Exclusive
20
min

Przepis na dobre samopoczucie za granicą? Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś

Uciekła z okupowanego Sławutycza wraz z pięcioletnią córką. Planowała w Warszawie „trochę się przespać”, a po roku otworzyła tutaj filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Wydaje w nim m.in. piękne książki dla dzieci: - Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej – mówi Polina Sominowa.

Oksana Gonczaruk

Polina Sominowa - redaktorka naczelną Wydawnictwa ARTBOOKS. Archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.

Prowadziło mnie poczucie winy

Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo?
Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.

Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją.
24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.

Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.

Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.

Życie w ciemnościach w Sławutyczu

W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz?
Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.

Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło?
Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.

Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.

Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?

Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.

W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.

Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.

A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...

Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.

Z córeczką w Warszawie

Po prostu próbujemy

Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy.
Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.

Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski?
Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.

Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.

Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.


Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka.
Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.

Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.

Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy

 Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno?
W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.

Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.

Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą?
Na początku pracowałam w redakcji sama.

Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.

Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.

Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.

Z pierwszymi polskimi książkami

Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.

Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.

Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę

Czy większość Państwa pracowników to Polacy?
Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.

A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem?
Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.

Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.

To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.

Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.

Z koleżankami z wydawnictwa

Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować?
Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.

Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego?
Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.

Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie?
Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.

W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.

Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych.
Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.

Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi?
Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.

Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.

Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców?
Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.

Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.

Redagowała Maria Syrchyna.

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie

Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?

Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.

Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.

We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.

Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...

Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?

Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.

Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.

Czekanie na kongresmenów

Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?

Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.

Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.

Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.

Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.

W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.

Gdzie dokładnie?

Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.

Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.

Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.

Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu

W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.

Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.

Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.

Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.

Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.

„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.

"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca

Kara dla prowokatorki

Kto pomaga wam finansowo?

Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).

Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?

Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.

Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.

Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.

Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach

Jak udaje ci się powstrzymać?

Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.

Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.

Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.

Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.

Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.

Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.

Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.

Czy odczuwasz presję, groźby??

Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.

Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?

Tak, są rezultaty.

Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność

Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.

Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.

Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.

Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?

Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.

W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy

Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?

Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.

Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.

Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?

Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.

Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.

Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.

Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.

Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?

Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.

Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.

Nawet za oceanem nie można milczeć

Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.

Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?

Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.

Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.

Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni

A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.

zdjęcia z prywatnych archiwów

20
хв

Mariczka Hlyteń: Skoro Kongres USA jest otwarty dla każdego, zaczepiam kongresmenów i rozmawiam z nimi o Ukrainie

Natalia Żukowska

Marta Rothe, znana w mediach społecznościowych jako @tojaHelga, spędziła 20 lat na emigracji. Wyjechała z Polski do Niemiec jako 19-letnia dziewczyna — nie znając języka i nie mając pojęcia, co ją tam czeka. A czekały: problemy ze znalezieniem mieszkania i pracy, dyskryminacja, a nawet przemoc. Mimo wszystko Marta stanęła na nogi, zakochała się, urodziła syna i… w końcu wróciła do Polski. Dziś aktywnie wspiera ukraińskie uchodźczynie, które — podobnie jak ona kiedyś — znalazły się za granicą i zetknęły się z nieuzasadnioną wrogością.

„Każdy dzień na emigracji to walka”

Natalia Żukowska: Co skłoniło panią do opuszczenia Polski i przeprowadzki do Niemiec?

Marta Rothe: Wyjechałam w 1999 r. Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. Właśnie skończyłam szkołę średnią. Przyjaciółka, która wtedy mieszkała w Niemczech, przyjechała na wakacje i zaproponowała, żebym pojechała z nią na lato "dorobić". Mówiła, że zna kiosk, w którym szukają sprzedawczyni, i że pomoże. Byłam młoda, odważna i ufna. Nie znałam niemieckiego, ale uwierzyłam, że "jakoś to będzie". Szybko okazało się, że rzeczywistość wygląda inaczej.Na początku nie miałam nawet gdzie spać. Przyjaciółka stwierdziła, że nie może mnie przenocować, bo jej chłopak jest temu przeciwny. Zostałam w obcym kraju bez mieszkania, pracy, pieniędzy i bez miejsca, w którym mogłabym przeczekać noc. To był bolesny początek — moment, w którym zaczęło się moje prawdziwe dorosłe życie. Nie mogłam wrócić — nie miałam za co, a poza tym nie chciałam rozczarować rodziców. Granice były wtedy trudniejsze do pokonania niż dziś: przejścia graniczne, długie kontrole, mnóstwo formalności. Postanowiłam więc zostać i walczyć.

Gdzie spędziła pani pierwszą noc?

Błąkałam się po mieście z walizką. Przyjaciółka "załatwiła" mi nocleg u starszego Niemca z sąsiedztwa, który mieszkał sam. Było mi i strasznie, i wstyd, ale nie miałam wyjścia. Spałam kilka nocy na materacu na podłodze, nasłuchując każdego dźwięku. Później przygarnęła mnie Polka — okazało się, że pochodziła z mojej Zielonej Góry. Uznałam to za dobry znak. Po kilku dniach uciekła… zabierając wszystkie moje rzeczy. Zostałam z niczym. Plusem tej historii było to, że po jej ucieczce zwolniło się jej miejsce pracy. I udało mi się je dostać.

Tak zaczęłam stawać na nogi. Poznawałam ludzi, głównie Polaków. Nie wszyscy mieli dobre zamiary. Część przyjechała do Niemiec, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości. Trafiłam w złe towarzystwo. Zakochałam się. W tym czasie pracowałam już w innym miejscu — pomagałam Polce opiekować się dziećmi i mieszkałam w jej domu, gdzie często bywali goście. Wśród nich był ten chłopak. Zaczęliśmy się spotykać, a potem zamieszkaliśmy razem. Szczerze wierzyłam, że to miłość, że w końcu znalazłam osobę, przy której będę miała spokój i wsparcie. Z czasem dowiedziałam się, że jest poszukiwany w Polsce za poważne przestępstwo.

Pamiętam dzień, w którym wszystko się zawaliło: wrócił pijany z kolegą. Wcześniej nigdy nie pił alkoholu, ale tego wieczoru wszystko było inaczej. Wygłupiali się, śmiali, a potem mnie zaatakowali. Chwycił nóż... Nawet teraz, po tylu latach, bardzo trudno mi o tym wspominać. Chciał podciąć mi gardło i trzymał nóż przy szyi. Potem zmienił zdanie i pociął mi tylko skórę na nadgarstkach.

W ogóle w tym okresie emigracji doświadczyłam bardzo wiele zła. Poniżano mnie, molestowano, bito. Nawet policja raz bezpodstawnie mnie aresztowała. Wtedy w Niemczech traktowano Polki jak nielegalne prostytutki. Pewnego razu jechaliśmy z koleżanką i dwoma chłopakami na dyskotekę — zatrzymała nas policja. Zabrali nas na posterunek. Przeprowadzili osobistą kontrolę, przesłuchiwali przez całą noc. Sprawdzali telefony, torby, nawet kontakty w notesach. Oskarżali mnie, że jestem tu dla pieniędzy, że pracuję nielegalnie, że przekroczyłam "czarną granicę". To nie była prawda — miałam nawet bilet powrotny do Polski na trzy miesiące później, bo tyle właśnie można było przebywać w Niemczech. W końcu nas puścili, ale ten incydent pozostawił głęboki ślad. A takich sytuacji było mnóstwo.

Marta Rothe

Co było najtrudniejsze w pierwszych latach?

Najtrudniejsze było chyba to, że zupełnie nie znałam języka niemieckiego. Mimo to prawie od razu skierowano mnie do pracy przy kasie w kiosku, który był jednocześnie barem. Sprzedawano tam piwo, stały automaty do gier. Po prostu wrzucono mnie na głęboką wodę. Wtedy nie było ani internetu, ani tłumaczy w telefonie. Dlatego wszędzie chodziłam z notesem, zapisywałam każde słowo, które usłyszałam od szefa lub klientów, a wieczorem, wracając do domu, tłumaczyłam. W ten sposób uczyłam się języka — słowo po słowie, dzień po dniu, i po roku mogłam swobodnie rozmawiać po niemiecku. Jednak trudności nie wynikały tylko z języka. Przytłaczało mnie ciągłe poczucie braku bezpieczeństwa. Żyłam w strachu dzień po dniu.

Moje życie zależało od innych — od ich woli, nastroju, kaprysów. Każdy dzień był walką — o pracę, bezpieczeństwo, własną godność.

Czy rodzice wiedzieli, przez co pani przechodzi?

Prawie nie mieliśmy kontaktu. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych ani komunikatorów. Aby zadzwonić do domu, trzeba było kupić specjalną kartę telefoniczną. Dobrze pamiętam, że kosztowała 12 marek niemieckich i nie zawsze mogłam sobie pozwolić na taki "luksus". Dzwoniłam do nich z budki telefonicznej raz na kilka tygodni. Nie opowiadałam im o najgorszym — nie chciałam martwić. Może to zabrzmi dziwnie, ale mimo wszystkiego w Niemczech czułam się wolna. W Polsce było wtedy ciężko — sytuacja gospodarcza, bezrobocie, ograniczone możliwości. Jednak po czterech latach postanowiłam wrócić do Polski. Nie była to łatwa decyzja, ale czułam, że nadszedł czas, aby zacząć wszystko od nowa. Znalazłam oficjalną pracę, zrobiłam prawo jazdy i zaczęłam nowe życie.

Potem znowu wyjechała pani do Niemiec?

Tak (uśmiecha się). W Polsce początkowo miałam już wszystko mniej więcej ustabilizowane: pracę, chłopaka, wspólne mieszkanie. Po naszym rozstaniu wszystko się zmieniło. Wróciłam do rodziców i znowu poczułam się jak na rozdrożu. Wtedy odezwała się przyjaciółka i zaczęła mnie namawiać, żebym do niej do Drezna przyjechała. Wahałam się, ale tym razem znałam już język, miałam doświadczenie. Poza tym Drezno znajduje się blisko Zielonej Góry. Wydawało się, że tym razem wszystko będzie inaczej. Pojechałam. To był 2008 r.

„Czułam się jak czarna owca”

Jak tym razem przywitały panią Niemcy?

W Dreźnie zaczynałam wszystko od zera, ale już z pewnym doświadczeniem i bez wielkich oczekiwań. Mieszkałam u przyjaciółki i jej chłopaka. Pracowaliśmy w firmie logistycznej. Szef wydawał się w porządku — elegancki, zawsze uśmiechnięty. Jednak z czasem zaczęłam zauważać, że jest ciągle podekscytowany, spocony. Zaczęłam podejrzewać, że bierze narkotyki. Powiedziałam o tym przyjaciółce. Ona tylko machnęła ręką i powiedziała: "Co ty, nie wymyślaj bzdur!". Pewnego dnia do biura weszła policja kryminalna z psami. Okazało się, że szef handluje narkotykami. Kilka razy wzywano mnie na przesłuchania w celu złożenia zeznań. Na szczęście nie skończyło się to dla mnie niczym poważnym, ale stres był ogromny. Moja przyjaciółka natychmiast uciekła. Ja miałam powód, aby zostać. Musiałam uzyskać oficjalne pozwolenie na pracę w Niemczech, a do tego trzeba było przepracować rok w jednej firmie. Brakuje mi tylko trzech miesięcy. Przychodziłam więc do biura, bo miałam klucze, i siedziałam tam sama. Przestali mi płacić pensję. Urząd pracy popełnił błąd i nie naliczył mi zasiłku dla bezrobotnych. Wszystko się powtarzało: inni ludzie, inne okoliczności, ale ten sam chaos. Czasami naprawdę wydawało mi się, że po prostu przyciągam kłopoty. To właśnie one mnie zahartowały.

Co pani dodawało sił w tamtym czasie?

Poznałam świetnego kolegę geja i jego bliskich — szczerzy ludzie, którzy stali się moją "małą rodziną". W 2010 r. poznałam mojego męża, Niemca, pracowaliśmy razem w dużej międzynarodowej firmie transportowej. Zawsze żartuję, że to było "w obozie pracy". Warunki tam były bardzo surowe: nie można było nawet się śmiać, nie pozwalano sobie zrobić kawy. Pracowaliśmy po 12 godzin, bez przerwy, pod stałą kontrolą. On na magazynie, a ja w biurze. Wtedy zachorowałam na wypalenie zawodowe, a chwilę później okazało się, że jestem w ciąży. Nasz syn urodził się zdrowy, ale w czasie porodu lekarze popełnili kilka błędów, w efekcie czego musiałam przejść 11 operacji.

Z mężem

Wpadłam w głęboką depresję. Trafiłam do kliniki psychosomatycznej dla matek z dziećmi na trzymiesięczną terapię. Po raz pierwszy mogłam wszystko opowiedzieć: o dyskryminacji, mobbingu, ksenofobi, strachu i samotność. Dopiero kiedy nazwałam ból, zaczęłam się leczyć.

A jak przejawiała się wobec pani dyskryminacja?

Drezno leży na wschodzie Niemiec, gdzie atmosfera bywa inna niż na zachodzie. Rasizm i ksenofobia są tam niestety częstsze. W 2008 r. obcokrajowców było niewielu. Z wyglądu nie było po mnie widać, że jestem Polką, ale zdradzał mnie akcent. Najczęściej obrażano mnie, nazywając "Rosjanką". Widząc polskie tablice rejestracyjne, krzyczeli: "Wracaj do domu!". W pracy trafiały się uprzedzenia: żarty o "Polakach kradnących samochody", śmiech, gdy coś źle wymówiłam. Kiedy to spotyka cię dzień w dzień, kropla drąży skałę, a potem zamienia się w truciznę.

Osobnym tematem był mój wygląd. Wiele miejscowych kobiet w ogóle nie przywiązywało uwagi do stroju. A każda moja "zadbana" stylizacja spotykała się z dezaprobatą. Jeśli malowałam usta, mogły powiedzieć, że to "za dużo". Jeśli przychodziłam na obcasach, patrzyły krzywo, więc z czasem przestałam je nosić, bo nie chciałam za każdym razem czuć tych spojrzeń. To było strasznie wyczerpujące.

Ciągle musiałam się ograniczać — nie śmiać się głośno, nie rozmawiać po polsku przez telefon. Czułam się, jakbym cały czas próbowała wcisnąć się w ubrania, które mi nie pasowały.

A jednocześnie robiłam wszystko, aby się zintegrować. Doskonale znałam już niemiecki, słuchałam niemieckiej muzyki, czytałam niemieckie książki, oglądałam lokalne wiadomości. Czasami nawet wydawało mi się, że jestem już w połowie Niemką. Ale nie — zawsze znajdowało się coś, co przypominało mi, że jestem obca. Czasami myślę, że za te wszystkie lata, które tam spędziłam, powinnam otrzymać rekompensatę — przynajmniej moralną. Bo to, co przeżyłam, było prawdziwym sprawdzianem wytrzymałości.

Codziennie z zaciśniętymi zębami

Czy były momenty, kiedy chciała pani wszystko rzucić?

Bardzo często. Zwłaszcza w najtrudniejszych okresach, kiedy czułam się zupełnie samotna. Budziłam się bez sił, żeby wstać, ale wiedziałam, że muszę pisać wnioski, odwołania do sądu... To było życie z zaciśniętymi zębami. Płacz prawie codziennie, poczucie bezsilności. Nieraz myślałam: "Koniec, rzucam to, wyjeżdżam stąd". Ale coś mnie ciągle zatrzymywało.

Co dokładnie?

Wewnętrzna siła. Upór, żeby się nie poddać, przejść przez to i rozwiązać wszystkie problemy.

Czego najbardziej brakowało pani w Niemczech?

Rodziców i przyjaciół — ciepłego kręgu, który tworzy poczucie domu. W Niemczech czułam się obca. Tęskniłam za polską kuchnią. Wtedy, w latach 2000, w sklepach nie sprzedawano jeszcze ani polskich produktów. Wtedy sama organizowałam sobie "polskie noce". Kupowałam butelkę wina, włączałam ulubioną polską muzykę i mogłam tańczyć całą noc w mieszkaniu. To był mój sposób, aby nie zwariować z tęsknoty.

Samotność — to właśnie najbardziej mnie dręczyło. To najgorsze uczucie podczas emigracji: jakbyś żył, ale część ciebie została gdzieś tam, w domu.

Jakie były najciekawsze sposoby adaptacji? Jak opisać Pani swoje pierwsze kroki w nowym miejscu?

Nauki języka - adaptacja do nowej kultury, pojawienie się roślin pospolitych w nowym świecie. Biurokracja, w Niemczech system administracyjny jest bardziej wymagany niż w Polsce. Sprawy urzędowe dotyczące cierpliwości i sterty formularzy. Składasz wniosek - na przykład Kindergeld - i czekasz, nie wiadomo, jak to zrobić. W Polsce obowiązuje ostatni termin, pierwszego dnia instytucji i 14 dni w odpowiedzi udzielenia. W Niemczech nie ma mamy. Nie chcemy opiekować się naszymi dziećmi po wyjeździe do Polski, więc nie możemy się doczekać, aż je zostawisz. Jednocześnie mamy maszynę, którą należy zmienić, aby nie korzystać z systemu. Prowadziłam nawet działalność „Polak w Niemczech”, pomagając w sprawach urzędowych.

Co przesądziło o powrocie?

Nie planowaliśmy wyjazdu do Polski. Mój syn nawet nie znał języka polskiego — przez moją chorobę nie byłam w stanie go nauczyć. Do tego doszła nieprzyjemna sytuacja w przedszkolu: starsza wychowawczyni biła dzieci, w tym mojego syna. Zrobiłam ogromną awanturę i nasze dziecko zostało wyrzucone z przedszkola. Była to kolejna trudna sytuacja, która ostatecznie przekonała mnie, że wystarczy. Ponadto właściciel mieszkania zabronił nam trzymać psa. Nie była to drobnostka — pies jest częścią rodziny. Wtedy mój mąż zaczął szukać domu w Zielonej Górze. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy zacząć od nowa właśnie tam.

Minęły już dwa lata od powrotu, a ja wciąż nie czuję się... częścią polskiego społeczeństwa. Rani mnie nienawiść do obcokrajowców, przestarzałe myślenie rodaków, ksenofobia. Czasami nawet mówię sobie, że nie czuję się Polką. Dla mnie ważne jest, aby otaczać się dobrymi ludźmi, z którymi można szczerze porozmawiać o życiu. Tego właśnie mi tutaj brakuje.

Z psami

„Strach — najgorszy wróg integracji”

Z pani doświadczenia, kto zazwyczaj wraca z emigracji, a kto decyduje się pozostać?

Zostają zwykle ci, którzy są "zakorzenieni", mieszkają tam od wielu lat i mają dorosłe dzieci. Na Instagramie mam wiele Polek, które piszą, że nie zamierzają wracać z Niemiec do Polski, ponieważ tam dorastały ich dzieci, tam mają przyjaciół, szkoły, nawyki. Inni cenią spokój i przewidywalność — łatwiej planować wydatki, myśleć o jutrze. W Polsce zderzają się z inną mentalnością i ksenofobią, co zwiększa stres.

Ja miałam w tym sensie szczęście. Mój mąż zawsze kochał Polskę, czuje się tu dobrze. Dzięki temu łatwiej nam się dostosować — robimy to razem. On już nawet mówi po polsku, choć nie perfekcyjnie. Nasz syn komunikuje się po polsku już prawie idealnie. Jestem z tego bardzo dumna.

Jeśli chodzi o Ukrainki, to mają one inną sytuację, większość wyjechała przez wojnę. Nie wybrały emigracji. Gdyby wojna zmusiła mnie do opuszczenia kraju, też chciałabym wrócić. To naturalne.

Jakie wyzwania i możliwości mogą czekać Ukraińców po powrocie do domu?

Trudno mi wyobrazić sobie siebie na ich miejscu, ponieważ wojna niszczy nie tylko miasta, ale także ludzkie losy, relacje, wspomnienia. Po czymś takim trzeba będzie odbudować nie tylko dom, ale także siebie. Jednak jestem pewna, że powrót do domu przyniesie wielką radość. To chyba najgłębsze uczucie, jakiego może doświadczyć człowiek: powrót do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Jeśli serce pragnie powrotu, warto to zrobić. Jeśli jednak czujesz się bardziej komfortowo tam, gdzie jesteś teraz, to też dobrze. Wszyscy żyjemy w swoich małych "bańkach". Ja jestem w Polsce: czasami denerwują mnie ludzie, mentalność, pewne rzeczy, ale obok mnie jest mój mąż, dziecko, rodzice — to jest moje życie.

Moim zdaniem nie trzeba być przywiązanym do kraju. Ważniejsze jest znalezienie miejsca, w którym czujesz się spokojnie, gdzie czujesz się jak w domu.

Tak, widzę różnicę i niestety nie na korzyść Polski. Tak, w Niemczech też spotkałam się z rasizmem i dyskryminacją, ale były to pojedyncze przypadki, które z czasem zniknęły. Niemcy są ogólnie bardziej tolerancyjni, spokojniej podchodzą do różnych narodowości. Natomiast w Polsce widzę straszną nienawiść do Ukraińców. Wstyd mi nawet o tym mówić. Nie mogę słuchać, jak niektórzy znajomi, koledzy z pracy źle o nich mówią, krzyczą, żeby "wracali do domu". To bolesne. Jestem przekonana, że winę za to ponoszą przede wszystkim politycy i media, którzy od lat budują strach i nieufność wobec Ukraińców. Dlatego prawie nie oglądam telewizji i nie czytam wiadomości, bo to mnie zatruwa.

W Niemczech ludzie są zupełnie inni pod tym względem — bardziej zdystansowani od polityki. Wiele inteligentnych rodzin nie ma nawet telewizorów, dzieci wychowuje się bez nich. A w Polsce jest odwrotnie: telewizja i polityka są wszędzie — w domu, w kościele, w pracy, na ulicy. To dosłownie przyprawia o mdłości. Politycy mówią, że Ukraińcy zabierają Polakom miejsca w szpitalach, otrzymują pomoc, mają przywileje. I właśnie te słowa sieją nienawiść i strach wśród ludzi. To chyba najsmutniejsze — widzieć, jak propaganda pozbawia ludzi człowieczeństwa.

Czy zdarzyło się pani wyjaśniać lub przekonywać swoich przyjaciół, że jest odwrotnie?

Zawsze reaguję. Mówię na przykład:

"A wiesz, kto mnie na początku okradł, pobił i zgwałcił w Niemczech?" . A kiedy dodaję: "Polacy!" — ludzie są zazwyczaj zawstydzeni.

Bo wtedy wyjaśniam: nie ma znaczenia, kto dokładnie. To samo można by powiedzieć o każdym narodzie. Jeśli okradł mnie Polak, to co, wszyscy Polacy tacy są? Oczywiście, że nie. I wtedy pytam: "A co złego zrobił ci osobiście jakiś Ukrainiec?" — i w odpowiedzi zazwyczaj słyszę: "Nic, ale denerwuje mnie to czy tamto". Wtedy mówię: "Więc dlaczego powtarzasz to, co usłyszałeś w telewizji?"Czasami ludzie zaczynają wspominać jakieś pojedyncze przypadki — na przykład, że sąsiedzi-Ukraińcy byli głośni, coś zniszczyli, coś ukradli. Ale zawsze staram się wyjaśnić: takie historie są w każdym kraju. Są złodzieje, są ludzie, którzy czynią zło — zarówno wśród Polaków, jak i Niemców, i Ukraińców. Nie jest to kwestia narodowości, to po prostu ludzkie zachowanie. Zawsze prowadzę takie dyskusje — spokojnie, bez emocji, ale stanowczo. I zwykle argumenty się kończą.

Jak Polacy mogą lepiej zrozumieć Ukraińców, biorąc pod uwagę, że wielu z nich samych było i jest emigrantami?

Zrozumieć, że emigracja to nie przygoda, tylko wyzwanie: nowy język, zasady, kultura, samotność i ciągłe "udowadnianie, że jest się swoim". Jeśli Polacy nauczą się empatii, szacunku i wsparcia, a nie strachu i zazdrości, to wiele się zmieni. Próbuję to wyjaśniać na różne sposoby, ale często napotykam "głuchy" mur. Kiedyś powiedziałam znajomym Polakom: "Jesteście katolikami, Bóg uczy miłości, dlaczego więc zachowujecie się inaczej?" — ale takie argumenty nie działają.

Jak reagować na hejt i prześladowania?

Najważniejsze — reagować. Jeśli dziecko słyszy w szkole: "głupi Ukraińcy" — nie można tego ignorować. Trzeba o tym mówić. Dziecko musi wiedzieć, że może zwrócić się do rodziców, którzy powinni podjąć działania: poinformować wychowawcę klasy, dyrektora, szkolnego psychologa. Milczenie tylko pogłębia problem.

Po tym, co przeżyłam, mogę powiedzieć, że to poczucie własnej godności mnie uratowało. Gdybym nie wierzyła w siebie, nie wiedziała, kim jestem, nie wytrzymałabym wielu upokorzeń, których doświadczyłam.

Ale zawsze powtarzałam sobie: "Wiem, kim jestem. Nie pozwolę się poniżać". I tego chcę nauczyć innych — nie bać się, mówić, bronić siebie. Bo wszyscy jesteśmy ludźmi. I nasze prawa są takie same, niezależnie od tego, gdzie mieszkamy.

Jaką radę dałaby pani osobom, które dopiero zaczynają życie na emigracji?

Najważniejsze jest nauczenie się języka, to kluczem do wszystkiego: do pracy, zrozumienia ludzi, poczucia bezpieczeństwa. Po drugie — chęć integracji. Ważne jest, aby nie zamykać się we własnym środowisku. Wiem, że łatwiej jest trzymać się swoich, ale warto szukać kontaktów z lokalną społecznością: zapisać się na zajęcia sportowe, kursy, koła zainteresowań, organizować wspólne imprezy. Kolejna rada — unikać tematów politycznych. Rozmawiać o życiu, rodzinie, zwykłych sprawach. Na poziomie ludzkim wszyscy jesteśmy tacy sami i właśnie to pomaga znaleźć wspólny język. A co najważniejsze — nie bój się nowego. Strach jest największym wrogiem integracji.

Na swoim Instagramie wspiera pani Ukrainki. O czym do pani piszą?

Ukrainki często do mnie piszą. Mówią, że nie chcą być za granicą, że wolałyby żyć u siebie, ale niestety nie mogą. Dzielą się swoimi przeżyciami, osobistymi historiami — jak wyjeżdżały, jak ich bliscy nie mogą się tutaj odnaleźć, jak ich dzieci są prześladowane za to, że mówią po ukraińsku.

Najbardziej porusza ich to, że okazuję im wsparcie. Bardzo często piszą, że daje im to nadzieję — że nie wszyscy ludzie są źli. Ukraińcy są szczerzy i wdzięczni, tylko niektórzy z nas, niestety, tego nie dostrzegają.

Czy kiedykolwiek żałowała pani decyzji o emigracji?

Czasem myślę, że może byłoby mi łatwiej bez tego wszystkiego. Może moje życie byłoby łatwiejsze, spokojniejsze, ale potem zatrzymuję się i rozumiem: tak miało być. Mam męża, dziecko i były też dobre chwile. Bez tego, przez co przeszłam, prawdopodobnie nie stałabym się tym, kim jestem dzisiaj.

Tak, obecnie nie wszystko jest idealne — problemy nie znikają w jeden dzień, ale czuję, że jesteśmy na dobrej drodze. Najważniejsze — jesteśmy szczęśliwi i nie żyjemy w ciągłym stresie. A najcenniejsze — jesteśmy razem. To moja definicja spokoju i wdzięczności.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Ukraińcy piszą, że daję im nadzieję, że nie wszyscy ludzie są źli. Marta Rothe spędziła wiele lat na emigracji a dziś aktywnie wspiera ukraińskie uchodźczynie

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Jak dobrze wiedzieć, że są jeszcze wspaniali Polacy

Ексклюзив
20
хв

Patostreamer „Nazar” z zarzutami. Polska po raz pierwszy reaguje na przemocantyukraińską

Ексклюзив
20
хв

Żyć w zagrożeniu, ale nie w strachu. Lekcje odporności od Agnieszki Lichnerowicz

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress