Exclusive
20
min

Fedor Szandor: "Nie znam drugiej tak intelektualnej armii w historii jak nasza"

Gdybyśmy się poddali, świat by nam współczuł. A my nie poddajemy się. Postawiliśmy cały świat w niewygodnej sytuacji, w której musi wybierać między dobrem a złem. To trudny moment - mówi nowy ambasador Ukrainy na Węgrzec

Oksana Szczyrba

Fedor Szandor na pierwszej linii frontu. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Fedor Szandor, profesor Użhorodzkiego Uniwersytetu Narodowego i członek Sił Zbrojnych Ukrainy, został mianowany ambasadorem nadzwyczajnym i pełnomocnym Ukrainy na Węgrzech. Rozmowa z Sestry odbyła się w przeddzień tej przełomowej nominacji. Mogliśmy więc porozmawiać szczerze, bez dyplomatycznych obostrzeń. Postanowiliśmy więc nie zmieniać niczego w tym tekście.

Przed wojną Fedor Szandor prowadził wycieczki, organizował rozgrywki intelektualne i Użhorodzkie Regaty, czyli coroczne spływy rzeką Uż na własnoręcznie zdobionych pływających konstrukcjach. Jest również członkiem rady regionalnej i prezesem Zakarpackiej Organizacji Turystycznej. Gdziekolwiek się udaje, zawsze nosi muszkę na kraciastej koszuli. Dopiero od początku inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę musiał zmienić swoje ulubione ubrania na mundur wojskowy. Rozmawialiśmy z profesorem Szandorem o tym, jak linia frontu dzieli życie na przed i po, o codziennym życiu żołnierzy, zmieniających się wartościach i instynkcie samozachowawczym.

Oksana Szczyrba: Prawie wszyscy na Ukrainie teraz Pana rozpoznają. Zdjęcie, na którym wygłasza Pan wykłady z linii frontu, stało się wirusowe. Przyzwyczaił się Pan do tej popularności?

Fedor Szandor: Szczerze mówiąc, nie zwracałem na to uwagi, ponieważ mam 27 lat doświadczenia w nauczaniu. Kiedy pół miasta pozdrawia cię na ulicy (jesteśmy małym 100-tysięcznym miastem), nie przywiązujesz wagi do tej popularności. To, co robię, to mój mały wkład w popularyzację Sił Zbrojnych i Ukrainy.

OSZ: Jest Pan profesorem Użhorodzkiego Uniwersytetu Narodowego, doktorem filozofii, autorem kilku książek o kuchni i ojcem czwórki dzieci. Nie miał Pan doświadczenia bojowego. A jednak poszedł Pan na linię frontu.

FS: Oczywiście, nie byłem w czynnej służbie, bo poszedłem na studia magisterskie, obroniłem doktorat, a potem zrobiłem habilitację. I całe swoje dorosłe życie, 27 lat, poświęciłem jednej pracy w jednym miejscu - Użhorodzkiem Uniwersytecie Narodowym, gdzie awansowałem ze zwykłego nauczyciela na prorektora i kierownika Katedry Socjologii i Pracy Socjalnej. W mojej rodzinie również nie było wojskowych. Poszedłem na front z jednego powodu: jestem socjologiem, filozofem i na zimno zrozumiałem, że mam dwie możliwości. Pierwszą było zabranie rodziny i opuszczenie Ukrainy, gdzie mogłem zacząć od zera w wieku 48 lat. Drugim wyjściem była próba walki z wrogiem, aby moje kobiety nie zostały zabite lub zgwałcone, jak to miało miejsce w Buczy i Irpinie. Postanowiłem więc bronić swojej ziemi - nie emocjonalnie, ale chłodno i rozsądnie. Dostaliśmy trzydzieści dni na szkolenie i w kwietniu 2022 roku byliśmy już w rejonie Słowiańsk-Izium.

Fedor Shandor w cywilu i jako żołnierz. Zdjęcie: Archiwum prywatne


OS: O ile wiem, nie powiedziałeś żonie, że idziesz na wojnę..

FS: W ogóle nie lubię niepokoić mojej żony. Jeśli jadę na konferencję, ona wie, że wrócę, że wszystko będzie dobrze. Raz poleciałem na konferencję do Australii. Zadzwoniłem i powiedziałem jej, ale ona myślała, że jestem w Austrii, która znajduje się około 300 kilometrów od Zakarpacia. Zostałem na miesiąc i wróciłem cały i zdrowy. Jeśli chodzi o mój pobyt na froncie, moi przyjaciele zapytali moją żonę: co twój mąż robi na froncie? Żona odpowiedziała spokojnie. Ona wie, że jeśli już dokonałem wyboru, to będę go realizował do końca, nawet jeśli ktoś w rodzinie jest temu przeciwny.

TS: Czy rozmawiałeś ze studentami o wojnie? Wiedzieli, że jedziesz na front?

FS: Nie, nie powiedziałem im. Dowiedzieli się o tym dopiero dwa i pół miesiąca później, kiedy zaczęły się bombardowania. Oczywiście usłyszeli to na swoich telefonach. Ale studenci są przyzwyczajeni do nauki online podczas pandemii koronawirusa.

TS: Jak wygląda dzień na froncie?

FS: To zależy od zadania bojowego wyznaczonego przez dowódców. Zwykły żołnierz wykonuje określone zadanie punktowe na swoim posterunku obserwacyjnym. Powiedzmy, że idziesz na służbę co 4 godziny. Masz 8-godzinną przerwę, podczas której musisz zjeść, przespać się i ponownie stawić się na służbę.

Oczywiście w sytuacjach kryzysowych wszyscy zostają w okopach i trzymają linię, kontrolują sytuację, słuchając rozkazów dowódcy. Jeśli chodzi o dowódcę, a ja przez jakiś czas pełniłem obowiązki dowódcy kompanii, jest zupełnie inaczej: wszyscy muszą być nakarmieni, ubrani, podłączeni i muszą jasno wykonywać rozkazy przełożonych, oceniać całą sytuację, dostosowywać działania zwiadowcze i obserwować drony. Dlatego dowódca ma 100 żołnierzy i 100 zadań każdego dnia

Teraz zajmuję się współpracą cywilno-wojskową. To praca z personelem nad wsparciem moralnym i psychologicznym. Pracuje się z trudnymi przypadkami - z ludźmi, którzy walczyli na trudnych terenach, wyszli z nich lub z tymi, którzy mają załamania psychiczne po walce.

Miałem kilka nieprzyjemnych momentów, na przykład, kiedy musiałem zadzwonić do rodzin ofiar i poinformować ich, że ich dziecko niestety nie wróci do domu. To nie jest łatwe

Błędem byłoby powiedzieć, że jestem do tego przyzwyczajony. Pracuję społecznie, a to jest element pracy społecznej - komunikowanie się z ludźmi w trudnych sytuacjach

TS: Fiodorze Fiodorowiczu, jakie wspomnienia z frontu najczęściej przychodzi Panu do głowy?

FS: Przede wszystkim pamiętam chłopaków, których trzeba było ratować. Tego się nie zapomina. Zabitych, rannych, tych w szoku pociskowym. Były też specyficzne momenty - nocne wyjścia. Czasem można pomyśleć, że to może się dziać tylko w filmach fabularnych. W rzeczywistości dzieje się to w prawdziwym życiu, a ja byłem w takiej sytuacji dwa razy. Nie wiem jak, ale przeżyliśmy.

OS: Wojna podzieliła życie wszystkich na przed i po, zmieniła nasze uczucia, światopogląd, wyostrzyła strach i instynkt samozachowawczy. Jak wyglądają relacje międzyludzkie w czasie wojny? Co jest w nich lepsze, gorsze, łatwiejsze, trudniejsze?

FS: Mieliśmy dyskusję z psychologami i wyraźnie powiedziałem, że każdy, kto walczył na wojnie, na pewno będzie miał zespół stresu pourazowego i będzie potrzebował rehabilitacji. Psychologowie sprzeciwili mi się, zapewniając, że w niektórych przypadkach można tego uniknąć. Może i tak, ale społeczny zespół pourazowy już istnieje. Społeczeństwo nie wyjdzie z tego z dnia na dzień. To jest moje społeczeństwo. Ja w nim żyję. Jeśli chodzi o zmiany wewnętrzne, stałem się bardziej zdyscyplinowany

TS: Wszyscy jesteśmy ludźmi i mamy lęki, często nawet ukryte. Czy zmysł samozachowawczy jest bardziej wyostrzony podczas wojny?

FS: Absolutnie. Osoba, która nie ma instynktu samozachowawczego, jest największym zagrożeniem dla otoczenia. Bo jeśli nie użala się nad sobą, to co może zrobić dla swoich towarzyszy? "Kto jest tam dla mnie, kto mnie wspiera... Tak, on tam jest". Z jednej strony jest to moment braterstwa, a z drugiej instynkt samozachowawczy. Kiedy wybucha wojna, ten instynkt, z którym się rodzimy, staje się najważniejszy.

TS: Czy zawsze czuł Pan to braterstwo, o którym Pan mówi?

FS: Tak. Każda jednostka wojskowa jest tworzona na zasadzie braterstwa. Jeśli czujesz się niekomfortowo, starasz się jak najszybciej stamtąd wydostać, przenieść w inne miejsce. Zawsze są konflikty. Jesteśmy zmęczeni wewnętrznie, są różne niuanse i tarcia. Ale ufasz ludziom wokół siebie w 99 procentach.

TS: Ludzka psychika ulega dramatycznym zmianom podczas wojny. Jakie zmiany zauważył Pan w sobie lub w towarzyszach?

FS: Zacząłem bardziej doceniać życie i czas, bo na wojnie jest on bardzo krótki. Doceniać też ludzi i środowisko.

TS: Czy na wojnie spotkał Pan ludzie, którzy nie wytrzymali, którzy się poddali?

FS: Tak, oczywiście. To nie jest zwykła wojna. To jest armia ludowa. Walczy tu cała Ukraina i są tu wszyscy: od zmarginalizowanych po elity, od przedsiębiorców po nauczycieli, od burmistrzów po deputowanych, sprzątaczki, ochroniarzy. Pełny przekrój społeczeństwa.

Takiej armii intelektualnej nie ma nigdzie indziej na świecie. Mówię to odpowiedzialnie jako naukowiec, nigdy w całej historii nie było tylu inteligentnych umysłów, co w ukraińskiej armii. Teraz cały naród jest na froncie.

Jeśli chodzi o osoby, które się załamują, ważne, aby dać im czas na odpoczynek. Powinny wrócić do domu, pomyśleć, a następnie zdecydować, czy zostać, czy może przenieść się do innej jednostki.

ОЩ: Як часто їздите додому?

ФШ: Я вже двічі був у відпустці і двічі — у відрядженні за кордоном, де представляв інтереси Збройних Сил України, у зв’язку з річницею російсько-української війни.

TS: O co pytają Pana dzieci, kiedy się spotykacie?

FS: Zawsze spędzamy czas razem: siedzimy i rozmawiamy. Mam wielu przyjaciół. Mam dużo chrześniaków - aż trzydzieścioro. Muszę ich wszystkich odwiedzić, uścisnąć dłoń, napić się zakarpackiej kawy. Zawsze przyjeżdżam na uczelnię, odwiedzam znajomych z branży turystycznej. Muszę wszystko kontrolować, bo wojna toczy się nie tylko na froncie, ale i na tyłach

TS: Każda kobieta martwi się o swojego męża na froncie. Niektóre wyrażają swoje emocje głośno, podczas gdy inne cicho wzdychają. Jak reaguje Pana żona?

FS: Opowiedziała o swoich doświadczeniach podczas pierwszych wakacji. Kiedy wróciłem po raz drugi, porozmawialiśmy. Wyjaśniłem wszystko, a ona się uspokoiła.

TS: Co jej Pan powiedział?

FS: To niech pozostanie tajemnicą(śmiech).

OS: Co świat rozumie z tej wojny?

FS: Gdybyśmy się poddali, po prostu by nam współczuli: cóż, stało się. Przez trzy dni, miesiąc, rok, nie poddaliśmy się. Postawiliśmy cały świat w niewygodnej sytuacji, w której musi wybierać między dobrem a złem. To trudny moment. Jednak ostatnie głosowania, nawet tak dysfunkcyjnej organizacji jak ONZ, pokazują, że większość krajów na świecie zdecydowała się wesprzeć Ukrainę.

OS: Czy wojna jest daleka od Pana wyobrażeń?

FS: Ta wojna jest nielogiczna. To absurd, że dzieje się to w XXI wieku.

W czasach nowych odkryć w medycynie i kosmosie toczy się wojna, która może doprowadzić do tego, o czym pisał Albert Einstein: "Nie wiem, jaka broń zostanie użyta w Trzeciej Wojnie Światowej, ale Czwarta Wojna Światowa będzie toczona kijami i kamieniami"

Więc albo zdecydujemy się używać telefonów komórkowych, albo będziemy pisać na kamieniach.

OS: Walczycie o wykształcony naród. To pańskie zdanie stało się sloganem. Co należy zasadniczo zmienić w podejściu do edukacji, byśmy nigdy nie zgubili się w rosyjskiej sieci?

FS: Musimy po prostu pójść do szkoły i przywrócić przedmioty humanistyczne, które porzuciliśmy na uniwersytetach, w przedszkolach i szkołach. Dyscypliny społeczne, humanitarne to nie tylko konkretna wiedza, ale także człowieczeństwo, osobowość. Człowiek powinien cieszyć się światem, a nie go niszczyć

BHP: Według badań Ukraińskiego Instytutu Przyszłości, 8,6 miliona Ukraińców wyjechało i nie wróciło od początku inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę. Wielu uchodźców marzy o powrocie do domu, do swoich rodzin, pracy, odbudowie kraju i życiu w znajomym środowisku. Ale młode Ukrainki z dziećmi lub całymi rodzinami mogą łatwo przystosować się za granicą, nauczyć się języka i znaleźć przyzwoitą pracę. W jaki sposób państwo powinno motywować młodych ludzi do powrotu na Ukrainę w celu nauki i pracy?

FS: Państwo powinno stworzyć równe reguły gry dla wszystkich. Jeśli zasady będą takie same dla wszystkich, nie będzie potrzeby wzywania nikogo z powrotem. Każdy wróci na własną rękę i będzie pracował w tym kraju.

TS: Ponad trzy miesiące temu został Pan nominowany na stanowisko ambasadora Ukrainy na Węgrzech, choć Kijów nie otrzymał jeszcze oficjalnej odpowiedzi z Budapesztu. Czy przygotowuje się Pan do nowej pracy?

FS: Jestem teraz na pierwszej linii frontu. Jeśli otrzymam oficjalną odpowiedź, oczywiście ją zaakceptuję

TS: Ale uczy się Pan języka?

FS: Uczę się języka, ponieważ muszę komunikować się z węgierskimi wolontariuszami

TS: Udało się Panu uruchomić kampanię węgierskich darowizn na rzecz ukraińskich sił zbrojnych. I to mimo faktu, że Węgry nie wspierają Ukrainy bronią. Jak to się udało? I czy są przypadki, w których oskarża się Pana o współpracę z Węgrami?

FS: Jak dotąd nikt mnie o nic nie oskarżył. Ponieważ wszyscy wiedzą, że jestem na froncie. Jeśli ktoś ma jakieś zarzuty, zapraszam go tutaj. Zapraszam ich do obrony kraju razem ze mną. Zapraszam ich na front.

Jeśli chodzi o węgierskich wolontariuszy, otrzymaliśmy od nich dużą pomoc, a będzie to już ósma partia: kamery termowizyjne, specjalistyczny sprzęt wojskowy, odzież, żywność i 70 milionów UAH.

Nie dotyczy to jednego batalionu czy jednej brygady, ale wszystkich. Jest to oczywiście ogromna pomoc dla ukraińskich sił zbrojnych w walce z Rosją.

TS: Nazywają Pan ojcem turystyki zakarpackiej. Tęskni Pan za nią teraz?

FS: Oczywiście. Kiedy mam wolny czas po służbie, kontaktuję się z przyjaciółmi. Uruchomiliśmy kilka projektów, ciągle o nich dyskutujemy, planujemy co zrobimy za tydzień, za miesiąc. Niektóre projekty nie są wznawiane, jeśli chodzi o wydarzenia rozrywkowe, ponieważ nie jest to teraz ważne, ale wszystkie grupy turystyczne są aktywne. Ogłosiliśmy rok 2024 rokiem turystyki kwiatowej, ponieważ w przyszłym roku będzie wielkie święto: 100 lat od pojawienia się ogromnych plantacji sakury na Zakarpaciu. Rozpocząłem tę kampanię podczas krótkiego urlopu, a moi przyjaciele będą ją kontynuować.

OS: Czy prezentuje Pan również mini rzeźby?

FS: Ja inicjuję, inni odkrywają. Wszystkie te rzeźby są związane z Zakarpaciem. W samym Użhorodzie jest ich ponad 50, a na całym Zakarpaciu 100

BHP: Pytanie, które interesuje nas wszystkich brzmi: kiedy Ukraina wygra?

FS: Pierwsza wojna światowa trwała cztery lata, a druga - sześć. Nie ma w tym nic zaskakującego. Nasza wojna na pełną skalę trwa tylko półtora roku. To właściwie wojna światowa. Wiesz, aby zakończyć wojnę wcześniej, musisz zrobić coś na własną rękę: zabrać rodzinę w bezpieczne miejsce i samemu udać się na linię frontu. W rzeczywistości Ukraina już wygrała. Trzeba tylko potwierdzić to zwycięstwo. Oznaką zwycięstwa są instytucje edukacyjne, cywilizowane normy, zmiana mentalności, a nie łzy matek i kobiet.

Fedor Szandor, profesor, ukraiński żołnierz i niedawno mianowany ambasador Ukrainy na Węgrzech podczas wywiadu dla AFP w Kijowie, 21 sierpnia 2023 r., Zdjęcie: Roman Pilipey/AFP/East News

TS: Jaki nastrój panuje dziś Użhorodzie?

FS: Ci, którzy byli aktywnie zaangażowani w wojnę, na początku byli oburzeni: bary i restauracje były pełne ludzi... Powiedziałem: każdy ma swój własny wybór. Ja na przykład dokonałem swojego wyboru. Oni też dokonali swojego. Zostali na terytorium Ukrainy i tu płacą podatki.

W naszej wojnie nie chodzi o obwinianie kogokolwiek, ale o zwycięstwo. Jeśli wygramy, zajmiemy się tym później. Ale najpierw trzeba zwyciężyć.

OS: Co będzie Pan robił po zwycięstwie?

FS: Napiję się zakarpackiej kawy, na pewno pojadę do znajomych na Węgry, posiedzę nad brzegiem Dunaju, pojadę do zakarpackich wód termalnych w Kosynie, a potem do Budapesztu. To mój plan minimum na pierwszy tydzień. I na pewno podziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali

GS: Teraz pytanie błyskawiczne. Kto był Pana najgorszym nauczycielem?

FS: Życie.

TS: Kto był Pana ulubionym nauczycielem?

FS: Życie.

TS: Gdybyś mógł Pan podróżować w czasie, gdzie by się Pan udał?

FS: Zakończyłbym swoją podróż na Ukrainie, a następnie objechałbym całe Węgry

TS: Jaka cecha sprawiła Panu najwięcej kłopotów?

FS: Niechęć do innych i egocentryzm.

GS: Jaka jest najlepsza rada, jaką Pan otrzymał?

FS: Mam wujka, brata mojej mamy, który zawsze daje mi nieszablonowe rady. Jego najlepsza: "Do wniosków dojdziesz później, nie od razu".

GS: Czujesz się liderem, czy naśladowcą?

FS: Na różne sposoby w różnych momentach. Tam, gdzie czegoś nie wiem, jestem zwolennikiem, a tam, gdzie jestem pewien, liderem.

GS: Kiedy ma Pan zły dzień, co Pan robi, aby poczuć się lepiej?

FS: Nie ma czegoś takiego. Żyję, więc to piękny dzień

OC: Jak wygląda Pana idealna sobota?

FS: Odkrywanie czegoś wyjątkowego i turystycznego rano, a potem cieszenie się całym dniem z tego, co się zrobiło

TS: Jakie zakończenie filmu chciałby Pan zobaczyć?

FS: Gdzie główny bohater umiera

TS: Jakie jest Pana ulubione miejsce na Ukrainie?

FF: Zakarpacie

TS: Którą fikcyjną postać chciałby Pan spotkać?

FS: Z Szarkanem. To smok zakarpacki.

GS: Co Pana najbardziej irytuje?

FS: Powolność

GS: Czego się Pan najbardziej boi?

FS: Jestem zdany na siebie. Że zrobię coś złego i zaszkodzę społeczeństwu

TS: Który tytuł filmu najlepiej opisuje Pana życie?

FS: "Szeregowiec Ryan"

TS: Z kim zamieniłby się Pan miejscami na jeden dzień i dlaczego?

FS: Zdecydowanie z nikim. To kwestia zasad. Chcę pozostać sobą.

TS: Gdyby mógł Pan zjeść kolację z kimś z historii, kto by to był?

FS: W czasie wojny być może z Churchillem, a w czasie pokoju z J.K. Rowling

TS: Co by Pan robił, gdyby Pan nie uczył?

FS: Byłbym ratownikiem

TS: Co najbardziej ceni Pan w człowieku?

FS: Chęć tworzenia

GS: Kogo chciałby Pan przeprosić?

FS: Moją rodzinę, której poświęcam niewiele czasu

TS: Za co się Pan krytykuje?

FS: Za spędzanie zbyt mało czasu z rodziną i przyjaciółmi

TS: Co wpaja Pan swoim dzieciom?

FS: Bycie szczerym i niepoddawanie się.

TS: Jaka była najgorsza rzecz, którą zrobił Pan jako dziecko?

FS: Aż strach o tym myśleć(uśmiech). Kradliśmy czereśnie sąsiadowi, wybijaliśmy okna piłką.

OC: Proszę o dokończenie zdania: Wojna to.....

Zło.

Sumienie jest..

To konieczność

Patriotyzm jest..

Naszą przyszłością

TS: Gdyby dżin spełnił teraz Pana trzy życzenia, czego by Pan sobie życzył?

FS: Powiedziałbym mu: dziękuję i do widzenia, sam to zrobię

OC: Czy wierzy Pan w Boga?

FS: Tak

OSH: Jaki jest Pana szczęśliwy amulet?

FS: Nie mam żadnych talizmanów, nie jestem fetyszystą. Myślę, że to moja wiara.

TS: Pana ulubiony cytat?

FS: "Lepiej umrzeć na stojąco, niż żyć na kolanach". Powtarzam to sobie od dzieciństwa

OSH: Jakie jest Pana marzenie?

FS: Chcę, by cały świat dowiedział się o Zakarpaciu. Właśnie nad tym pracuję.

OS: Dziękuję za rozmowę. Życzę zdrowia i Bożej pomocy we wszystkich przedsięwzięciach

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym. 

Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska 

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.

- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.

Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.

Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.

- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.

Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.

- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Co to było? - pytam go.

- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.

Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy. 

- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy. 

W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.

- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w  końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.

Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach. 

Eryk. Archiwum prywatne

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.

Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.

Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie

Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika. 

- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję

- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.

Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.

Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.

Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze. 

- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki? 

Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.  

- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.

20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Aldona Hartwińska

Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?

Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew. 

Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.

Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu.  Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.

Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.  

Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.

Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.

Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.

Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror

Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.

Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej… 

To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie. 

I to są tylko matematyczne obliczenia.

W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje. 

Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?

Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz  to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.

Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin

W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.

Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.  

Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu. 

Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.

Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.

W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości. 

Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w  Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”. 

No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.

Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji. 

Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają? 

Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.

Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach? 

Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.

Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.  

Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli. 

Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.

A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku. 

Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów? 

Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej? 

Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.

Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.

Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?  

Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.

Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo

Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało. 

Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie  mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.

Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone. 

20
хв

Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Podczas zagrożenia szansa na życie to Twoje działanie. Można się tego nauczyć

Ексклюзив
20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Ексклюзив
20
хв

Profesor Roman Kuźniar: Rosję ta wojna powinna kosztować coraz więcej. Aż się udławi Ukrainą

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress