ludzie byli uwięzieni, bombardowani, gdy nie było możliwości negocjowania zielonych korytarzy z Rosjanami. Przed wojną w Mariupolu mieszkało 540 000 osób.

"Dziewczynka była ranna. Jej matka leżała w kałuży krwi 8 metrów dalej".

OS: Jaka historia z początku wojny utkwiła Ci najbardziej w pamięci?

KS: Wszystkie dni splatają się w jeden niekończący się piekielny dzień. Najbardziej zapadła mi w pamięć nastolatka, którą uratowałam 15 marca, mojego ostatniego dnia na lewym brzegu miasta. Dzień wcześniej zabrałam kobietę w bliżniaczej ciąży do szpitala położniczego, a jej dwoje dzieci zostało w piwnicy z sąsiadami. Później często zastanawiałam się, czy ta matka spotkała swoje dzieci. Nie wiem nawet, czy ta kobieta była w stanie urodzić po trzech tygodniach spędzonych w piwnicy. Szpital położniczy na lewym brzegu był w strasznym stanie.

W piwnicy znajdowało się około 200 osób: kobiety w ciąży, kobiety rodzące, lekarze, ich rodziny, ludzie z pobliskich domów, którzy ukrywali się przed ostrzałem. Nie było paliwa, jedzenia ani wody. Okupanci strzelali do cywilów, gdy szli z plastikowymi butelkami i puszkami po wodę.

Kiedy przywiozłam tę ciężarną kobietę, powiedziano mi, że będzie miała trudny poród i że mają tylko jeden inkubator, więc drugie dziecko może umrzeć. Nie mogłam pojechać do innego szpitala położniczego, ponieważ musiałabym minąć fabrykę Azowstal, która została już zbombardowana przez Rosjan. Wyjaśniłam lekarzom, że możemy umrzeć podczas tej podróży. A oni powiedzieli: ok.

Następnego dnia zawiozłam jedzenie do szpitala położniczego z centrum wolontariatu Halabuda, które założył Dmytro Chichera. Uratował wiele istnień ludzkich, ale jest uważany za zaginionego. Jego nazwiska nie ma na żadnych listach. Zawiozłam do szpitala położniczego trochę jedzenia, chleb i placki pita. Zostały upieczone przez Dmytro i ludzi ze społeczności ormiańskiej. Po drodze zdałam sobie sprawę, że lewy brzeg jest zablokowany. Zostawiłam samochód w pobliżu zbombardowanego zakładu energetycznego, wzięłam plecak i poszłam.

Zobaczyłam dziewczynkę w wieku 15-16 lat, miała na imię Lera. Siedziała obok rozbitego samochodu, obok leżało ciało jej martwego ojczyma. 8 metrów dalej w kałuży krwi leżała matka Lery. Sama dziewczynka była ranna, jej jedna ręka zwisała bezwładnie. Jej mama żyła, ale wiedziałam, że nie zdołam uratować ich obu. Musiałyśmy iść pieszo. Bombardowanie trwało i trwało.

Samochód Kateryny, który uratował dziesiątki istnień ludzkich i wyrwał ją z piekła okupacji. Wolontariuszka nadal jeździ tym samochodem. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Matka dziecka poprosiła mnie o zabranie plecaka z dokumentami, mówiąc, że są w nim pieniądze i trochę jedzenia. Prawie siłą zabrałam dziewczynkę za sobą. Gdy dotarłyśmy do pierwszych domów, rozcięłam zakrwawioną bluzę dziewczynki i zabandażowałam jej ramię. Okazało się, że ma ranę na szyi. Straciła dużo krwi. Na szczęście miałam kompres na amputacje. Okryłam nią dziewczynkę, bo było -10. Dziecko było chude, małe i traciło przytomność. Nie wiedziałem, jak dostarczyć ją do szpitala pod ostrzałem. Zdałam sobie sprawę, że nigdy sobie nie wybaczę, jeśli dziecko zamarznie i umrze z powodu utraty krwi. Wzdłuż drogi leżały rozerwane ciała. Bóg dał mi siłę i udało mi się. Kiedy przekazałam Lerę lekarzom, zostawiłam swój numer telefonu i informację o moim profilu w mediach społecznościowych w kieszeni jej bluzy. Tego samego dnia wróciłam do miejsca, z którego zabrałam Lerę. Szukałam jej matki. Ale jej już nie było.

OS: Czy Lera Cię znalazła?

KS: Tak, podziękowała mi za uratowanie. Na szczęście jej matka odnalazła się. Przeżyła.

"Krzyczeli: "Allahu Akbar", a w tym słychać było - potniemy cię, zgwałcimy"

OS: Co najbardziej Cię przeraziło?

KS: Pamiętam Czeczenów na lewym brzegu krzyczących w nocy: "Allahu Akbar". W tym "Allahu Akbar" słychać było: będziemy was zarzynać jak owce, będziemy was gwałcić. Ale przez te krzyki przynajmniej wiedziałam, gdzie jest linia frontu. Wyobraź sobie, jak czuli się ludzie, którzy nie mieli żadnych informacji i od tygodni siedzieli w piwnicach. Krew mrozi się w żyłach z zimna i przerażenia, gdy nie wiadomo, co będzie dalej.

Później usłyszałam historie o torturach, znęcaniu się i gwałtach na kobietach.

OS: Nie da się tego słuchać bez łez. Co dawało Ci siłę?

KS: Jako doświadczona ratowniczka widziałam wiele. Myślałam, że jestem gotowa na uniesienie tego cierpienia, ale okazało się, że nie.

Wyobrażałam sobie, że jestem w wielkiej bańce mydlanej. A ja z tej bańki wyciągam ręce do wojny, która pachnie jak palona guma, pot w piwnicach, mocz; która ma zapach trupa, zapach lepkiej słodkiej krwi

OC: Czy czegoś żałujesz?

KS: Że moja 17-letnia córka musiała to wszystko zobaczyć. Od początku mówiła, że zostanie ze mną.

"Brudni i śmierdzący, oszukaliśmy okupantów na punkcie kontrolnym"

OS: Kiedy opuściłaś Mariupol?

KS: 15 marca lewy brzeg został zajęty. Rano 16 marca pojechałam do centrum ochotniczego... Miałam nadzieję, że dotrze do nas jeszcze kilka brygad wojskowych i utrzymamy obronę Mariupola. Kiedy ostatni raz widziałam się z Dmytro Chycherą , powiedział mi, że na placu Swobody już toczą się walki. Wiedziałam, kim jestem - deputowaną i wolontariuszką, ale  była moja córka i to o nią najbardziej się martwiłam.

Zdecydowałam się wyjechać. To był chaotyczny wyjazd - była ze mną moja córka i dwie inne nastoletnie dziewczyny, a także inna rodzina, więc w samochodzie było nas siedmioro. Udało nam się opuścić miasto wąskimi uliczkami i nad morzem. Jechaliśmy przez małe wioski, które są teraz pod okupacją. Jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy pozwolili nam przenocować i umyć się. Nie pozwoliłam dziewczynom umyć włosów ani twarzy. Myły swoje ciała i zakładały brudne ubrania. Ta strategia pomogła, bo brudne i śmierdzące nie przyciągałyśmy uwagi okupantów. Nasze rzeczy były w nieładzie. Ci, którzy mieli dobrze poskładane rzeczy, byli bardzo dokładnie sprawdzani.

Pies Max opuszcza okupację z rodziną Kateryny. Nawet on trząsł się na widok Rosjan. Ale milczał, gdy nadszedł czas, aby się ukryć. 16 marca 2022 r., droga z oblężonego Mariupola. Zdjęcie: archiwum bohaterki

"Opowiadam Europejczykom proste, szokujące fakty. Na przykład otym,   jak pewnego dnia nie mogłam znaleźć wody i próbowałam zjeść lód".

OS: Obecnie pracujesz w Centrum Rafała Lemkina które zostało założone przez Instytut Pileckiego w Warszawie. Centrum gromadzi i rejestruje dowody rosyjskich zbrodni wojennych na terytorium Ukrainy. Byłaś pierwszą osobą, która otwarcie zeznawała w Centrum. Czy było Ci łatwo podjąć tę decyzję?

KS: Szczerze mówiąc, nie zamierzałam zeznawać. To moi przyjaciele przekonali mnie, żebym nie milczała. Pojechałam do Polski na trzy tygodnie, aby powiedzieć światu, co widziałam. I wtedy zdecydowałam się zeznawać. Na początku dużo płakałam, było mi ciężko. Ludzie z Zakonu Maltańskiego zaprosili mnie i moją córkę do swojego domu. Przedstawili mnie dyrektorowi Instytutu Pileckiego. Instytut zapewniał wsparcie, finansował wyjazdy do innych krajów. Pojawiły się zaproszenia od organizacji pozarządowych i wolontariackich, które znam od 2014 roku. Podróżujemy, rozmawiamy, organizujemy konferencje przy wsparciu Instytutu i zbieramy świadectwa.

Przedstawiam Europejczykom fakty dotyczące naszych schwytanych chłopaków z Ołeniwki, którzy byli torturowani, ćwiartowani, patroszeni i paleni.

Staram się w prostych słowach przekazać ludziom siedzącym w cieple ze szklanką wody, że to prawdziwa wojna. Mówię, że ja też byłem w domu i piłam wodę w ciepłej kuchni. Ale nadszedł dzień, kiedy nie mogłam pić wody. Okna w moim domu były powybijane. Woda w wiadrze była zamarznięta. Siekałam wodę nożem, próbując odessać lód. Takie proste rzeczy ich szokują. Mówię im: dziś pociski spadają na ukraińskie miasta, a jutro mogą spaść na miasta europejskie.

Kateryna i jej córka schodzą do piwnicy. Mariupol, marzec 2022 roku. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Poczułam siłę, by zwrócić się do ludzi takich jak ja, tych, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów. Jestem przekonana, że trzeba zeznawać o zbrodniach Rosji, aby wróg, który popełnia ludobójstwo na naszym terytorium, został pokonany nie tylko na polu bitwy, ale także prawnie. Sprawiedliwość historyczna musi nadejść. Ukraińcy mogą zeznawać w każdym kraju na świecie.

"Baza dowodów rosyjskich zbrodni jest potrzebna już teraz. Mam nadzieję, że prawnicy, naukowcy i międzynarodowe komisje będą miały do niej dostęp".

OS: Jakie znaczenie ma zbieranie zeznań przez Centrum Lemkina?

KS: Ludzie składają zeznania bez przysięgi. To nie jest biuro prokuratora, gdzie wymagana jest przysięga - zeznania pod przysięgą nie mogą być omawiane do czasu zakończenia procesów sądowych. A procesy mogą ciągnąć się przez dziesięciolecia. Zeznania zebrane przez Centrum Lemkina zostaną udostępnione po przetworzeniu i anonimizacji. Dotyczy to na przykład tworzonych przez nas filmów. Niedawno zaprezentowaliśmy film "Chersoń" o cywilnych więźniach przetrzymywanych przez Rosję - obecnie jest ich około 25 000.

Świetlica - przed inwazją tu odbywały się zajęcia dla dzieci. W czasie wojny był to punkt pomocy. Marzec 2022 r. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Dowody są dostarczane w formie kwestionariusza. Jeśli dana osoba nie jest w stanie go opisać, istnieje możliwość dostarczenia audio lub wideo. Wszystkie są transkrybowane - tłumaczone na tekst i na kilka języków. Tworzone jest archiwum, elektroniczna baza danych. Myślę, że w przyszłym roku dostęp do tej bazy danych będą mieli naukowcy, prawnicy i komisje międzynarodowe. Za kilka lat każdy będzie mógł zapoznać się z tymi materiałami.

Wszystko, co pozostało ze Świetlicy dla dzieci. Marzec 2022. Zdjęcie: archiwum bohaterki

OS: Jak udaje ci się przekonać ludzi do składania zeznań?

kS: Im dalej, tym staje się to trudniejsze. Do tej pory zebraliśmy około 1 500 tysięcy zeznań: około 800 kwestionariuszy, a reszta to nagrania audio i wideo oraz inne dokumenty. Najwięcej zebraliśmy w pierwszym roku, "na gorąco". Wiele osób zeznało, że byli zmuszani do podpisywania różnych dokumentów na rosyjskich punktach kontrolnych, podając fałszywe informacje o ukraińskich żołnierzach. Robili to, by przeżyć. Rozumiem, że gdybym została zidentyfikowana przez Rosjan na jednym z punktów kontrolnych, a moja córka byłaby ze mną, mogłabym różne rzeczy opowiadać.

Rozgłos pomaga, ponieważ jestem znana wielu mieszkańcom Mariupola. Dlatego wiele osób z miasta zgadza się zeznawać. Zaufanie do mnie ułatwia im zaufać organizacji.

Najważniejsze jest zapewnienie ludziom poczucia bezpieczeństwa. Może to być na przykład anonimowość. Jeśli dana osoba może mówić otwarcie, angażujemy media z różnych krajów - jesteśmy wdzięczni Instytutowi Pileckiego za tę pomoc.

Bardzo bolesnym tematem są nasi jeńcy wojenni. Żołnierze nadal znajdują się na niektórych listach, ale historia z cywilami jest bardzo trudna. Rosja wypiera się zbrodni: nielegalnego przetrzymywania, tortur i głodu.

Skala tragedii, gdy nie możemy nawet zidentyfikować ludzi, jest ogromna. Podczas gdy wojskowi są wymieniani dziesiątkami, cywile są wymieniani rzadko. Czasami ludzie składają takie zeznania, że staje się jasne: tam nie ma dna (dla Rosjan - red.). To nie są istoty ludzkie. Jak można zabijać ludzi tylko dlatego, że są Ukraińcami? Każda osoba, która opuszcza okupację mówi, żeby broń Boże nie przyznawać się, że jest się Ukraińcem.

"Będziemy szukać torturowanych ludzi na wyzwolonych terytoriach przez długi czas".

OS. Do czego przydadzą się zebrane materiały?

KS: W sporze sądowym. Świat będzie musiał ocenić skalę tragedii w Ukrainie. Długo potrwa wydobywanie torturowanych ludzi z piwnic na terytoriach okupowanych.

Niestety, wielu z nich nie znajdziemy w Mariupolu: nie-ludzie zacierają ślady swoich zbrodni, a pozostałości zniszczonych domów, wraz ze szczątkami ludzi, są niszczone.

OS: Czy zeznawali ludzie, którzy żyją pod okupacją rosyjską?

KS: Zbieramy również dowody zdalnie, niezależnie od kraju, w którym znajduje się dana osoba. Jeśli istnieje połączenie internetowe, jest to możliwe. Zdarzały się przypadki zeznań z terenów okupowanych, ale musimy być pewni, że nikt tych ludzi nie może usłyszeć ani śledzić.

"Możesz zeznawać o rosyjskich przestępstwach online, z dowolnego kraju"

OS: Jak wygląda procedura?

KS: Istnieje kwestionariusz opracowany przez ekspertów. Świadek może napisać relację w dowolnej formie. Jeśli chodzi o zbrodnie wojenne, interesują nas fakty - daty, lokalizacje, miejsca. Następnie pojawiają się pytania o rodzaje zbrodni (masowe egzekucje, deportacje, przemoc seksualna, grabieże, bombardowania domów i infrastruktury cywilnej). Osoba musi wyrazić zgodę lub nie, aby Instytut wiedział, czy może wykorzystać nazwisko i dane osobowe w przyszłości.

OS: Co da dokumentowanie tych zbrodni?

KS: Jestem pewna, że świat zjednoczy się, by ukarać Rosję. To sprawiedliwość dla torturowanych i zabitych. To jest pamięć historyczna. To odbudowa naszych miast na koszt Rosji, zadośćuczynienie za przemoc, w tym przemoc seksualną. Bardzo mało się o tym mówi, a ofiary rzadko zgadzają się zeznawać. Czasami potrzeba lat, aby ofiara zgodziła się zeznawać. Niedawno usłyszałem historię, która mnie poruszyła. Kobieta ma ponad 70 lat, jest nauczycielką, a Rosjanin włamał się do jej domu, uderzył ją trzy razy w twarz i gwałcił przez całą noc. To nieludzka istota - zeznała kobieta. Takich historii są tysiące. Instytut ma tylko kilka takich świadectw, a w Ukrainie te kobiety utworzyły stowarzyszenie. Jest ich kilkaset - ofiar przemocy seksualnej, które postanowiły nie milczeć. Świat musi zapewnić, że każda rodzina ofiary otrzyma odszkodowanie do końca życia.

Groby, które pojawiły się od początku rosyjskiej okupacji na cmentarzu w Mariupolu. Większość z nich jest oznaczona tylko numerem. 16.11.2022, Zdjęcie: AP/East News

Od redakcji magazynu internetowego Sestry: jako wydawnictwo jesteśmy otwarci na rozmowę o zbrodniach wojennych Rosji na Ukrainie i ofiarach tych zbrodni. Mówimy o działalności organizacji, które zbierają świadectwa ludzi, fakty i dokumenty. To bardzo ważna misja nie tylko dla prawników, mediów, obywateli, ale także dla całego społeczeństwa: sprawcy muszą zostać pociągnięci do odpowiedzialności, a to wymaga dowodów. Jeśli masz takie fakty, napisz do redakcji: redakcja@sestry.eu

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej ponad półtora miliona dzieci znalazło się w pułapce okupacji. Dla jednych oznacza to rozłąkę z rodziną i deportację do Rosji, dla innych – lata spędzone za murami obcych internatów lub pod dachem „przybranych” rodzin, gdzie siłą odzwyczajają ich od wszystkiego, co ukraińskie. Wiele z nich wysyła się do obozów wojskowych, gdzie programem nauczania jest musztra, a zasady przetrwania dyktują rosyjscy żołnierze. To, co Kreml cynicznie nazywa „opieką”, świat określa jako zbrodnię wojenną i ludobójstwo. Przeciwko tej systemowej polityce Rosji walczy organizacja charytatywna SAVE Ukraine, która sprowadza porwane dzieci do domów. Tylko w czasie inwazji udało się jej uratować 777 małych i nastoletnich Ukraińców. Z Mykołą Kułebą, założycielem SAVE Ukraine, rozmawiamy o ich uprowadzaniu – i ratowaniu.

Mykoła Kułeba z ukraińskimi dziećmi, które powróciły z okupacji. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Dzieci na sprzedaż

Natalia Żukowska: – Niedawno pojawiła się informacja, że w Rosji utworzono stronę internetową ze zdjęciami i opisami porwanych ukraińskich dzieci. Na tych zdjęciach widać ich twarze.

Mykoła Kułeba: – Tę stronę udało się namierzyć dzięki naszemu zespołowi śledczemu, który monitoruje internet w poszukiwaniu porwanych dzieci. Ona działa już od dawna, od 2015 r., na okupowanej ługańszczyźnie. Początkowo była to prymitywna strona internetowa z niewielką ilością informacji. Następnie tak zwana ŁNR [prorosyjska samozwańcza separatystyczna Ługańska Republika Ludowa – red.] pod kontrolą Rosji zaczęła tworzyć swoje „ministerstwa” i przekształciła stronę w bazę danych dzieci. Od wiosny tego roku zaczęli ją systematycznie aktualizować. Już teraz informacje są przedstawione w stylu „darknetu” – jak katalogi dla pedofilów. Mamy zrzuty ekranu, na którym są informacje dotyczące np. nie tylko koloru włosów czy oczu dzieci, ale także ich „cech charakteru” – na przykład: „dziecko jest posłuszne, wykonuje polecenia”.

Zrzut ekranu z „katalogu” uprowadzonych przez Rosję ukraińskich dzieci
To wyraźne dowody na handel dziećmi. Taka zbrodnia jest uważana na świecie za jedną z najcięższych. Nic dziwnego, że Stany Zjednoczone umieściły Rosję na liście krajów tolerujących handel dziećmi, w szczególności wykorzystywanie seksualne. Ta strona wygląda jak targowisko, a nie serwis służący legalnej adopcji

Wiemy, że ponad 300 ukraińskich dzieci przebywa w dziesiątkach internatów na okupowanej ługańszczyźnie. Każdy Rosjanin może przyjechać, zapłacić dyrektorowi internatu i zabrać dziecko.

Rejestrujecie takie przypadki?

Tak, one zdarzają się nawet na najwyższym szczeblu. Wystarczy wspomnieć Mariję Lwową-Biełową, Pełnomocnik przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej ds. Praw Dziecka, która wywiozła dzieci z Mariupola do Moskwy i rozdzieliła je między rosyjskie rodziny. Jednego chłopca, Filipa, zatrzymała dla siebie. Publicznie opowiadała, że dzieci najpierw „nienawidziły” Rosji i Putina, a potem ich „pokochały”. W rzeczywistości Filip nie miał wyboru i po prostu się poddał. Miał wtedy 16 lat.

Kolejny przykład to Siergiej Mironow, polityk bliski Putinowi. Jego piąta żona przyjechała do domu dziecka w Chersoniu i zabrała dwoje dzieci, trzyletnią dziewczynkę i chłopczyka. To były sieroty, które miejscowi ukrywali w kościele, by uchronić je przed wywiezieniem. Jednak FSB dowiedziało się, gdzie się znajdują, i je zabrało. Następnie Mironow wywiózł je do Moskwy. Dziewczynkę adoptowano, zmieniono nawet rok jej urodzenia. Miejsce pobytu chłopca jest nieznane.

Są też inne historie. Na przykład pewna rodzina spod Moskwy przyjechała na okupowane terytorium i zabrała troje rodzeństwa.

Najmłodsze dziecko im się spodobało, więc je zatrzymali, a dwoje pozostałych po prostu „wyrzucili”. Miejsce ich pobytu również nie jest znane

To zbrodnie wojenne. Nawet gdy dzieci trafiają do rosyjskich rodzin, pojawia się pytanie, w jakim celu. Przecież Rosja oficjalnie zaprzecza istnieniu narodu ukraińskiego, a w mediach społecznościowych jej obywatele otwarcie pisali, że ukraińskie dzieci „trzeba unicestwić”. A najstraszniejsze jest to, że dzieci przebywające pod okupacją lub w Rosji nie mają żadnej możliwości poinformowania o swoim istnieniu ani poproszenia o pomoc. Bo za to zostaną natychmiast ukarane i mogą po prostu „zniknąć” gdzieś na Dalekim Wschodzie.

Marija Lwowa-Biełowa wywozi ukraińskie dzieci z tak zwanej DNR [Donieckiej Republiki Ludowej] do Rosji, 16 września 2022 roku. Zdjęcie z rosyjskich mediów

Wielokrotnie mówił Pan, że porwanych lub nielegalnie przewiezionych do Rosji zostało półtora miliona ukraińskich dzieci. Lwowa-Biełowa podała liczbę ponad 700 tysięcy. Skąd taka różnica w danych i jaka jest obecnie ta liczba?

W tych liczbach należy się rozeznać. Powiedziałem, że w pułapce rosyjskiej okupacji znalazło się półtora miliona dzieci. W 2023 roku Lwowa-Biełowa oświadczyła, że Rosja zarejestrowała 744 tysiące ukraińskich dzieci. Rozumiemy, że to część tego półtora miliona. Jednak nie wiadomo, co się z tymi dziećmi obecnie dzieje: ile z nich jest z rodzicami, ile bez rodziców, ile jest sierot. Rosja odmawia podania jakichkolwiek informacji.

Istnieją również oficjalne dane rządu ukraińskiego. Mowa w nich o 19,5 tysiącu dzieci, co do których istnieją potwierdzone informacje, ale miejsce ich pobytu jest nieznane. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Musimy wyjaśnić Zachodowi, czym jest „pułapka okupacji”. To sytuacja, w której dziecko lub rodzina nie mogą opuścić danego terytorium.

Oto przykład. Niedawno sprowadziliśmy z okupowanego terytorium matkę z 16-letnim synem. Oboje zmuszano do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa, a chłopca – do chodzenia do szkoły, która bardziej przypominała szkolenie wojskowe.

Matka nie chciała wyjeżdżać, bo tam był ich dom, ale syn powiedział: „Jeśli nie chcesz, pojadę sam. Nie zostanę tu, bo nie chcę służyć w rosyjskiej armii”. Była zmuszona wyjechać, żeby nie uciekł sam

Kolejna historia dotyczy chłopca z Chersońszczyzny. Jego matka została kolaborantką, pracowała dla policji okupacyjnej, a potem uciekła do Rosji. Kiedy chłopak skończył 18 lat, powiedziała mu: „Chcę, żebyś był rosyjskim żołnierzem i walczył z ukrofaszystami”. Kiedy odmówił, poszła do rosyjskiego wojskowego i wydała go. Chłopak służył przez pięć miesięcy na Krymie, strzegąc bazy wojskowej. Pewnego dnia usłyszał wywiad z uratowanym przez nas chłopakiem z Ługańska, który opowiedział, jak robili z niego „Rosjanina”. Skontaktowali się ze sobą i udało nam się wyciągnąć tego chłopaka [z Chersońszczyzny] z rosyjskiej armii. Teraz mieszka w Kijowie i marzy o tym, żeby zostać ukraińskim żołnierzem i bronić Ukrainy.

Czy istnieją jakieś mechanizmy uwalniania ukraińskich dzieci? I jakie trudności wiążą się z powrotem zarówno tych z terytoriów okupowanych, jak tych deportowanych do Rosji?

Porozmawiajmy o dwóch ścieżkach. Pierwsza jest oficjalna. To mechanizmy repatriacji dzieci, które obecnie praktycznie nie istnieją.

Inicjatywa prezydenta Zełenskiego Bring Kids Back zjednoczyła 41 krajów wokół sprawy powrotu dzieci. Jednak nie ma realnego mechanizmu, który by to umożliwiał, ponieważ Rosja w ogóle nie chce prowadzić negocjacji na ten temat. Nie udziela żadnych informacji i nie ma zamiaru dzieci zwracać

Nie mówię tego na podstawie plotek. Będąc jeszcze będąc rzecznikiem praw dzieci brałem udział w rozmowach w Mińsku. Zarówno wtedy, jak teraz stanowisko Rosji jest niezmienne: oni nie planują zwrotu dzieci. O ile wcześniej jeszcze zaprzeczali swojemu udziałowi w okupacji Krymu i Donbasu, to teraz, po inkorporowaniu tych terenów, oficjalnie twierdzą, że to „rosyjskie ziemie” i mieszkają na nich „rosyjskie dzieci”. W swojej logice oni nie zajmują terytoriów, a „wyzwalają” je i „ratują” ludność.

Terytoria strachu

W jakich warunkach przebywają ukraińskie dzieci w Rosji i na okupowanych terytoriach? O czym opowiadają po powrocie do domu?

To terytoria strachu. Przytoczę kilka historii, które usłyszałem.

Pierwszy przypadek: 16-letni chłopak. Uratowaliśmy go, chociaż otrzymał już powołanie do rosyjskiej armii. Zapytałem: „Chodziłeś do szkoły?”. Odpowiedział: „Jakiej szkoły? To raczej szkoła wojskowa. Codziennie prano nam mózgi: jaka to Rosja jest wielka, że musimy walczyć z Ukrainą i zostać rosyjskimi żołnierzami. Przychodzili żołnierze i uczyli nas posługiwania się bronią”.

Kolejna historia: przybrana mama nie wypuszczała trójki swych dzieci z domu. Rosjanie zmusili ją, by zarejestrowała je jako sieroty i wyrobiła im rosyjskie paszporty, grożąc, że w przeciwnym razie zabiorą je do internatu lub oddadzą rosyjskiej rodzinie. Ta kobieta ukrywała dzieci, ale też haftowane koszule, ukraińskie rzeczy... Miała dwa telefony: jeden do dzwonienia do Ukrainy, drugi do kontroli. Kiedy słyszała, że zbliża się samochód wojskowy, szybko wszystko chowała, wypychała dzieci przez okno, by schowały się w kukurydzy, gdy w domu trwała rewizja.

Są też bardziej brutalne historie. Do innego domu podjechał samochód z karabinem maszynowym, żołnierze z automatami wyłamali drzwi, przeprowadzili kontrolę, stosowali tortury. Po pobiciu przez nich ojca na oczach syna u chłopca pojawiło się jąkanie i nocne moczenie. Ewakuowaliśmy ich, ale potrzebują lat rehabilitacji. Pięcioletnia dziewczynka po przesłuchaniach rodziców na jej oczach przestała mówić. Po raz pierwszy odezwała się dopiero w naszym centrum rehabilitacyjnym, gdy miała sześć lat.

„Dzieci są bardzo straumatyzowane zarówno przez samą okupację, jak przez to, że wiele z nich nadal nie rozumie, co się z nimi działo”. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Kolejny przypadek – rodzina z Mariupola. Matka czworga dzieci zaginęła bez śladu, dwoje dzieci zostało zabitych. Babcia z pozostałą dwójką wnuków została uratowana.

17-letnia dziewczyna siedziała z kamienną twarzą i szklistymi oczami, bez jakichkolwiek emocji. Zapytałem: „Jakie masz marzenia czy plany na przyszłość?”. Odpowiedziała: „Żyję dniem dzisiejszym”

To samo mówi wielu nastolatków: planują życie na maksymalnie dzień lub dwa. Myślą o tym, jak przetrwać, znaleźć jedzenie, uniknąć filtracji. Mimo to nawet ci, którzy od 11 lat żyją w okupacji, wierzą, że terytoria Ukrainy zostaną wyzwolone.

Miesiąc temu ewakuowaliśmy z Chersoniu 17-letniego chłopca, który otrzymał już powołanie do wojska. Jego rodzina odmówiła przyjęcia rosyjskich paszportów, ojciec jest tam pastorem. Powiedzieli: „Nie możemy przysięgać wierności Rosji, ponieważ nasza wiara zabrania nam w ogóle przysięgać, zwłaszcza wierności obcemu państwu”. Rosjanie odpowiedzieli: „W takim razie zabierzemy wasze dzieci”. To się powtarzało kilka razy. Rodzina postanowiła napisać list do Putina z prośbą o uszanowanie jej prawa do odmowy. Dwa tygodnie później zadzwonił do nich pracownik FSB z Krymu: „Co to za list do Putina postanowiliście napisać?”. Długo z nimi rozmawiał, przekonywał, ale bezskutecznie. Potem przyjechały lokalne organy okupacyjne i zaproponowały „kompromis”: podpisanie dokumentu i otrzymanie paszportu, ale bez ustnej przysięgi. Kiedy zapytałem tę kobietę, ile dzieci pozostało we wsi, odpowiedziała: „Młodych prawie nie ma”.

Na pytanie, ilu młodych ludzi zabrano do wojska, odpowiedziała: „Nie wiemy dokładnie, ale widzimy wiele świeżych grobów 18-letnich chłopców”

Ludzie żyją w ciągłym strachu. Rodziny, którym nasza ekipa pomaga ewakuować się z okupowanych terytoriów, opowiadają, że obok nich, w ich wioskach lub miastach, osiedlają się rosyjscy żołnierze wraz z rodzinami, głównie pochodzący z Czeczenii i Syberii. Lokalne władze okupacyjne przekazują im mieszkania Ukraińców, którzy zostali zmuszeni do ucieczki lub zostali zabici. Często sami żołnierze przymusowo wysiedlają mieszkańców z ich domów.

Uratowane dzieci opowiadają o bezkarności najeźdźców. Pewnemu chłopcu przebito opony w samochodzie tylko dlatego, że się „nie spodobał ”, a dziewczyna padła ofiarą wielokrotnego gwałtu ze strony rosyjskich żołnierzy.

W jaki sposób Rosja wywozi ukraińskie dzieci?

Jest kilka sposobów. Na przykład tysiące dzieci, o których mówiła Lwowa-Biełowa, zostało wywiezionych z Mariupola przez tak zwanych „wolontariuszy” lub żołnierzy — po prostu łapali dziecko i zawozili je do punktu filtracyjnego w Doniecku lub na inne terytoria okupowane. Potem przyjeżdżali przedstawiciele Rosji, by zabrać je dalej.

Jest wiele przypadków, kiedy dzieci wywożono rzekomo do obozów wypoczynkowych – i nie zwracano ich rodzicom

Pewien chłopiec zniknął z domu, kiedy nie było jego mamy. Wywieziono go najpierw do jednego obozu na trzy miesiące, potem do innego na kolejne trzy, a następnie wysłano do akademii wojskowej. Mamie cudem udało się go odzyskać – po trzydniowym przesłuchaniu.

Dzieci, które wróciły do domu po nielegalnym wywiezieniu przez rosyjskie wojska z obwodu chersońskiego, 1 września 2023 r. Zdjęcie: Chersońska Obwodowa Administracja Państwowa

Często oskarża się rodzinę o „niewłaściwą opiekę” i wywozi dziecko do Rosji. Po czymś takim rodzice nie mają żadnych praw. Był przypadek 17-letniej sieroty, którą nam zwrócono. Opowiedziała, że kiedy miała 16 lat, przybrana mama zgodziła się na jej „letni wypoczynek” na Krymie. Odmowa byłaby niebezpieczna, bo to był program Rosji i grożono odebraniem dzieci.

Wsadzili dziewczynę do autobusu i zawieźli nie nad morze, ale do obozu wojskowego w Wołgogradzie. Przez trzy tygodnie przechodziła szkolenie wojskowe: uczyła się minować i rozbrajać miny, wysadzać czołgi. Niektóre z dziewcząt nawet skakały ze spadochronem. Szkolili je żołnierze z Grupy Wagnera

Jeśli któraś coś zrobiła źle – kara. Pobudka o piątej rano na sygnał zapałki – na zebranie się tyle czasu, ile pali się zapałka. Potem gimnastyka. To była prawdziwa musztra wojskowa. W obozie było około tysiąca dzieci z okupowanych terytoriów i z Rosji. Po zakończeniu wydawano im certyfikaty uprawniające do służby wojskowej – w rzeczywistości „bilety do wojska”. Takie dzieci też do nas wracają.

Ratunek przed nazistami i NATO

Były przypadki powrotu dzieci już adoptowanych przez Rosjan?

Tak, odzyskiwaliśmy takie dzieci. Na przykład 13-letni chłopiec został zwrócony dzięki jego siostrze – walczyła do końca, my pomagaliśmy. Był też chłopiec, którego matka zmarła, a babcię zmuszono do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego, by mogła zatrzymać dziecko przy sobie. Ale go jej nie oddali. Wtedy udało nam się praktycznie porwać zarówno babcię, jak chłopca. Odzyskiwaliśmy również dzieci z internatów. Takich historii jest wiele.

Ile dzieci udało się już odzyskać?

Ogółem Ukraina odzyskała ponad 1300 dzieci. Wśród nich 777 to dzieci, które odzyskała nasza organizacja. Chociaż nie da się tak po prostu odzyskać dziecka. Każdy powrót to cała operacja specjalna, o której szczegółach nie mogę dziś mówić. To informacje poufne.

Finał jednej z misji ratunkowych. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Zazwyczaj szukamy krewnych, którzy mogą przyjechać z dokumentami i walczyć na miejscu. Na przykład babcia dziecka z niepełnosprawnością przez trzy miesiące walczyła o powrót wnuczki z internatu na Krymie. Zmuszano ją do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa, poddania się testowi DNA, by udowodniła pokrewieństwo. A kiedy sprawa stała się publiczna, przyjechała tam sama Lwowa-Biełowa z kamerami telewizyjnymi, płakała i mówiła tej babci: „Jak długo na was czekaliśmy”. Ta historia została nawet pokazana w lokalnej telewizji.

Jak dzieci reagują na powrót? Czy zdarzało się, że któreś zdążyły już psychicznie przystosować się do rosyjskiego środowiska i nie chciały wracać, na przykład z powodu strachu, propagandy albo utraty kontaktu z rodziną?

Tak. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, które nie rozumieją, co się dzieje. Ale nawet starsze dzieci czasami szokują. Na przykład 14-letnia dziewczynka, kiedy już przywieźliśmy ją na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, zapytała:

„A to jest Rosja czy Ukraina?” Odpowiedziałem: „To jest Ukraina”. A ona: „A co, Ukraina jeszcze istnieje? Nam mówili, że już jej nie ma, że wszystko jest Rosją”

Inny przypadek: chłopca wzięto do rosyjskiej rodziny, gdy miał 13 lat. Po roku udało nam się go odzyskać, dzięki jego starszej siostrze. I on mówi: „Dlaczego mówicie, że mnie porwano? Mnie uratowano”. Wyjaśniam: „Uratowano? Od kogo?”. A on: „Od nazistów i od NATO”. Mówię więc: „Mieszkałeś w obwodzie chersońskim. Czy kiedy jeszcze byłeś w domu, widziałeś tam nazistów?”. „Nie. Ale tak powiedziała rodzina, u której mieszkałem”. Był przekonany, że Rosja i osobiście Putin go „uratowali”. Mówił, że nawet mer Anapy [miasto w Rosji, nad Morzem Czarnym – red.] przyszedł do rosyjskiej rodziny, u której chłopiec przebywał, i obiecał „chronić go przed nazistami”. Na moje pytanie: „Widziałeś go jeszcze potem?” chłopak odpowiedział: „Nie”.

Minęło pół roku od powrotu do Ukrainy, zanim zrozumiał, że to wszystko było kłamstwem. To jaskrawy przykład działania rosyjskiej propagandy i tego, jak ona pierze mózgi dzieciom.

Uratować je wszystkie, co do jednego

Jaki cel ma Rosja, podejmując takie działania? Chodzi o indoktrynację, asymilację czy coś innego?

Głównym celem jest zniszczenie ukraińskiej tożsamości. Taka jest strategia Putina. Analogia jest prosta: sto lat temu Imperium Osmańskie zabierało chrześcijańskie dzieci, nawracało je na islam i zamieniało w janczarów. Putin robi to samo: niszczy tożsamość narodową, a następnie dokonuje selekcji.

Tych, którzy nadają się do wojska, wysyła się na wojnę jako „rosyjskich żołnierzy”. Z bystrych robi się naukowców lub biznesmenów, by pracowali dla Rosji. Resztę wysyła się do struktur siłowych, sportu lub kultury, ale wyłącznie jako „Rosjan”

Cel jest jeden: by dzieci służyły Rosji i gloryfikowały ją, zapomniawszy, że są Ukraińcami.

Cisza czy rozgłos – co pomaga, a co utrudnia odzyskiwanie dzieci?

Sytuacja jest dwojaka. Z jednej strony rozgłos, decyzja Międzynarodowego Trybunału Karnego i inne podobne kroki pomagają zwrócić uwagę na problem. Z drugiej jednak strony to utrudnia cały proces, ponieważ Rosjanie do0brze wiedzą, że każde uratowane dziecko jest świadkiem zbrodni wojennej i może zeznawać przed trybunałem. Międzynarodowy Trybunał Karny wydał już nakaz aresztowania, Rada Europy utworzyła trybunał. Putin doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gromadzone są dowody. Dlatego każde dziecko z okupowanego terytorium jest dla niego zagrożeniem, bo może opowiedzieć, co Rosjanie robili ludności cywilnej, jak zabijali.

Nie spotkałem jeszcze powracającego dziecka, które nie wspomniałoby o jakichś zbrodniach wojennych Rosjan

Właśnie dlatego panuje tam ścisła izolacja i dążenie do zatrzymania każdego świadka.

Mykoła Kułeba: „Każde dziecko z terytorium okupowanego jest dla Putina zagrożeniem, ponieważ może opowiedzieć o tym, co Rosjanie robili ludności cywilnej”. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Wierzy Pan w to, że uda się pociągnąć do odpowiedzialności osoby uczestniczące w porwaniach lub „adopcjach” dzieci?

To nie jest kwestia wiary, to kwestia sprawiedliwości. Jeśli sprawiedliwość nie zostanie wymierzona, będzie to zagrożenie dla całego świata. Martin Luther King powiedział kiedyś: „Brak sprawiedliwości gdziekolwiek jest zagrożeniem dla sprawiedliwości wszędzie”. I to jest absolutna prawda. Nawet jeśli kara nadejdzie za 10 lat, to i tak musi zostać wymierzona. Bo jeśli tak się nie stanie, będzie to sygnał dla wszystkich totalitarnych reżimów, że można działać bezkarnie i odnosić sukcesy. To nie jest kwestia wiary, to kwestia działań. Każdy z nas musi zrobić wszystko, co w jego mocy, aby przestępcy zostali ukarani. W przeciwnym razie otworzymy puszkę Pandory.

Jaka jest reakcja społeczności międzynarodowej? Czy świat dokłada wystarczających starań, by sprowadzić nasze dzieci z powrotem?

Nie, nie dokłada. Często podaję taki przykład: wyobraźmy sobie, że ktoś włamuje się do mojego domu, porywa moje dzieci, gwałci moją żonę, zabiera mi majątek. W takiej sytuacji krzyczałbym na cały świat. Oczywiście byłbym wdzięczny każdemu, kto dałby mi łyk wody, nakarmił, wsparł. Ale nie spocznę, dopóki sprawiedliwość nie zwycięży, a moje dzieci nie wrócą do domu. Dlatego nie możemy mówić, że zrobiono „wystarczająco dużo”, skoro nawet nie wiemy, gdzie są nasze dzieci. Ta wojna nie skończy się, dopóki nie odzyskamy wszystkich dzieci.

Negocjacje nie będą miały żadnego sensu, jeśli kwestia dzieci nie zostanie uwzględniona w porządku obrad – i nie znajdziemy rozwiązania

Jakie wsparcie psychologiczne zapewniacie dzieciom i ich rodzinom po powrocie?

Dzieci są bardzo straumatyzowane zarówno przez samą okupację, jak przez to, że wiele z nich nadal nie rozumie, co się z nimi działo. To stan zamrożenia, w którym znajdowały się przez lata, dorastały w nim. To zarówno fizyczne, jak psychiczne obciążenie: strata, przemoc, znęcanie się, ciągły strach. Wyobraźmy sobie trzy lata życia w izolacji, strachu, oczekiwaniu na coś, co nie nadchodzi. Dla dziecka to krytyczna sytuacja – ono musi się rozwijać. Brak edukacji, normalnej komunikacji to ogromny problem, który staramy się zrekompensować. Nasi psychologowie i terapeuci tworzą programy dla różnych grup: dzieci niepełnosprawnych, sierot, ofiar przemocy seksualnej. Istnieją również programy rehabilitacyjne dla dzieci, które były przymusowo poddawane militaryzacji. Trzeba pomóc dziecku w jak najszybszym powrocie do normalnego życia w społeczności. Chociaż istnieją traumy, które prawdopodobnie pozostaną na całe życie, takie jak przemoc seksualna czy utrata bliskich na oczach dzieci.

„Uratowane dzieci opowiadają o bezkarności najeźdźców”. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Co dalej dzieje z dziećmi i rodzinami, które wracają z Rosji lub okupowanych terytoriów? Gdzie trafiają?

Państwo zapewnia im pewne wsparcie. Od tego miesiąca wypłaca 50 000 hrywien na każde powracające dziecko – na podstawowe potrzeby, ewentualnie na wynajem mieszkania. Ale to dopiero początek. Wiele rodzin wyjeżdża do bliskich lub za granicę, ponieważ integracja w Ukrainie jest trudna – trwa wojna, nie ustają ostrzały. Putin robi wszystko, by życie tutaj było nie do zniesienia. Ale nawet w tych warunkach uratowane rodziny są wdzięczne: mogą swobodnie oddychać, czuć wolność i godność.

Mają to, czego nie było w Rosji, gdzie jesteś nikim, a okupant może cię zabić lub odebrać ci dzieci w każdej chwili

Czołowy teatr w USA wystawia operę opartą na historii SAVE Ukraine. Jakie historie powrotu dzieci stały się podstawą tej opery?

Jesteśmy z nimi w stałym kontakcie. Przyjeżdżali, zbierali historie dzieci – te same, o których pani opowiadałem: porwania, rozdzielenie z rodzinami, życie w okupacji. To prawdziwe historie uratowanych dzieci. Na ich podstawie powstaje też opera, która w przyszłym roku zostanie wystawiona w Warszawie, a potem na całym świecie. Celem tej inscenizacji jest, by świat dowiedział się więcej o tych zbrodniach, to przekazanie prawdy poprzez sztukę. Bo to też jest bardzo potężne narzędzie. Może dotrzeć do świata i pokazać, że to, co dziś robi się dla ratowania ukraińskich dzieci, nie wystarcza. Trzeba uratować je wszystkie, co do jednego.

20
хв

Mykoła Kułeba: – Rosjanie nie chcą zwracać ukraińskich dzieci, bo każde jest świadkiem ich zbrodni

Natalia Żukowska

Dmytro Dżulaj to dziennikarz-dokumentalista specjalizujący się w śledztwach dotyczących zbrodni wojennych Rosji, w szczególności w Buczy. W ciągu ponad półtora roku pracy zebrał zeznania około pięciuset naocznych świadków, przeanalizował setki nagrań z monitoringu i tajnych dokumentów, by odtworzyć tragiczne wydarzenia z pierwszych dni wojny i udowodnić udział rosyjskich wojskowych w zbrodniach wojennych w Ukrainie. Podczas gdy Rosjanie zaprzeczają swojemu udziałowi w rozstrzeliwaniu cywilów, nazywają zabójstwo 554 Ukraińców w Buczy i okolicach „fejkiem”, Dżulaj gromadzi niepodważalne dowody ich zbrodni. Można się z nimi zapoznać w trzech częściach serii filmowej o mordach w Buczy.

Dmytro Dżulaj. Zdjęcie: Sebastian Weis

Tato, nie umieraj!

Natalia Żukowska: – Od czego zaczęły się Pana śledztwa dotyczące rosyjskich zbrodni wojennych?

Dmytro Dżulaj: – Jeszcze przed rozpoczęciem inwazji planowałem nakręcić film o Babim Jarze, Holokauście i II wojnie światowej. Zebrałem wiele materiałów, odnalazłem ważne świadectwa. W lutym 2022 roku przygotowywałem się do rozpoczęcia pracy, ale wszystko musiałem odłożyć. Już 25 lutego w sieci pojawiły się pierwsze filmy przedstawiające zabójstwa cywilów dokonane przez Rosjan. Na jednym z nich widać samochód, którym jechali ojciec z synem. Rosyjscy żołnierze otworzyli ogień, zabijając mężczyznę i ich psa. Syn krzyczał: „Tato, nie umieraj!”. To wideo stało się dla mnie punktem zwrotnym. Zrozumiałem, że będziemy mieli do czynienia z masowymi mordami, tak jak to miało miejsce w poprzednich wojnach z udziałem Rosji. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, czym mogę się zająć, by być użytecznym.

W pierwszych dniach inwazji zachodnia opinia publiczna nie mogła uwierzyć, że Rosjanie są zdolni do mordowania cywilów. Przeprowadziliśmy więc małe śledztwo i pokazaliśmy, że to prawda, że to dzieje się teraz. W lutym i marcu, kiedy było okupowanych wiele ukraińskich terytoriów, bardzo ostrożnie, na odległość, rozmawiałem z ludźmi, którzy przeżyli tortury i których bliscy zostali zabici. Po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernihowskiego pojechałem na wyzwolone terytoria i zobaczyłem wszystko na własne oczy. Bucza stała się symbolem zbrodni wojennych Rosji w Ukrainie, więc tam skoncentrowałem swoją pracę.

Pierwszą częścią śledztwa była historia zabójstwa pułkownika Teliżenki na obrzeżach miasta. Dlaczego zainteresował Pana właśnie ten przypadek?

Ponieważ było wystarczająco wiele wątków, które można było zbadać, by spróbować ustalić osoby zamieszane w tę zbrodnię. A historia pułkownika Teliżenki jest wyjątkowa.

Ci, którzy go porwali – czyli rosyjscy żołnierze – wystawili później jego odznaczenia i rzeczy osobiste w swoim muzeum w Rosji. Przedstawili to jako dowód swojej „heroicznej” operacji – rzekomo schwytali ważnego wroga

Właśnie te odznaczenia pomogły nam zidentyfikować część zbrodniarzy wojennych zamieszanych w jego porwanie.

Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana: porwanie przeprowadziła jedna jednostka, a potem pułkownika przekazano innej, która dokonała jego egzekucji. To był oddzielny 175. batalion rozpoznawczy z Pskowa, który stacjonował w lesie na obrzeżach Buczy. To miejsce było jednym z tych, do których przywożono ludzi na przesłuchania, a następnie ich rozstrzeliwano. Pułkownik Teliżenko został podczas przesłuchania pobity na śmierć. Najprawdopodobniej nie chciał współpracować z Rosjanami. 50 metrów od niego znaleziono ciało lokalnego członka samoobrony – Ołeksija Pohiagaja, zabitego strzałem w głowę. W tym samym lesie odkryto też ciała ośmiu innych mieszkańców Buczy. Zostali rozstrzelani. Po opublikowaniu wyników naszego śledztwa organy ścigania ogłosiły, że podejrzanym o te zbrodnie jest kapitan armii rosyjskiej Kaskułow, w tym czasie zastępca dowódcy 175. oddzielnego batalionu rozpoznawczego z Pskowa.

Jakie kluczowe fakty udało się ustalić w sprawie zabójstwa Pobihaja?

Ołeksij Pobihaj, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego, w pierwszych dniach wojny wstąpił do samoobrony Buczy. Wcześniej prowadził mały sklep w okolicy. Zwykły człowiek, gotowy bronić swojego miasta i kraju. Podczas śledztwa zwracałem się do wielu osób. Pytałem, czy nie pozostały jakieś rzeczy, dokumenty, naszywki – coś, co mogło zgubić rosyjskie wojsko. Pewnego razu trafiłem do archiwum Rady Miasta Bucza. Okazało się, że kierownik tego archiwum, Ihor Bartkiw, był przyjacielem Pobihaja. Pokazał mi dokument zatytułowany „Biuletyn informacyjny”. Oprócz propagandowych haseł typu: „Rosja pokona wszystkich” była tam sekcja pt. „Przykłady męstwa i heroizmu naszych towarzyszy”. W jednym z dokumentów napisano: „Kapitan Siergiej Tichonow zatrzymał przedstawiciela obrony cywilnej miasta Bucza – Ołeksija Pobihaja”.

Był to bezpośredni dowód, że Ołeksij nie został schwytany przez nieznanych sprawców, ale przez konkretnego rosyjskiego oficera. Potem udało mi się zidentyfikować samego kapitana Tichonowa
W miejscu masowych mordów Ukraińców w lesiekoło Buczy, lato 2023 r. Zdjęcie: Alina Podreiko

Dowiedzieliśmy się, że aby zatrzymać Ołeksija, Rosjanie przeprowadzili całą operację – otoczyli okolicę, zatrzymali sąsiadów. Jeden z nich powiedział mi, że ci żołnierze pochodzili z Kemerowa. Później zrozumieliśmy, że była to grupa sił specjalnych Rosgwardii z Kemerowa, dowodzona przez kapitana Siergieja Tichonowa. To ta sama jednostka, która, jak ustaliliśmy, porwała Teliżenkę. Dlatego Ołeksij Pobihaj został znaleziony martwy w tym samym lesie, co pułkownik SBU. W tym momencie rosyjskie wojska zorganizowały już systematyczną akcję poszukiwania i aresztowania ukraińskich patriotów i przeciwników rosyjskiego reżimu. Kiedy pracowaliśmy nad drugą częścią śledztwa, wiadomo było już, że to właśnie w lesie pod Buczą stacjonowali spadochroniarze z Pskowa. Niestety, nie udało nam się ustalić, kto dokładnie pociągnął za spust, zabijając Pobihaja, ale doskonale rozumiemy, że w jego egzekucję jest zamieszany któryś z żołnierzy tej jednostki.

W którym momencie zrozumiał Pan, że ta historia wykracza poza kilka przypadków? W jaki sposób zeznania mieszkańców Buczy pomogły przeprowadzić jeszcze szerzej zakrojone śledztwo?

Chodziłem od domu do domu, rozmawiałem z ludźmi, którzy opowiadali o szczegółach: jaki mundur widzieli, jaki sprzęt, jaką broń... Wtedy stało się dla mnie jasne, że można spróbować zidentyfikować osoby zamieszane nie tylko w zabójstwo Pobihaja i Teliżenki, ale także w mordy na wielu innych mieszkańcach Buczy. Śledztwo przerodziło się w coś większego.

Zaczęliśmy ustalać szczegóły wydarzeń, które miały miejsce na ulicy Jabłuńskiej [w Buczy – red.]. To właśnie tam znaleźliśmy najwięcej ciał zabitych cywilów. W trzeciej części śledztwa udało nam się zebrać dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. W pierwszych dniach, kiedy rosyjskie wojsko wkroczyło do Buczy, kamery na Jabłuńskiej zdążyły zarejestrować to, co się tam działo. Były też nagrania z telefonów naocznych świadków.

Ponadto, uciekając z miasta, rosyjskie wojsko pozostawiło po sobie wiele dokumentów, na przykład dziennik dyżurów z nazwiskami i godzinami. Kawałek po kawałku odtwarzaliśmy wydarzenia. W końcu zidentyfikowaliśmy wielu rosyjskich żołnierzy, którzy mogą być zamieszani w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej w okresie najintensywniejszych rozstrzeliwań lokalnej ludności.

Trzecia część filmu to śledztwo dotyczące trzech dni okupacji, od 3 do 5 marca, odtworzonych przez nas niemal minuta po minucie.

Właśnie w tym okresie miała miejsce jedna z największych zbiorowychy egzekucji cywilów w Buczy. Tylko w ciągu tych trzech dni rosyjscy żołnierze zabili tam co najmniej 62 osoby

Żołdak w „arafatce”

Jak udało się ustalić osoby zamieszane w rozstrzeliwanie cywilów?

Skupiłem się na tych zabójstwach, w przypadku których mieliśmy twarde dowody: zdjęcia, filmy, zeznania. Wszystko sprowadzało się do jednej jednostki: 234. pułku desantowo-szturmowego z Pskowa, należącego do 76. dywizji wojsk powietrznodesantowych Rosji. To właśnie on był zamieszany w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej.

Prezentacja filmu dokumentalnego „Bucza. Jabłuńska”. Bucza, 8 czerwca 2025 r. Zdjęcie: Serhiy Nuzhnenko

Kiedy już znasz jednostkę, możesz szukać konkretnych żołnierzy. Pomogły nam w tym nasze źródła w organach ścigania. Okazało się, że uciekający rosyjscy żołnierze zostawili na Jabłuńskiej osobisty komputer jednego z dowódców pułku z Pskowa. Zawierał on listę około dwóch tysięcy żołnierzy 234 pułku z Pskowa, wraz z datami urodzenia, danymi na temat rodzin, numerami legitymacji wojskowych, paszportów...

Jednym z głównych bohaterów naszego śledztwa jest rosyjski żołnierz noszący chustę „arafatkę”, mocno kontrastującą na tle umundurowania innych „zielonych ludzików”. Co najważniejsze, ten „Arafat”, jak go początkowo nazwaliśmy, został zarejestrowany przez kamery monitoringu w momencie zabójstwa czterech mieszkańców Buczy. Widać, jak dowodzi grupą żołnierzy, którzy rozstrzeliwują Włodzimierza Rubajła, 70-letniego mieszkańca Buczy. Potem rozkazuje przeprowadzić czystkę w pobliżu wielopiętrowego budynku, a jego podkomendni zabijają 41-letniego Dmitrija Konowałowa. Później prowadzi mieszkańca Buczyny Igora Gorodeckiego, po czym ten również zostaje zabity, a następnie wraz ze swoimi podkomendnymi zatrzymuje się na nocleg w jednym z wielopiętrowych budynków przy ulicy Jabłuńskiej, gdzie tego samego wieczoru w swoim mieszkaniu zostaje zabity Jewgienij Pietraszenko.

Stało się oczywiste, że trzeba zidentyfikować tego rosyjskiego żołnierza. Udało nam się to, ponieważ jego podwładni zatrzymali się obok kamery, która nagrywała dźwięk. Wziąwszy pod uwagę mnóstwo dowodów, nie miałem wątpliwości, że „Arafat” to oficer o nazwisku Borzunow. Chciałem jednak mieć jakieś ostateczne i mocne potwierdzenie. Zadzwoniłem do wszystkich, których udało się zidentyfikować. Co ciekawe, udało mi się dodzwonić także do Barzunowa. Nie spodziewałem się, że odbierze. Zdając sobie sprawę, że czasu jest mało, od razu zapytałem:

„Czy jesteś zamieszany w zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej?”. W odpowiedzi usłyszałem: „Tak”

Po tym zdaniu odłożył słuchawkę. Trzy minuty później napisał do mnie: „Zadzwoń ponownie”. Zadzwoniłem i rozmawialiśmy prawie 10 minut. Pytałem o konkretne epizody, które już zidentyfikowaliśmy. Potwierdził zabójstwo co najmniej trzech osób. Myślę, że to jedno z pierwszych bezpośrednich potwierdzeń ze strony rosyjskiej, że to właśnie ich żołnierze zabijali cywilów w Buczy. W końcu ich oficjalna propaganda temu zaprzecza, a Putin w ogóle nazywa to wszystko „fejkiem”.

Borzunow jest dowódcą najniższego szczebla, lecz udało nam się również ustalić obecność podczas zabójstw na Jabluńskiej wysokich rangą rosyjskich oficerów, w tym dowódcy 234. pułku Artema Gorodyłowa. To ważne, ponieważ dowodzi, że to, co wydarzyło się w Buczy, nie jest „ekscesem wykonawców”, ale usankcjonowaną przez władze metodą prowadzenia wojny przez stronę rosyjską przeciwko Ukraińcom – poprzez zatrzymania, tortury, rozstrzeliwania. Próbowałem skontaktować się z wyższymi oficerami, których obecność w Buczy na Jabłuńskiej została potwierdzona. Dzwoniłem i zadawałem proste pytanie: „Czy jesteś zamieszany w zabójstwa cywilów w Buczy?”. W odpowiedzi słyszałem tylko rosyjskie przekleństwa.

Podczas kręcenia filmu o zbrodniach wojennych rosyjskiego wojska. Zdjęcie: Alina Podreiko

Podczas rozmowy ze spadochroniarzem z Pskowa zachowywał się Pan dość powściągliwie. Jak udało się opanować emocje?

Pomyślałem, że właśnie taka postawa – spokojna, wyważona, cywilizowana – będzie moim atutem. Nie mam prawa reagować emocjonalnie ani krzyczeć, ponieważ nie jestem propagandystą, tylko dziennikarzem. Moim zadaniem jest uzyskanie dokładnych, sprawdzonych informacji, zebranie faktów i dowodów. I jeśli uda mi się wydobyć od rosyjskiego żołnierza cokolwiek, co pomoże zidentyfikować ich udział w zbrodniach – to już będzie ważne. To nie była osobista rozmowa. To był profesjonalny wywiad, a mój ton był próbą zachowania jasności i obiektywizmu.

Obejrzał Pan dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. Były momenty, kiedy było zbyt ciężko, by na to patrzeć?

Szczerze mówiąc, same nagrania nie są najtrudniejsze. Po prostu siadasz, analizujesz, sprawdzasz chronologię. To praca techniczna i analityczna. Najtrudniejsze jest kontaktowanie się z rodzinami ofiar.

Bolesne jest wkraczanie w ich przestrzeń osobistą, zmuszanie do wspominania przeżyć. Zazwyczaj staram się nie dzwonić, tylko osobiście podejść i zapytać, czy dana osoba jest gotowa do rozmowy. To zawsze emocjonalna sytuacja – zarówno dla niej, jak dla mnie. Czasami bardzo trudno nie tylko nagrać wywiad, ale także go później obejrzeć.

Słuchasz 10-15 minut i musisz przerwać, bo już nie możesz. Nie chodzi o słabość, ale po prostu o granice

Jednak nawet w trudnych momentach nie przyszło mi do głowy, żeby porzucić śledztwo. Bo rodziny ofiar potrzebują sprawiedliwości. Dla nas ważne jest, by wiedzieć, jak zginęli nasi bliscy, kto to zrobił, czy są jakieś nagrania z ostatnich minut ich życia.

Na przykład była taka historia z żołnierzami obrony terytorialnej, którzy zostali rozstrzelani na terenie budynku biurowego przy ulicy Jabłuńskiej 144. Udało mi się znaleźć krótki fragment wideo, na którym widać, jak dzień przed egzekucją chłopcy pomagają ludziom się ewakuować, stoją na posterunku. Na nagraniu był Andrij Werbowyj. Kiedy wysłałem wideo jego żonie Natalii, odpowiedziała: „Andrij stanął przede mną, jakby żywy”. Właśnie takie chwile – kiedy możesz dać człowiekowi choćby cząstkę prawdy – dodają siły i sensu. Rozumiemy, że pociągnięcie rosyjskich żołnierzy do odpowiedzialności będzie bardzo trudne, ale naszym zadaniem jest rejestrowanie, identyfikowanie i dokumentowanie zbrodni. A to już krok w kierunku sprawiedliwości.

W sumie obejrzałem setki godzin nagrań wideo. Trzeba zrozumieć, że na niektórych jest tylko kilka sekund ważnych wydarzeń, a reszta to pustka. Ja musiałem oglądać wszystko, bo każda sekunda ma znaczenie

Najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą

Jak udało się Panu przekonywać naocznych świadków czy krewnych ofiar do rozmowy?

Jeden z pierwszych materiałów dotyczył rozstrzelania we wsi Stary Nowy Byków, w obwodzie czernihowskim. Rozmawiałem z osobami, które były torturowane, z rodzinami zabitych. Przez prawie pół roku jeździłem po obwodach czernihowskim i kijowskim. To nie były jeszcze śledztwa w klasycznym tego słowa znaczeniu – to było rejestrowanie i dokumentowanie zbrodni wojennych. Uświadamiałem ludziom, że znam temat. Mówiłem, że nie chodzi mi o rozgłos, tylko o śledztwo. Chciałem dotrzeć do prawdy, znaleźć sprawców. Pokazywałem ludziom, co ustaliłem. Przez cały czas pracy nad filmem odmówiła tylko jedna osoba, którą chciałem nagrać. Nie naciskałem. Wydawało mi się, że ta kobieta po prostu nie uwierzyła, że nie będę żerował na tragedii.

Czy była jakaś historia, która stała się dla śledztwa przełomowa?

Kluczowe znaczenie w jednym z epizodów śledztwa mają zeznania Iwana Skiby. To bojownik obrony cywilnej w Buczy, który został zatrzymany przez rosyjskich żołnierzy i rozstrzelany wraz z innymi, ale cudem przeżył – kula przeszła na wylot. Iwan opowiadał, jak leżał na ziemi, udając martwego, a kiedy zapadła ciemność, zdjął buty jednemu z zabitych, bo był boso. Dotarł do okolicznej mieszkanki, a ta mu pomogła.

Wzruszyła mnie również historia kobiety, która mieszkała w pobliżu miejsca rozstrzelania członków obrony cywilnej.

Powiedziała, że przez cały okres okupacji miejscowi starali się karmić psy, by nie ruszały ciał zabitych

Było bardzo wiele historii, lecz naszym głównym celem nie było tylko dokumentowanie emocji – szukaliśmy dowodów. Bo sporo z tego, co wiemy o Buczy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele historii pozostaje nieopowiedzianych, a najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą. Dwie osoby, z którymi planowałem porozmawiać, już nie żyją. Czas mija, a my musimy wszystko spisać, bo wraz z ludźmi znikają ich cenne wspomnienia.

Pierwsza część filmu, o zabójstwie pułkownika SBU Ołeksija Teliżenki, stała się podstawą do postawienia zarzutów rosyjskiemu oficerowi. Miał Pan poczucie, że wykonuje pracę, którą powinni wykonywać śledczy?

Nie. Zdaję sobie sprawę, że w Ukrainie popełniono tysiące takich zbrodni. Wyobrażam więc sobie, ile pracy mają śledczy. Organy ścigania mają swoją logikę, protokoły i ekspertyzy. Ja jestem dziennikarzem, uzupełniamy się nawzajem. Poza tym funkcjonariusze często dzielili się ze mną swoim doświadczeniem, co pomagało mi w pracy. Wszyscy razem wykonujemy jedną wielką pracę. Mam nadzieję, że w przyszłości nasze materiały pomogą organom ścigania postawić nowe zarzuty. Być może kiedyś te dowody, nawet jeśli są drobne, staną się częścią międzynarodowego śledztwa.

Publiczność podczas prezentacji filmu „Bucza. Jabłuńska”. Bucza, 8 czerwca 2025 r. Zdjęcie: Serhiy Nuzhnenko

Wierzy Pan w to, że rosyjscy przestępcy zostaną sprawiedliwie ukarani?

Trudno powiedzieć. Nie jestem prawnikiem, ale wierzę w sprawiedliwość. Nie możemy się zatrzymywać, musimy szukać nowych dowodów zbrodni wojennych. Bo to, o czym się nie mówi i czego nie pokazuje, w dzisiejszym świecie po prostu nie istnieje. Tymczasem liczba takich historii rośnie każdego dnia.

W maju otrzymał Pan międzynarodową nagrodę New York Festivals 2025 w kategorii „Prawa człowieka”, za drugą część filmu o Buczy. Co dla Pana oznacza to wyróżnienie?

Każda wzmianka o Ukrainie, o wojnie, jest bardzo ważna. Radio Svoboda ma wiele redakcji językowych. Przetłumaczyliśmy ten film na rumuński, bułgarski, angielski, rosyjski. Tylko na YouTube ma już około trzech milionów wyświetleń. Dla mnie ważne jest, że przynajmniej jedna osoba w Bułgarii, Rumunii czy gdzieś indziej na świecie dowiedziała się prawdy o krwawej wojnie w Ukrainie. Pokazaliśmy dowody, wyjaśniliśmy kontekst. To ważniejsze niż sama statuetka.

Czy będzie kontynuacja śledztw dotyczących zbrodni wojennych popełnionych przez Rosjan w Ukrainie?

Pracuję w Radiu Svoboda od ponad dziesięciu lat. Obecnie z powodu nowej polityki Stanów Zjednoczonych nasze media są zagrożone zamknięciem. Jednak dopóki mam możliwość, prowadzę szeroko zakrojone śledztwa. W samej tylko gminie Bucza zginęły setki osób. Są też inne miejsca – i to nie tylko w obwodzie kijowskim.

Pracy jest więc bardzo dużo. Najważniejsze, by można było ją kontynuować. To ważne nie tylko dla nas, ale także dla przyszłych pokoleń.

20
хв

Dowody dla Hagi: jak ukraiński dziennikarz dokumentuje zbrodnie Rosjan

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Polowanie na czarownice czy sprawiedliwe stosowanie prawa? O deportacjach Ukraińców

Ексклюзив
20
хв

Stawianie na Waszyngton, jak Polska, to naiwność

Ексклюзив
20
хв

Przykład z północy. Czego możemy nauczyc się od Szwedów?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress