Exclusive
20
min

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Restauracja „Krym” w Warszawie to nie tylko lokal z kuchnią narodową. To także miejsce spotkania pamięci i sprzeciwu. Założyli ją Ernest Sulejmanow i Elmira Seit-Ametowa, małżeństwo Tatarów krymskich, które dwukrotnie straciło dom wskutek deportacji, a potem – okupacji. Dziś raczą warszawiaków krymskimi przysmakami, a ukraińską flagą na ścianie lokalu kłują w oczy Rosjan z pobliskiej ambasady

Oksana Szczyrba

Ernest Sulejmanow i Elmira Seit-Ametowa otworzyli restaurację „Krym” naprzeciwko rosyjskiej ambasady w stolicy Polski. Zdjęcie autorki

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie

Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?

Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.

Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.

We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.

Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...

Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?

Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.

Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.

Czekanie na kongresmenów

Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?

Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.

Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.

Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.

Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.

W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.

Gdzie dokładnie?

Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.

Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.

Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.

Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu

W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.

Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.

Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.

Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.

Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.

„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.

"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca

Kara dla prowokatorki

Kto pomaga wam finansowo?

Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).

Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?

Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.

Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.

Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.

Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach

Jak udaje ci się powstrzymać?

Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.

Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.

Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.

Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.

Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.

Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.

Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.

Czy odczuwasz presję, groźby??

Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.

Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?

Tak, są rezultaty.

Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność

Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.

Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.

Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.

Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?

Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.

W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy

Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?

Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.

Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.

Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?

Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.

Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.

Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.

Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.

Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?

Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.

Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.

Nawet za oceanem nie można milczeć

Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.

Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?

Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.

Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.

Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni

A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.

zdjęcia z prywatnych archiwów

20
хв

Mariczka Hlyteń: Skoro Kongres USA jest otwarty dla każdego, zaczepiam kongresmenów i rozmawiam z nimi o Ukrainie

Natalia Żukowska

„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.

Prowadziło mnie poczucie winy

Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo?
Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.

Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją.
24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.

Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.

Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.

Życie w ciemnościach w Sławutyczu

W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz?
Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.

Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło?
Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.

Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.

Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?

Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.

W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.

Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.

A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...

Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.

Z córeczką w Warszawie

Po prostu próbujemy

Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy.
Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.

Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski?
Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.

Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.

Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.


Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka.
Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.

Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.

Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy

 Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno?
W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.

Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.

Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą?
Na początku pracowałam w redakcji sama.

Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.

Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.

Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.

Z pierwszymi polskimi książkami

Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.

Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.

Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę

Czy większość Państwa pracowników to Polacy?
Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.

A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem?
Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.

Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.

To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.

Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.

Z koleżankami z wydawnictwa

Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować?
Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.

Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego?
Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.

Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie?
Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.

W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.

Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych.
Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.

Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi?
Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.

Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.

Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców?
Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.

Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.

Redagowała Maria Syrchyna.

20
хв

Przepis na dobre samopoczucie za granicą? Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Ексклюзив
20
хв

Mój Krym pachnie piołunem

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress