Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
W żadnym wypadku nie chcę umniejszać czynu Zenobii Żaczek. Jestem jej niezwykle wdzięczna i piszę nie tyle o niej, co o innych. Nie uważam, że wstawianie się za kimś innym jest wyczynem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dla mnie jest to raczej normalna reakcja zdrowego człowieka – chronić niewinnego
W ciągu pierwszych dwóch miesięcy pobytu w Polsce nauczyłam się tylko kilku słów i trzech zwrotów: „dzień dobry”, „dziękuję” i „do widzenia”. Po prostu nie potrzebowałam więcej; planowałam wrócić do domu. Naukę języka rozpoczęłam dopiero wtedy, gdy moje dziecko zaczęło mieć problemy w szkole. Czułam się bezbronna.
Język to broń. Znając go, nie musisz nikogo poniżać, ale możesz złożyć skargę, wyjaśnić, opowiedzieć, co się stało i dlaczego. Jeśli język znasz słabo, zawsze możesz w odpowiedzi usłyszeć: „Pani coś źle zrozumiała”.
Myślę, że Ukrainki za granicą, które słabo znają obcy język, w rzeczywistości nie bronią się, gdy spotykają się z prześladowaniem w środkach transportu publicznego. Po prostu próbują odejść od osoby, która je popycha lub prowokuje. Milczą, bo rozumieją, że w każdej sytuacji konfliktowej za granicą „swój” najpierw stanie po stronie „swego”. Ukrainka automatycznie jest w niekorzystnej sytuacji.
I właśnie ta bezbronność ma decydujące znaczenie. W ciągu ostatniego tygodnia w Internecie rozeszła się wiadomość o czynie Zenobii. Zenobia Żaczek to Polka, która stanęła w obronie Ukrainki: broniła jej słownie, za napastnik rozbił jej głową nos.
W sieci natychmiast podchwycono tę historię: oto dzielna Polka stanęła w obronie Ukrainki.
Mnie bardziej dziwi to, że była jedyną osobą, która to zrobiła. Bo dla mnie byłaby to zwykła, intuicyjna reakcja
Sytuacja wyglądała tak: w autobusie półnagi Polak wrzeszczał na Ukrainkę. Zenobia Żaczekw wywiadzie powiedziała, że „wykrzykiwał do starszej kobiety ciągle to samo: o banderowcach, UPA, Wołyniu, o tym, że Ukraińcy powinni się wynieść z Polski i wiele innych haniebnych rzeczy”. To znaczy – otwarcie prowokował.
A Ukrainka... milczała. Siedziała i słuchała. Nie odpowiadała, nie wdawała się w dialog. I moim zdaniem właśnie to stało się kluczowe. Pani Zenobia dostrzegła w niej bezbronność. W jej oczach ta Ukrainka była bezbronna.
Każdy człowiek, który ma sumienie, który odczuwa empatię, w takiej sytuacji musi chronić słabszego – jak małe dziecko. Bo ta kobieta jest w obcym kraju, nie w domu. Myślę, że gdyby Ukrainka odpowiedziała agresywnie, wdała się w kłótnię, krzyknęła, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej.
Być może pani Zenobia również by interweniowała, ale w inny sposób: powiedziałaby obojgu: „uspokójcie się” lub uznała, że „cham natrafił na chama” – i by nie interweniowała.
W żadnym wypadku nie chcę umniejszać czynu Zenobii Żaczek. Jestem jej niezwykle wdzięczna i piszę nie tyle o niej, co o innych. Nie uważam, że wstawianie się za kimś innym jest wyczynem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dla mnie jest to raczej normalna reakcja zdrowego człowieka – chronić niewinnego.
To tak, jakbym szła ulicą i zobaczyła, że dziecko dręczy kotka. Czy mam przejść obojętnie, bo „to nie moje dziecko” i „nie mam prawa robić mu uwag”? Nie. Bo kotek jest bezbronny. I właśnie dlatego muszę interweniować. Nawet jeśli potem mama tego dziecka zacznie mnie oskarżać, pouczać o „prawach”, i nawet gdyby znalazł się ktoś, kto by powiedział, że „traumatycznie wpłynęłam na jego psychikę” (za co można dostać grzywnę) – i tak bym interweniowała. Bo milczenie w takich przypadkach jest gorsze. Zarówno dla mnie, bo dręczyłoby mnie sumienie, jak dla dziecka – bo nie odebrałoby ważnej lekcji empatii.
KorespondentKA oddziału Nikolaev Narodowej Publicznej Telewizji i Radia. Przez 7 lat pracy w mediach była prezenterką, redaktorką, autorką programów artystycznych. Teraz woli pracować po drugiej stronie kamery: „Tworzenie i edycja wideo to moja pasja”
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Kiedy jej rówieśnicy żyją na TikToku, ona założyła międzynarodowy ruch społeczny. Nie z namowy, ale dlatego, że nikt inny nie chciał się za to zabrać.
Jej podróż zaczęła się w 2014 roku, kiedy przyjechała z Krymu. Miała zaledwie osiem lat i w jej rodzinnym miasteczku właśnie kończył się ten bezpieczny świat, jaki znała. Aneksja, strach, ucieczka. Dla małej dziewczynki to nie była geopolityka, lecz nagła utrata wszystkiego, co oczywiste: domu, szkoły, języka. Trafiła do Warszawy – miasta, które zawsze przyciąga, ale rzadko przytula.
Dziś, mając niespełna dwadzieścia lat, stała się twarzą pokolenia dorastającego w chaosie. Między wojną a pokojem, między viralem na TikToku a mądrą przemową na TEDx. Jest założycielką Fundacji Latających Plecaczków, pomysłodawczynią Międzynarodowego Dnia Plecaka, studentką psychologii i potrafi zbudować sprawną organizację działającą po obu stronach granicy.
Wszystko zaczęło się od prostej dziecięcej intuicji: świat można zmieniać, zaczynając od małych, codziennych rzeczy. Plecak stał się dla niej symbolem – podróży, nauki, wymiany, zwykłej, ludzkiej solidarności. Ruch, który stworzyła, łączy uczniów i nauczycieli. To brzmi naiwnie tylko dla tych, którzy nigdy nie widzieli na własne oczy, że taka wspólnota potrafi zdziałać cuda.
Kira w wywiadach mówi opowiada o piętnastu budzikach nastawianych każdego ranka, o odpisywaniu na maile w zatłoczonym metrze, o tym, że produktywność to nie talent, ale upór. Łączy w sobie etos starych działaczy – wiarę, że po prostu trzeba robić – z nowoczesną umiejętnością budowania narracji, która trafia do jej pokolenia.
Dla niej „być Ukrainką w Polsce” to codzienna praktyka. Gdy mówiła o ucieczce z Krymu, podsumowała to z chłodną dojrzałością: „Po prostu trzeba było zacząć od nowa. Nie wiedziałam wtedy, co to emigracja. Dziś wiem, że to proces, który nigdy się nie kończy”. Tę dojrzałość słychać w jej wystąpieniach.
Kiedy nominowano ją do tytułu „Warszawianki Roku 2025”, w Internecie zawrzało. Nie dlatego, że zrobiła coś kontrowersyjnego – wręcz przeciwnie. Stała się lustrem, w którym część Polaków zobaczyła własny lęk przed odmiennością.
Fala hejtu, która zalała media społecznościowe, ujawniła mroczną stronę społeczeństwa, które jeszcze niedawno szczyciło się solidarnością
Kira nie odpowiedziała gniewem. Po prostu dalej robi swoje. Nie wdaje się w jałowe spory o to, kto jest „prawdziwą warszawianką”, bo wie, że przynależność mierzy się czynami, nie metryką urodzenia.
Jej ruch trwa: szkoły wymieniają się doświadczeniami, dzieci uczą się mówić o swoich emocjach, a wolontariusze dostarczają plecaki z pomocą tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. To nie jest kampania wizerunkowa, to cicha praca codziennego, drobnego dobra.
Kira nie jest „influencerką dobra”, tylko osobą, która działa jak oddycha. Jej aktywizm nie wynika z podręcznikowej ideologii, ale z empatii. Wie, że granice państw są zbyt sztywne na ludzką wrażliwość. Że pojęcie „domu” można rozszerzyć. I że solidarność jest codziennym wyborem ludzi, którzy chcą widzieć drugiego człowieka po drugiej stronie.
Jest sumieniem Warszawy: młodym, upartym, czasem zmęczonym, ale wciąż głęboko wierzącym, że przyszłość to nie nagroda, tylko odpowiedzialność.
Kiro, ja też nie jestem stąd, ale tak jak Ty – jestem u siebie. Głowa do góry, głosuję na Ciebie.
24 lutego 2022 roku, gdy rozpoczęła się inwazja rosji na Ukrainę, nie mogłam tak po prostu patrzeć na relacje w telewizji. Następnego dnia po pracy pojawiłam się na dworcu autobusowym Warszawa Zachodnia, wiedząc, że za chwilę będą uciekać do nas osoby z Ukrainy. Na dworcu byłam niemalże codziennie przez blisko trzy miesiące. Wskazywałam drogę, tłumaczyłam rozkład jazdy autobusów, pomagałam kupić bilet, podtykałam drobne pieniądze na opłacenie za skorzystanie z WC.
Pojawiało się coraz więcej ludzi i coraz więcej zmęczenia, przerażonych twarzy, wielkich oczu, a czasem łez. Nie pytając o nic podawałam chusteczki, roznosiłam kanapki, wodę. Potem pojawiały się opowieści. O męczącej podróży z Charkowa, o pociągu jadącym w ciemności, o strachu, płonących domach. Razem z innymi osobami, które jak ja pojawiły się na dworcu, by pomagać wspieraliśmy, jak mogliśmy. Spontanicznie, z uważnością i poszanowaniem godności na tyle, na ile mogliśmy wczuć się w sytuację wojny i ucieczki przed nią. Bo wszyscy jesteśmy ludźmi i czujemy bardzo podobnie.
Podczas któregoś wieczoru na dworcu spotkałam Ludmiłę z dwójką dzieci. Jechali do Czech, czekali na pociąg, który miał być nad ranem. Zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się, że są z Wołynia. Wspomniałam o tragicznej wołyńskiej historii mojej rodziny. Nie mogłyśmy się rozstać.
Obie czułyśmy ból przez to, co było kiedyś i co dzieje się teraz
Ta dworcowa historia tak bardzo uświadomiła mi, jak ważne jest wsparcie Ukrainek i Ukraińców dziś, gdy uciekają przed atakami rosjan…
Siedem osób z Mariupola, kobiety z dziećmi, z masą reklamówek i toreb z ubraniami, jedzeniem, zabawkami. Wszystko to zbierały po drodze, jadąc do Polski. Tego wieczora, gdy je spotkałam, zdałam sobie sprawę, że mój dziadek, uciekając z Wołynia z moją 3,5 letnią wtedy mamą, też mógł mieć siaty i torby ze zbieranym po drodze dobytkiem. Dziadek zdążył zabrać jedynie marynarkę. Żadnych dokumentów, żadnych zdjęć.
Zrozumiałam, że to dziś dzieje się historia, na którą mamy wpływ, nie będąc obojętnym, okazując solidarność i wsparcie.
Na historię rzezi wołyńskiej, przesiedlenia, na akcję Wisła, na to co było – nie mam wpływu. Mam poczucie obciętych korzeni, żalu i traumy. Nie wiem nawet, jak wyglądała moja babcia, nie mam jej żadnego zdjęcia. Zostałam ostatnia z tej rodziny. Czas zakończyć ten ból i w jakiś sposób utulić żal za tym, co bezpowrotnie utracone.
Z mamą
W moim domu rodzinnym o tej tragicznej historii usłyszałam, gdy byłam nastolatką. Moja mama na jakiekolwiek wspomnienia o Wołyniu płakała, niewiele mówiła. Wiedziałam, że była Monika (starsza siostra mojej mamy), na którą mówiono: „Musia”. Wielokrotnie słyszałam od rodziców, że miałam mieć na imię tak jak ona. Zginęła razem z babcią gdzieś koło domu. Nie zdążyły uciec.
Polscy mieszkańcy Kupowalec byli zaskoczeni napadem w piątkowe lipcowe popołudnie. Do tej pory żyli w zgodzie i wielu serdecznych relacjach z ukraińskimi sąsiadami. Były zapewnienia, że nic im nie grozi.
Podczas napadów na domostwa, rzezi, grabieży i palenia domów znaleźli się i tacy Ukraińcy, którzy pomagali w ucieczce, przeprowadzali bezpiecznie przez rzekę, dokarmiali i ukrywali polskich sąsiadów w domu czy nawet w stogu siana
Wasyl Tkaczuk, bogaty ukraiński rolnik, mimo że miał dwóch siostrzeńców w UPA, ocalił 21 osób. Do dziś nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło w Kupowalcach. Podawana jest liczba 130, a nawet 150 osób. Z relacji osób, które przeżyły, ze spisanych wspomnień wynika, że było tych osób mniej. Ile dokładnie – nie wiadomo. W miejscowości nie ma masowych grobów. Ludzie byli chowani tam, gdzie ich znaleziono. Prawdopodobnie szczątki kilku osób już po wojnie przeniesiono na cmentarz w Boroczycach.
Dokładnie 82 lata i miesiąc później jadę do Kupowalec (pomiędzy Horochowem a Beresteczkiem). Administracyjnie tej wsi już nie ma. Obecnie są tam Boroczyce. Jak się okazuje, obecni mieszkańcy wciąż mówią, że mieszkają w Kupowalcach! Dzięki szkicowi wioski z 1943 roku, stworzonemu kilkanaście lat temu, udało mi się odnaleźć miejsce, gdzie stał dom babci i gdzie urodziła się moja mama. Dziś jest tam pole ziemniaków, które uprawia ktoś ze wsi obok. Przy zjeździe z szosy w stronę, gdzie stał dom, rośnie wielki klon. Piękne drzewo. Przytuliłam się do niego. Niemy świadek historii. Tak naprawdę chciałam utulić i przytulić babcię, Musię, moją nieżyjącą od 20 lat mamę i dziadka, który zmarł w latach 80. Było piękne sierpniowe, gorące popołudnie, z pięknym światłem i suchą ziemią. Chciałam chodzić po tym polu ziemniaków. Schylałam się i co rusz znajdywałam kawałeczki cegieł, a nawet skorupki ceramiki. Nie mieści mi się w głowie do teraz, że to mogą być rzeczy z tamtych lat. Jak to? Tak po prostu tu leżą, są zaorane, rozkopywane, przekopywane i znowu zaorane. Tam też mogą być szczątki, kości zabitych mieszkańców Kupowalec, w tym mojej babci i Moniki.
Pole w Kupowalcach, 2025
Osoby kręcące się po polu wzbudziły ciekawość niektórych obecnych mieszkańców. Na rowerze podjechała Ludmiła, zaraz po niej Pawło. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co ja tu robię, że babcia, że moja mama i ta straszna historia, i że przyjechałam zobaczyć to miejsce. Pawło przypomniał sobie, że przecież w domu ma mapę z przedwojennym powiatem horochowskim, gdzie są i Kupowalce. Wrócił z mapą i ze swoją 70-letnią mamą. Baba Liubow, będąc dzieckiem, słyszała o tym, co się tu wydarzyło, że we wspomnieniach starszych pojawiała się historia o znalezionych szczątkach młodej kobiety z jasnym warkoczem. Nie ma już ludzi, którzy pamiętają tamte czasy. Są opowieści o Polakach, którzy przeżyli i pojawiali się co jakiś czas, wspominając życie do czasów tego tragicznego lipca – czy po to, by zapalić znicz pod krzyżem upamiętniającym te tragiczne wydarzenia i osoby, które zginęły.
Zapytałam Babę Liubow i Ludmiłę o ich stosunek do ekshumacji, do szukania tu, w tej ziemi, szczątków pomordowanych polskich mieszkańców tej wsi. Dodałam, że nie chcę szukać sprawców, dochodzić tego, kto to zrobił i jak się nazywał. To mi nic nie da. Chciałabym móc pochować moich bliskich. Kompletnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Usłyszałam, że jeżeli tego potrzebuję i tak czuję, to powinnam to zrobić, że prawo do pochówku jest ważne i każdemu się należy. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach.
W tym wszystkim pojawiły się też słowa, że skoro moja babcia i mama tu żyły, to ja jestem stąd. To ty jesteś nasza! To wszystko działo się, gdy siedzieliśmy wspólnie na trawie, przed miejscem, gdzie stał dom babci, gdzie poczęstowano nas pysznymi pomidorami, kiełbasą, chlebem i marynowanymi, przepysznymi borowikami. Rozmawialiśmy o tym, że dziś nie powinno być miejsca dla nienawiść, śmierć, wojny.
Że mamy trudną wspólną historię, że to było, a ważne jest to, co dziś. Usłyszałam po raz kolejny i kolejny, że Polacy tak pomogli i pomagają Ukraińcom, że czują wdzięczność i że dziś jesteśmy razem. Czuję tak samo
Trudno było wyjeżdżać z Kupowalec. Jechałam tam z obawami, także o to jak, to wszystko dźwignąć. Odnalazłam tam spokój, piękne promienie słońca, zieleń i pola. Patrzyłam na horyzont, gdzie w zbożu ukrywali się ci, którym udało się uciec. Przeszłam do stacji kolejowej, która była miejscem schronienia, i drogi do Horochowa, skąd drogi wielu osób prowadziły do Polski. Poczułam ulgę. Poczułam, że wróciłam do siebie. Poczułam, że to są moje Kupowalce, że chcę tam wrócić. Przebaczyłam.
„Ciągle myślę o Kupowalcach, o tych polach, o drodze, o słońcu i świetle, o zapachu ziemi… Czułam się tam dobrze i chciałam siedzieć pod tym wielkim klonem, a potem chciałam przekopywać ziemię rękami i to było jak szukanie bliskich, szukanie śladów” – napisałam do Baby Liubow. Odpowiedziała mi: „Jeśli chcesz i możesz, to przyjeżdżaj do nas. Mam wrażenie, że jesteśmy jak rodzina, Agniesiu”.
A to dopisek na koniec: szanując decyzję Ukraińskiej komisji językowej dopuszczającej możliwość pisania słowa rosja z małej litery - zastosowałam także tą zasadę w moim tekście.