Exclusive
20
min

Ołena Apchel: Płaczę, ze szczęścia, gdy słyszę alarm przeciwlotniczy

Bo wiem, że ktoś się o mnie troszczy - mówi ukraińska reżyserka. I dodaje:- Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w potraumatyczny wzrost

Natalia Żukowska

Ukraińska reżyserka i wolontariuszka Ołena Apchel. Zdjęcie: Anais Oudart

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Olena Apchel jest badaczką teatru, reżyserką i wolontariuszką. W latach 2021-2022 była kierowniczką działu programów społecznych w Nowym Teatrze w Warszawie, a jesienią 2022 roku przeniosła się do Berlina. Tam pracowała jako współdyrektorka Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w świecie niemieckojęzycznym.

Po trzech latach za granicą, z pozwoleniami na pobyt w dwóch krajach przez kilka kolejnych lat i dziesiątkami ofert pracy w dyplomacji i sztuce, Olena Apchel wróciła na Ukrainę. Artystka rozmawiała z nami o dziewięcioletniej wojnie, życiu i pracy za granicą, twórczym wypaleniu i o tym, jak widzi dzień zwycięstwa.

Natalia Żukowska: Ołena, dlaczego zdecydowałaś się wrócić do Ukrainy, skoro wojna wciąż trwa?

Оłena Apchel: Moja decyzja o powrocie na Ukrainę była bardzo świadoma, wyważona i przemyślana. Czasami słyszę, jak ludzie mówią: „Do 24 lutego 2022 roku mieliśmy normalne życie, a potem wojna je zmieniła”. Nie wiem, jak mam się z tym czuć. Ja miałam „normalne” życie do 2014 roku, a potem zmieniła je wojna. I naprawdę nie mogę dojść do siebie przez prawie 10 lat. Ciężko opisać ten stan.

W pewnym momencie nie należysz do siebie, tracisz zdolność kontrolowania czasu, przestrzeni i planów.


A powrót na Ukrainę jest teraz dla mnie jedną z recept na to, by w końcu mieć kontrolę nad swoim życiem, nie pozwolić, by strach odebrał mi godność i możliwości. Mogę popełnić błąd i zdać sobie z tego sprawę w przyszłości, ale chcę i jestem w stanie to zrobić, i przetestować. Uczę się przechodzić przez trudne chwile z szeroko otwartymi oczami. W końcu zaczynam rozmawiać ze swoim strachem.

Pamiętam, jak w trzecim roku wojny powiedziałam sobie: „Kiedy to się skończy, założysz rodzinę”, a w 5 roku: „Kiedy wojna się skończy, urodzisz dziecko”. Ale to wciąż nie koniec. I trwa dłużej niż druga wojna światowa.

Pochodzę z małego miasteczka w obwodzie donieckim, które przez osiem lat znajdowało się na linii frontu, a teraz jest okupowane. Jednak przez te wszystkie lata nie chciałam nazywać siebie uchodźczynią, ani przesiedleńcem wewnętrznym, zwłaszcza że studiowałam, a następnie pracowałam w Charkowie, który stał się trochę rodzinnym miastem.

Jak wyglądało Twoje życie w Doniecku przed wojną?

Mój ojciec pochodzi z regionu Odesy. Według rodzinnych legend mam mieszaną krew: rumuńsko-grecko-gagausko-mołdawsko-ukraińską. Nazwisko mojego ojca to Apchel. Po stronie mojej matki byli Kozacy z pięknymi ukraińskimi nazwiskami. Ale mój dziadek, którego nigdy nie poznaliśmy, był Rosjaninem. I te dziesięć ostatnich lat to był proces wypalania się ćwiartki kacapa we mnie.

Kiedy zaczęła się wojna, nie byłam na stałe w obwodzie donieckim, ponieważ już studiowałam na studiach podyplomowych w Charkowie. Jednocześnie przez kilka lat pracowałam jako dyrektorka Centrum Programów Festiwalowych i Konkursowych w Rosji - do 2014 roku.

Byłam również zaangażowana w niezależny teatr w Charkowie. W tamtym czasie oznaczało to raczej wydawanie pieniędzy niż ich zarabianie. A wyglądało to tak: zarabiałam w Rosji, a w Ukrainie występowałam i pomagałam rodzicom. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę w 2014 roku, zerwałam wszystkie rosyjskie więzi i kontrakty. Próbowałam wytłumaczyć rosyjskim krewnymi kolegom, co się dzieje, ale bezskutecznie.

To był czas bardzo trudnego dorastania: Majdan Kijowski, Majdan Charkowski, Majdan Doniecki, kłótnie w rodzinie, pierwsze wyjazdy na ochotnika na front, obrona pracy doktorskiej, utrata dochodów. Moja rodzina była na linii frontu i nikt nie chciał jej opuścić. Rok 2014 zmienił wszystko, z każdym miesiącem stawaliśmy się o dekadę starsi.

Gdzie jest teraz twoja rodzina?

Moja mama zmarła w 2016 roku, a ojciec zginął podczas okupacji Krymu. Niektórzy z moich braci i sióstr również byli pod okupacją. Niektórzy przeżyli oblężenie Mariupola, obozy filtracyjne. Niektórzy tam zostali, inni wyjechali. Niektórzy są gdzieś incognito. Na tymczasowo okupowanych terytoriach za samo polubienie postu ze słowem „Ukraina” lub „pokój” można trafić do więzienia na 15 lat i zostać oskarżonym o szpiegostwo lub terroryzm informacyjny.

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie po powrocie do Ukrainy?

Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę bardzo często podróżowałam tam i z powrotem, ponieważ dostarczałam amunicję dla wojska i pomoc humanitarną, więc to nie do końca tak, że wróciłam po trzech latach emigracji. Ale pierwsze wrażenie po przeprowadzce jest takie emocjonalne, nieracjonalne i może dla wielu osób błędne, ale w Kijowie uderzyło mnie poczucie bezpieczeństwa, czyli obecność obrony przeciwlotniczej i alarmów przeciwlotniczych. Pierwszy raz usłyszałam alarm w Dnieprze wiosną 2022 roku i płakałam ze szczęścia. To było niesamowite uczucie ulgi, gdy po raz pierwszy od 8 lat wojny ktoś się o ciebie troszczy i włącza ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. W obwodzie donieckim nie było alarmów, był ciągły ostrzał, bez ostrzeżenia. Przyzwyczaiłem się też do naszego transportu publicznego, mam na myśli minibusy. Czegoś takiego nie ma w żadnym europejskim kraju.

W Niemczech byłeś współdyrektorką Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w niemieckojęzycznym świecie. Nad czym pracowałaś, o czym opowiadałaś obcokrajowcom?

To festiwal z bardzo długą, 60-letnią historią. Jest produktem Berliner Festspiele, który jest finansowany przez Niemiecką Federalną Fundację Kultury. Zarządza ona siedmioma dużymi festiwalami w różnych dziedzinach sztuki. Moja polska koleżanka Joanna Nuckowska, z którą pracowałam w Nowym Teatrze w Warszawie, i ja otrzymałyśmy propozycję kierowania tym festiwalem przez pięć lat. Z czasem dołączyły do nas jeszcze dwie koleżanki z Niemiec. Nasz program opierał się na wartościach sztuki horyzontalnej, feministycznej, wielokulturowej, społecznie odpowiedzialnej.

Dlatego jednym z głównych zadań ostatniego roku była odpowiedź na prawie dziesięcioletnią wojnę w Europie. Dzięki finansowemu wsparciu Federalnej Agencji Edukacji Obywatelskiej mogliśmy zrealizować program solidarności z artystami z Ukrainy w ramach społecznie odpowiedzialnego programu festiwalu. Zaprosiliśmy siedem ukraińskich spektakli, głównie z teatrów niezależnych, przeprowadziliśmy cztery dyskusje, pokazaliśmy dwie instalacje wideo i wspólnie z Instytutem Ukraińskim stworzyliśmy wystawę plakatów wojennych. Była to zakrojona na szeroką skalę ingerencja w niemiecką rzeczywistość. Próbowaliśmy problematyzować rzeczywistość poprzez sztukę niezależną.

W ciągu tego roku zdałam sobie sprawę, że w niemieckich kręgach intelektualnych proces zrozumienia i subiektywnej widoczności Ukrainy wymaga przede wszystkim zrównoważonych edukacyjnych i krytycznych projektów artystycznych. Na poziomie narracji jest to bardzo trudne. Jesteśmy dla nich zbyt niewidoczni kulturowo, zbyt emocjonalni. Ponadto ten festiwal to elitarne wydarzenie z drogimi biletami, miejsce, do którego ludzie przyjeżdżają od dziesięcioleci, aby pić szampana i cieszyć się pięknymi występami. A my tu jesteśmy z naszą niezależną sztuką, z trudnymi tematami, z wojną.

Czy obcokrajowcy rozumieli, co dzieje się w Ukrainie? Jak udało Ci się to przekazać poprzez sztukę?

Jedni rozumieli więcej, inni mniej. Panele dyskusyjne wzbudziły duże zainteresowanie. Rozmawialiśmy o dekolonizacji sztuki ukraińskiej, o zawłaszczaniu sztuki ukraińskiej przez sztukę rosyjską.

Ołena Apchel: Staraliśmy się problematyzować rzeczywistość poprzez sztukę niezależną. Zdjęcie: archiwum prywatne

Do dyskusji „Kobiety na wojnie” w ramach festiwalowej sekcji „Jej historia” zaprosiliśmy Katerynę Pryimak, pełniącą obowiązki szefowej Ruchu Kobiet Weteranów, Tyrę (Julia Payevska, ukraińska żołnierka, sanitariuszka, wolontariuszka - red.), a także badaczkę i dziennikarkę Deutschlandradio oraz autorkę książki „Jenseits von Putin. Russian Toxic Society", aby umożliwić niemieckiej publiczności przynajmniej częściowe zrozumienie feministycznego wektora zmian w ukraińskiej armii i jego wpływu na rzeczywistość. Podczas występów reakcje były różne, pojawiły się nawet negatywne recenzje. Narzekano na przykład na brak estetyki projektów. Ale byl iteż inni widzowie, którzy skupili się na kontekście. Na przykład performance Fierce Niny Khyzhny, stworzony w schronie przeciwbombowym, wywołał rozmowę skupiającą się na tym, kim są ci młodzi ludzie i jak mogą rozmawiać o wojnie w takich okolicznościach.

Jak zmieniła się rola teatru, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?

Ona się zmieniała od 2014 roku. Do 2022 roku wielu moich kolegów wykonało ogromną pracę na temat wojny, a także wyzwań dla przesiedleńców wewnętrznych, których w ciągu 8 lat wojny było ponad 2 miliony. Mam taką sztukę, "Więzi", o bombardowaniu Donieccczyzny, emigracji, śmierci mojej matki i mojej niewoli. Zaprezentowałam ją w Gdańsku w 2018 roku.

Fragment spektaklu "Więzi". Zdjęcie: archiwum prywatne

Była też sztuka "Kreszany", o naszej wspólnej słowiańskiej historii z Polską, ale z przekrojowym tematem kobiet w ukraińskiej armii. Albo, na przykład, w 2021 roku wspólnie z Julią Krivich z Dniepru zrealizowałyśmy w Warszawie projekt Słownik o tym, jak wojna i uchodźcy zmienili nasz język, a nasz język zmienia nas. Teatr czasu wojny jest narzędziem do mówienia o zmienionej tożsamości, zrozumienia tego, co dzieje się z pamięcią. To poszukiwanie zrozumienia, co z tym wszystkim zrobimy później.

To próby życia w teraźniejszości. Bo wojna nie jest tematem, jest już częścią naszej rzeczywistości, która jest z nami na zawsze.

A teatr może być jednym z narzędzi, które stawia pytania, pomaga podkreślić tabu i bolesność, pracować z konkretnym aspektem lub konsekwencją na różne sposoby. Ja na przykład nie uprawiam sztuki fabularnej, to znaczy nie wystawiam gotowych historii, czy tekstów. Pracuję z zespołem, z dramaturgami i aktorami nad określonymi tematami. Ktoś wykonuje napisane sztuki, ktoś pracuje z tematem wojny poprzez plastyczne występy taneczne. Po inwazji na pełną skalę wielu artystów, którzy wyjechali za granicę, otrzymało bezprecedensowe zaufanie i wsparcie, mogli tworzyć różne projekty artystyczne i pojawiło się wiele różnych spektakli. Wracając do kluczowego znaczenia kontekstu, ani ja, ani nikt inny nie ma prawa oceniać tych prac - tylko historia oceni ich jakość i przydatność. Ale trudno mi było rozmawiać z moimi zagranicznymi kolegami po obejrzeniu kilku projektów, w których kobiety noszące wieńce, czytające smutne monologi i śpiewające smutne piosenki, stworzyły obraz Ukrainy, któremu tak naprawdę nie chcę pomagać, że z takimi rzeczami trzeba być bardzo ostrożnym.

Spektakl Ołeny Apchel "Kreszany". Zdjęcie: archiwum prywatne

Czy kiedykolwiek doświadczyłaś twórczego czy emocjonalnego wypalenia? Jeśli tak, to jak sobie z tym poradziłaś?

Przez pierwsze dwa lata wojny skupiłam się na wolontariacie i byłam w stanie tworzyć tylko projekty społeczne, prawie nie pracowałam w teatrze. W tym stanie po raz pierwszy pojechałam do Polski, bo miałam złudzenie, że ból emigracji ma przezwyciężyć ból utraty domu. Potem zmarła moja mama i to wypalenie się pogłębiło, ale też uległo transformacji. W trzecim roku wojny wróciłam na Ukrainę. Nie bardzo pamiętam, jak sobie z tym poradziłam, ale wiem na pewno, że czas nie leczy. Ludzie to robią.
Prawdopodobnie pomogło mi moje otoczenie - moi ludzie, którzy kontynuowali wolontariat, pojechali jako wolontariusze i wrócili. Z nimi było łatwiej i jaśniej. A kiedy w siódmym roku wojny rozpoczęła się pandemia Covid-19, postanowiłam zająć się sobą. Świat się zatrzymał i po raz pierwszy od wielu lat miałam możliwość, by być smutną. Wtedy zaczęłam leczyć swoją depresję.
Przede wszystkim dałam sobie możliwość wypłakania się, opłakania zmarłych, utraty domu i zdecydowałam się na leczenie - była to cotygodniowa psychoterapia i leki. Starałam się stworzyć harmonogram, zaczęłam jeść zgodnie z nim, dbać o siebie i opisywać swoje myśli w dzienniku. I oczywiście upewniłam się, że mam wystarczająco dużo snu i rozłożyłam obciążenie pracą. To bardzo mi pomogło. Odbyłam również wiele godzin rozmów z moim siostrami, które przechodziły przez własne trudne historie uzdrowienia.

Czy masz wystarczająco dużo czasu na kreatywność? Nad czym pracujesz?

Przez pierwsze dwa lata wojny miałam trochę twórczej przerwy, potem na 5 lat jakoś wróciłam do pracy, a teraz znowu trochę utknęłam. Ciężko mi sobie teraz wyobrazić siebie na próbach, bo skupiam się na pomocy wojsku lub przesiedleńcom. Udało mi się namówić siebie do bycia mediatorem, kuratorem, co pozwoliło mi zorganizować festiwal w Niemczech i kilka projektów w Polsce w tym samym czasie. Jestem bardzo wdzięczna moim kolegom, którzy teraz rejestrują rzeczywistość w projektach artystycznych. Także tym, którzy dobrowolnie wstąpili do wojska i zrobili sobie przerwę od działalności artystycznej.

To trudny czas trudnych wyborów - i chyba najlepszym wyjściem jest umiejętność łączenia i kombinowania swoich działań, bycia na różnych polach w tym samym czasie. Czasem oczywiście robię też coś kreatywnego. Właśnie teraz, przed wyjazdem z Berlina, wystąpiłam z czytaniem performatywnym sztuki Kateryny Penkovej, ukraińskiej dramatopisarki, która również łączy pracę twórczą z wolontariatem i prowadzi schronisko dla uchodźców w Warszawie. „To było dla mnie niezwykłe, chodzić na próby codziennie przez dwa tygodnie. Ale rozumiem, że przekaz kulturowy to także broń.

Słyszałam, że byłaś w rosyjskiej niewoli. Kiedy i w jakich okolicznościach do tego doszło?

Na razie nie komentuję tej części mojego życia, bo trzeba ją najpierw przepracować ze specjalistami. Dziś jestem członkinią organizacji SEMA Ukraina, która zrzesza kobiety, które doświadczyły przemocy seksualnej i przemocy ze względu na płeć w wyniku agresji zbrojnej Rosji na Ukrainę i mają aktywną pozycję obywatelską. Nasza organizacja została stworzona przez Irynę Dovhań [ukraińską aktywistkę i wolontariuszkę, która została uprowadzona przez rosyjskie wojsko 24 sierpnia 2014 roku i oskarżona o szpiegostwo na rzecz Ukrainy.

Jej zdjęcie przywiązanej do latarni obiegło świat w 2019 roku, dzięki wsparciu międzynarodowej organizacji Dr Denis Mukwege Foundation. Jesteśmy częścią globalnej SEMA NETWORK. Organizacja ta składa się głównie z kobiet z krajów, w których toczyły się wojny domowe lub konflikty. Uczymy się od nich, a one uczą się od nas. Ale nasza historia i wojna Rosji przeciwko Ukrainie bardzo się różnią, ponieważ jest to wojna wyzwoleńcza, a nie konflikt cywilny. Dla mnie członkinie naszej organizacji są prawdziwymi bohaterkami Ukrainy. Niektórzy z nich byli nielegalnie przetrzymywani przez lata i torturowani za swoją proukraińską postawę.

Pomagasz kobietom, które doświadczyły przemocy z rąk Rosjan. Z jakimi historiami przychodzą do Ciebie ludzie?

Kiedy Iryna Dovhan stworzyła organizację, starała się zgromadzić wokół siebie kobiety, aby wspierały się nawzajem, informowały, rejestrowały przestępstwa, zapewniały wsparcie prawne i miały międzynarodową platformę rzecznictwa na rzecz uznania CRSV [przemocy seksualnej związanej z konfliktem - red. Po inwazji na pełną skalę organizacja zaczęła się niestety szybko rozrastać. Obecnie liczy ponad 50 członkiń. Jest to jednak liczba nieproporcjonalna do faktycznej liczby ofiar. Obecnie w rosyjskich ośrodkach zatrzymań, w tak zwanej DRL i ŁRL oraz w więzieniach na Krymie przebywa ponad tysiąc kobiet, które od 2014 roku zostały skazane na różne kary. Liczba ofiar przemocy będzie nadal rosnąć. Historie niewoli są bardzo różne. Mamy Ludmiłę Husejnową, która spędziła trzy lata w niewoli i została zwolniona w zeszłym roku. Była jedną z niewielu cywilów, którzy zostali wymienieni z kobietami-żołnierzami. Są też historie z okupowanych terytoriów obwodów chersońskiego, kijowskiego, donieckiego i ługańskiego. Niemożliwe jest porównanie bólu każdego z nich. Niektórzy są gotowi zeznawać publicznie, podczas gdy inni nie.

O co nie należy pytać osób, które przeżyły przemoc seksualną i tortury?

Rozmowa z dziennikarzem często przypomina ponowne przesłuchanie przez śledczego. Istnieją pewne podstawowe zasady, na przykład osoba z historią przemocy nigdy nie może być winna lub odpowiedzialna za to, cojej się przydarzyło. Odpowiedzialność zawsze spoczywa na sprawcy. Niestety, w naszym społeczeństwie przemoc domowa jest nadal owiana stereotypami i piętnem: „to jej wina”, „nie powinna się ubierać”,„jeśli bije, to kocha”. Przemoc wobec mężczyzn pozostaje osobnym tematem tabu i w ogóle się o niej nie mówi. A te zniekształcone postrzeganie przenosi się na przemoc podczas wojny. W żadnym wypadku nie można winić ofiary za to, co jej się przydarzyło. Osoba na okupowanym terytorium znajduje się pod wpływem ludzi, którzy mają broń. A to terytorium jest terytorium braku prawa. Często zdarza się, że dziennikarz rozmawia z ofiarą, a na koniec pyta: „Wymień 10 sposobów na uniknięcie gwałtu”. Albo: „Jak się czułaś? Bałaś się? Czy nie myślałaś, że dobrze się bawisz?”. Jest to nieprofesjonalne i prowadzi do retraumatyzacji.

Jak wojna Cię zmieniła?

Miałam 27 lat, kiedy wojna zaczęła się w 2014 roku i tak naprawdę nie pamiętam, jaka byłam wcześniej. Z jednej strony marzę, aby inni zrozumieli to doświadczenie, a z drugiej strony bardzo chciałabym, aby nikt nigdy nie poczuł tego bólu. Nie życzę nikomu, aby doświadczył czegoś takiego, ale niestety wielu z nas już tego doświadczyło, niektórzy kilka razy, inni wciąż mają to przed sobą.

I wszyscy musimy nauczyć się z tym żyć, nauczyć się przekształcać nasze traumatyczne doświadczenia w traumatyczny rozwój.  

To bardzo dziwne uczucie - stoisz tam, masz przed sobą cały dom, ale fragment pocisku uszkodził drzwi, dach lub bramę. Naprawiasz je, a następnego roku sytuacja się powtarza. Minęły trzy lata i sytuacja się powtórzyła. Takie rutynowe zagrożenie to bardzo dziwne uczucie. Pamiętam, jak w 2016 i 2017 roku, gdy z miasta frontowego do Charkowa było około 20-30 kilometrów, przyjeżdżało się na miejsce i panowała cisza i spokój, a wszyscy pili kawę. To też dziwne uczucie. Ale z drugiej strony to piękne. Ludzie muszą żyć. O to właśnie chodzi w tej walce. Naprawdę chcę nie dać się ukamienować, nie popaść w zazdrość i traumę, dzieląc mój kraj na mniej lub bardziej bezpieczne miejsca. Na tych, którzy przebywają za granicą dłużej lub krócej. Choć trudno mi wybaczyć tym, którzy współpracowali z Rosjanami przez pierwsze 8 lat wojny i przestali dopiero teraz.  

Często wściekam się na ludzi, dla których wojna trwa już dwa lata. A jednocześnie cieszę się, że to dobrze, że nie zostali „posiekani”, że od ośmiu lat mogą oddychać wolnym powietrzem, normalnie spać i nie wzdrygać się przed fajerwerkami. Nienawidziłam świąt noworocznych z powodu petard i fajerwerków. Teraz powtarzam sobie, że każdy musi iść swoją drogą i w swoim czasie.

Tak, wojna mnie zmieniła. Stałam się bardziej wrażliwa na niesprawiedliwość, ale też bardziej wyrozumiała wobec własnej bezradności i mniej wymagająca wobec innych. Dzięki wojnie zakochałam się w moim domu, moim stepie i przechodzę przez moją osobistą dekolonizację, derusyfikację i deimperializację. To bolesne i długie procesy, ale dzięki nim jestem bardziej odporna.

Drony kupione dla ukraińskiego wojska. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?

Ten dzień powinien być spokojny, dzień pamięci i upamiętnienia. Nawet jeśli jutro wygramy, cena, jaką za to zapłaciliśmy, jest tak wysoka, że naprawdę chciałabym, abyśmy nie zamienili się w Rosjan i nie uczynili z tego dnia święta haftów, tańców, wieńców. Bardzo się tego boję. Rozumiem, że przez pierwsze kilka miesięcy będziemy w euforii, a potem nadejdzie bardzo głęboka depresja społeczna, być może na wiele lat. Musimy już teraz przygotować się na to, jak będziemy się wspierać w przyszłości.

To będzie społeczeństwo weteranów, społeczeństwo ludzi ponownie, czasem dwukrotnie, protezowanych, z doświadczeniem przemocy seksualnej, tortur i niewoli, z różnymi rodzajami zaburzeń lękowych i pourazowych, z doświadczeniem emigracji i wypalenia.

I już teraz musimy badać mechanizmy zdrowienia, budować tolerancję, wzajemną pomoc i szacunek. Widzę dużo pracy przed nami w dniach, miesiącach i latach po zwycięstwie, i musimy zacząć się do tego przygotowywać. Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w pourazowy rozwój. To pomoże nam stać się dojrzałym społeczeństwem. Wierzę, że będziemy w stanie zrobić to bardzo szybko, ponieważ niczego nam nie brakuje, jesteśmy ok.

Tak, niestety, mamy krwiożerczych sąsiadów z zewnątrz, skorumpowanych urzędników i bandytów wewnątrz, ale jednocześnie mamy znaczną część świadomego społeczeństwa obywatelskiego i odważną armię.

Musimy się trzymać i walczyć dalej, bo mamy wiele do zyskania.

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym. 

Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska 

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.

- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.

Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.

Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.

- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.

Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.

- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Co to było? - pytam go.

- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.

Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy. 

- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy. 

W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.

- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w  końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.

Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach. 

Eryk. Archiwum prywatne

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.

Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.

Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie

Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika. 

- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję

- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.

Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.

Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.

Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze. 

- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki? 

Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.  

- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.

20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Aldona Hartwińska

Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?

Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew. 

Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.

Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu.  Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.

Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.  

Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.

Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.

Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.

Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror

Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.

Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej… 

To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie. 

I to są tylko matematyczne obliczenia.

W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje. 

Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?

Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz  to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.

Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin

W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.

Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.  

Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu. 

Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.

Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.

W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości. 

Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w  Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”. 

No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.

Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji. 

Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają? 

Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.

Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach? 

Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.

Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.  

Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli. 

Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.

A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku. 

Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów? 

Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej? 

Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.

Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.

Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?  

Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.

Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo

Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało. 

Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie  mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.

Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone. 

20
хв

Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Podczas zagrożenia szansa na życie to Twoje działanie. Można się tego nauczyć

Ексклюзив
20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Ексклюзив
20
хв

Profesor Roman Kuźniar: Rosję ta wojna powinna kosztować coraz więcej. Aż się udławi Ukrainą

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress