Exclusive
20
min

Oksana Łazorenko, lekarka: Kiedy masz cel, nie myślisz o strachu

Od początku inwazji lekarze-wolontariusze z zespołu FRIDA pomogli tysiącom Ukraińców. Ci niezmordowani profesjonaliści o wielkich sercach regularnie jeżdżą do wschodniej Ukrainy, by zapewnić opiekę medyczną potrzebującym

Oksana Szczyrba

Jesień 2022 r. lekarze z misji FRIDA wracają z Zaporoża. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Dziś ukraińsko-izraelska misja humanitarna FRIDA zrzesza ponad 1000 lekarzy – ochotników. Oksana Łazorenko, otolaryngolożka i laryngolożka dziecięca, członkini tej organizacji, opowiedziała o podróżach, historiach pacjentów i wyzwaniach podczas misji FRIDA.

Oksana Szczyrba: Jak doszło do powstania waszej misji?

Oksana Łazorenko: Wszystko zaczęło się od inwazji. Izraelczycy Roman Goldman i Mark Newiazki skrzyknęli 980 lekarzy z Ukrainy. Zdali sobie sprawę, że w naszym kraju dzieje się coś, co musi zostać powstrzymane. Wpadli na pomysł stworzenia organizacji charytatywnej, która pomagałaby zapewnić cywilom opiekę medyczną, a jeśli to możliwe – także pomoc humanitarną. Roman Goldman pracował wcześniej z lekarzami i miał kontakty wśród wielkich klinik w Izraelu, co oczywiście pomogło w realizacji jego planu. Początkowo lekarzy – ochotników było niewielu, ludzie dołączali do inicjatywy głównie za sprawą poczty pantoflowej. Wiosną 2022 roku zdaliśmy sobie sprawę, że jest duże zapotrzebowanie na taką pomoc. Informacje o organizacji zostały udostępnione na Facebooku, z zaproszeniem do przyłączania się.

Wielka tragedia w kraju zgromadziła profesjonalnych lekarzy i podobnie myślących ludzi, którzy chcieli pomóc

Na początku było nas około trzydziestu osób. Podróżowaliśmy na wschód Ukrainy raz w tygodniu. Lekarze nie przestawali jednak pracować w swoich głównych szpitalach czy klinikach; większość jeździła na wschód w weekendy. Nie było łatwo, ale mieliśmy cel, a ludzie potrzebowali naszej pomocy. Z czasem nasze grono zaczęło rosnąć.

Te wyjazdy dawały nam potężną energię. Kiedy przyjechaliśmy do okupowanego Chersonia, pracowaliśmy w trudnych warunkach, nie było elektryczności ani ogrzewania, więc było bardzo zimno. Tam, gdzie to możliwe, ustawiliśmy generatory, ale ich moc nie była wystarczająca – tak wielu było lekarzy. Pierwszeństwo mieli ginekolodzy, bo ich pacjentki zwykle musiały się rozbierać.

Dziś misja liczy prawie tysiąc osób, w tym około ośmiuset lekarzy. To ratownicy medyczni, psycholodzy, rehabilitanci, farmaceuci itp. FRIDA to potężna organizacja.

Z jakich regionów pochodzą ci lekarze?

Teraz – z całej Ukrainy. Mamy lekarzy ze Lwowa, którzy muszą wyjeżdżać bardzo wcześnie, by dotrzeć we właściwe miejsce (proszę sobie wyobrazić, jak to jest podróżować ze Lwowa na wschód kraju). Są też lekarze z Odessy, Zaporoża, Dniepru, Mikołajowa, Charkowa. Oczywiście najwięcej jest z Kijowa.

A kiedy zaczynaliśmy, było tylko sześcioro.

Teraz jeżdżę mniej więcej raz w miesiącu. A moje serce jest spokojne, ponieważ wszyscy pacjenci otrzymują niezbędną opiekę.

Oksana Łazorenko. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Jak stała się Pani częścią FRIDA?

Był czerwiec 2022 roku, wyjechałam na miesiąc na wakacje do siostry, która mieszkała w Polsce. Odwiedziłam ją z moim dzieckiem. Chciałam jej pomóc stanąć na nogi, a przy okazji samej się zresetować. Byliśmy w Europie przez trzy tygodnie. W mediach społecznościowych natrafiłam na ogłoszenie o spotkaniu lekarzy – i się zapisałam.

Ktoś do mnie zadzwonił i zapytał: „Jedziesz?”.

„Tak, jadę”.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że oprócz mojej głównej pracy mam ważną misję: pomagać ludziom. Zrozumiałam, że to jest naprawdę potrzebne. Mój pierwszy wyjazd był tydzień po powrocie z Polski. Do Mukaczewa. Tam był bardzo duży napływ ludzi, pracowaliśmy od dziewiątej rano do szóstej wieczorem. Naszymi pacjentami byli tymczasowi przesiedleńcy.

Przez prawie dwa lata działaliśmy bezpłatnie, pokrywając niezbędne wydatki dzięki wsparciu wolontariuszy, a niektóre rzeczy kupując za własne pieniądze

Teraz ludzie mniej lub bardziej przystosowali się do zmian, ale w tamtym czasie większość z nich była zdezorientowana. Pomoc, której udzieliliśmy, okazała się bardzo potrzebna, ludzie byli nam niezmiernie wdzięczni.

Jakie regiony odwiedzaliście najczęściej?

Często jeździliśmy w okolice Charkowa. Do samego Charkowa nie było potrzeby jeździć, bo lekarze tam byli. Ale w okolicznych wioskach sytuacja była katastrofalna. W tych wyjazdach towarzyszyli nam wojskowi, do wsi wpuszczano nas tylko za ich zgodą.

Ludzie ukrywali się w piwnicach, więc wielu miało grzybicze zapalenie ucha środkowego.

Zabiera Pani ze sobą sprzęt medyczny?

Nie wszystko, ale na przykład aparat USG – tak. W grupie są nrupa ma najwyższej klasy specjaliści, którzy wykonują precyzyjne diagnozy. Na miejscu robimy to, co tylko możemy zrobić. Wykrywamy guzy i wykonujemy biopsje. Nasi ginekolodzy podróżują z kolposkopem, a pediatrzy ze wszystkimi niezbędnymi szczepionkami.

Jakie były główne problemy, z którymi musieliście się mierzyć?

Często pacjenci załamywali się psychicznie. Nie byłam na to przygotowana. Ludzie na przykład bali się, że nie zostaną przyjęci na czas, ale my zawsze traktowaliśmy ich ze zrozumieniem. Nawet jeśli ktoś przychodzi z agresją, nieufnością, lękiem, to trzeba pamiętać, że jest się tu po to, żeby mu pomóc. Było wiele osób z problemami psychosomatycznymi. Zawsze trzeba się uśmiechać i przytulać – i ludzie natychmiast się zmieniają. Jednak proszę mi wierzyć: nie jest łatwo pracować w takim strumieniu agresji. Trudno na nią nie reagować.

Przyjmowałam 21-letnich chłopaków. Mieli szum w uszach i piątą lub szóstą kontuzję. Ale uśmiechali się, mówiąc, że są jeszcze młodzi i że wszystko będzie dobrze.

Bardzo się o nich boję, bo pewnych rzeczy nie da się cofnąć. Dorosłe dziecko patrzy na ciebie, a ty myślisz, że być może następnym razem już się nie uśmiechnie – albo nie wróci już z bitwy

Przepisywaliśmy żołnierzom wszystkie niezbędne terapie. Rozumieliśmy jednak, że na przykład ten snajper wróci do swojej jednostki i nie wiadomo, czy będzie kontrolował leczenie, czy będą jakieś komplikacje. W takich przypadkach zawsze zostawiamy pacjentom nasz numer dyżurnego telefonu.

Nie wszyscy pacjenci są potulni. Kiedyś przyszedł do mnie facet, złapał mnie za rękę i powiedział: „Proszę natychmiast wyciąć mi gruczoły, miałem już trzy ropnie i nie chcę przechodzić przez kolejny”. I zażądał, żebym zrobiła to bez znieczulenia. Jako lekarka zdawałam sobie sprawę, że każda interwencja chirurgiczna może mieć swoje konsekwencje, poza ty nie miałam wszystkich niezbędnych narzędzi. Powiedziałam: „Przyjedź do Kijowa na jeden dzień”. Ale on nie mógł, bo walczy na froncie i nie miał go kto zastąpić.

Dociera Pani do piekielnych miejsc. Nadal ma Pani instynkt samozachowawczy? Odczuwa Pani strach?

Nie mam wewnętrznego strachu. Nie wiem, jak inni ludzie. Zawsze zastanawiałam się, jak mogę to wszystko przetrwać. Ale kiedy ma się cele, nie ma czasu na myślenie o strachu. Przez pierwsze trzy tygodnie prawie w ogóle nie było tam naszych lekarzy – po prostu tam nie dotarli. Aby nie narażać się na niebezpieczeństwo, mieszkałyśmy z córką w szpitalu. Czułam się wtedy bardziej komfortowo i spokojniej. Szpital zawsze był dla mnie swego rodzaju azylem bezpieczeństwa.

Obwód doniecki. Oksana Łazorenko przyjmuje pacjentkę. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Podczas wyjazdów bywało niebezpiecznie?

Były momenty, kiedy było blisko. Raz wracaliśmy z Chersonia i rakieta uderzyła prosto w naszą klinikę. Stało się to, gdy tylko wsiedliśmy do autobusu. Kilka razy było bardzo ciężko w obwodzie charkowskim. Przyjeżdżasz i nie ma nic – nie ma prądu, nie ma wody. Mężczyźni pili, by poradzić sobie ze stresem, a starsi ludzie nie chcieli opuszczać swoich domów. Zwykle pracowaliśmy do późna w zimnie, z generatorem. Kiedy wracaliśmy do domu, była gęsta mgła. Nie mieliśmy kamizelek kuloodpornych, tylko hełmy. I żadnej broni. Nasi kierowcy byli naszymi ochroniarzami.

W każdej chwili mogliśmy zostać zastrzeleni lub wzięci do niewoli. Ale ta świadomość przyszła do nas dopiero w drodze

Wtedy wszyscy podróżowaliśmy w ciszy; to było przerażające. A najgorsze było to, że nie mogliśmy wtedy nic zrobić, by myśleć o czymś innym. Tymczasem kiedy pracuję, to się nie boję. Muszę dobrze wykonywać swoją pracę. Muszę odnieść sukces. Muszę dbać o moich pacjentów.

Tak, było wiele niebezpiecznych, a nawet śmiertelnie niebezpiecznych sytuacji. Ale pomaga nawet to, że lekarze mają osobliwe poczucie humoru. Kiedyś koleżanka poszła do toalety na ulicy. I wtedy w pobliżu coś przeleciało. „O mój Boże, jak ja bym nie chciała tak zginąć! Bo to przecież wstyd umierać w toalecie” – powiedziała.

Na szczęście żaden z naszych lekarzy nie zginął. Możesz być w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Moja przyjaciółka Oksana, która pracowała na oddziale przeszczepu szpiku kostnego, zginęła w Kijowie. Pocisk uderzył w jej samochód w pobliżu Uniwersytetu Szewczenki.

Spłonęła żywcem o 8:30 rano w zwykły dzień powszedni. W Ukrainie nigdzie nie można czuć się bezpiecznie

My, lekarze, już dokonaliśmy wyboru. Nie mamy czasu myśleć o niebezpieczeństwie. Jesteśmy tu, by pomagać.

Ilu osobom pomogła organizacja od początku swojej działalności?

Nie liczyliśmy, ale ponad dziesięciu tysiącom. Na jednym wyjeździe możemy przyjąć jakieś trzysta osób.

Kto organizuje te wyjazdy?

Organizacja takiego wyjazdu to bardzo dużo pracy. Kiedyś mieliśmy kapitanów, którzy zajmowali się tym, gdzie będziesz mieszkał, co będziesz jadł, gdzie będziesz przyjmował pacjentów. Teraz mamy biura, a chłopaki i dziewczyny załatwiają wszystko różnymi kanałami z osobami publicznymi. Bardzo intensywnie współpracowaliśmy z fundacją Piwowarowa w obwodzie charkowskim. Zapewniali dużą pomoc swoim społecznościom i organizowali wyjazdy w teren. Czasami organizowali nam również zakwaterowanie. Teraz wynajmujemy hotele lub apartamenty w stosunkowo bezpiecznych okolicach. Na początku zdarzało się, że spaliśmy w śpiworach. Mieszkaliśmy też w pensjonacie niedaleko Charkowa, w którym mieszkały starsze osoby wywiezione z tego miasta. Warunki były okropne – pleśń, wilgoć, zimno – ale nie chodziło nam o wygodne życie. Najważniejsze było spędzić gdzieś noc i ruszyć dalej. Teraz, gdy jest większe wsparcie, lekarze mają lepsze warunki.

Z jakimi urazami spotykała się Pani najczęściej?

Usuwałam ciała obce z rogówki i ucha. Mam kolekcję koralików w różnych kolorach, często musiałam je wyciągać z uszu dzieci. Były guzy ucha, różne brodawczaki. Co się dało, usuwaliśmy na miejscu.

Które spotkanie z pacjentem najbardziej zapadło Pani w pamięć?

Kiedyś przyjęłam kobietę z 16-letnim chłopcem. Mieszkali w Słowiańsku, nie wyjechali. Chłopak był bardzo przystojny i inteligentny. Matka powiedziała, że nie oddycha normalnie. Zrobili mu już tomografię komputerową, miał cysty w zatokach szczękowych, a jego nos był niedrożny. Potrzebował operacji.

Więc przyjechali do Kijowa. We troje, bo ta kobieta, oprócz 16-latka, ma jeszcze jedno dziecko. Musiałam ich wszystkich gdzieś umieścić, załatwiłam mieszkanie. Ona była rozdarta między dwojgiem dzieci: jednego nie mogła zostawić, bo było małe, a drugie wymagało opieki po operacji. Ale nie prosiła o żadną pomoc. Leki nie były nieodpłatne, trzeba je było kupić we własnym zakresie, a ona nie miała pieniędzy. Mimo to o nic nie poprosiła.

A po operacji po cichu próbuje wsunąć mi pieniądze do kieszeni, by mi podziękować. Dobrze wiem, ile ten tysiąc hrywien dla niej znaczy. Mówię: „Nie, to niepotrzebne” – a ona się obraża, że odmawiam przyjęcia pieniędzy.

Później, podczas naszego kolejnego wyjazdu, kiedy zatrzymaliśmy się w hotelu „Zoria” w Słowiańsku, odwiedziłam tę rodzinę. Wszystkie okna zabite sklejką. Jest zima, wewnątrz też zimno. Na zewnątrz wyją bezpańskie psy, w pobliżu nieustannie uderzają pociski. Dociera do ciebie, jak ciężko jest im żyć, że każdego dnia walczą o przetrwanie. Tak, mogliby wyjechać, ale nikt nie wie, z czym musieliby się mierzyć w innym mieście lub kraju.

Nie można ich osądzać, bo ludzie mają prawo bać się zmian, mogą nie mieć odpowiednich cech osobowości lub na tyle stabilnej psychiki, by przystosować się do nowych warunków. Widząc jednak te straszne warunki, w jakich żyją niektórzy Ukraińcy, człowiek jest przerażony.

Kiedy zimą ta matka w jednej koszuli biegnie za tobą ze słoikiem kompotu w podziękowaniu, przypomina ci to scenę z filmu

Gdy żyje się w komforcie, bardzo trudno zrozumieć tych, którzy ukrywają się w piwnicach. Nie każdy może gdzieś wyjechać i zacząć życie od nowa.

Kiedy pojechaliśmy do Iziumu, powiedziano nam, że znaleziono tam kobietę w bardzo ciężkim stanie. Ważyła 21 kilogramów, ktoś wielokrotnie poranił ją nożem w jej własnym domu domu. Nie przeżyła.

Twarz wojny jest straszna. Zdajesz sobie sprawę, że żołnierze, którzy teraz się do ciebie uśmiechają, jutro mogą umrzeć. Nie rozumiesz, dlaczego dzieci muszą żyć w piwnicach i dlaczego całe wioski pełne starszych ludzi jadą na gidazepamie [lek o działaniu przeciwlękowym i uspokajającym – red.].

Obwód charkowski, 2022 r. Przy porzuconym na środku pola samochodzie. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Rodzina musi się bardzo o Panią martwić. Czy próbowali przekonać Panią, by nie jeździła na wschód?

Znają mnie, więc wiedzą, że nie ma sensu nic mówić – i tak pojadę. Po prostu mnie wspierają i czekają, aż wrócę. Miałam szczęście. Moi rodzice dobrze mnie wychowali i wpoili ważne wartości. Moja babcia ze strony matki przeżyła Hołodomor. Często mnie instruowała: „Dziecko, kup sobie worek gryki i mąki. I trzymaj je pod łóżkiem”. Zawsze przechowywałam suchary i mąkę. Moja druga babcia, ze strony ojca, przeżyła obóz koncentracyjny. Najwyraźniej wytrzymałość została mi przekazana genetycznie.

Czego dziś potrzebuje FRIDA?

To organizacja wolontariacka, dlatego stale potrzebujemy wsparcia. Na szczęście teraz mamy już wystarczająco wielu lekarzy. Jeździmy na wschód ze sprzętem i lekami, a to wymaga regularnego uzupełniania zasobów. Nie zawsze mamy wystarczająca dużo leków, dlatego będziemy wdzięczni za każdą pomoc, każdą darowiznę.

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym. 

Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska 

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.

- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.

Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.

Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.

- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.

Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.

- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Co to było? - pytam go.

- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.

Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy. 

- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy. 

W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.

- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w  końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.

Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach. 

Eryk. Archiwum prywatne

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.

Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.

Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie

Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika. 

- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję

- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.

Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.

Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.

Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze. 

- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki? 

Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.  

- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.

20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Aldona Hartwińska

Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?

Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew. 

Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.

Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu.  Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.

Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.  

Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.

Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.

Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.

Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror

Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.

Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej… 

To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie. 

I to są tylko matematyczne obliczenia.

W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje. 

Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?

Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz  to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.

Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin

W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.

Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.  

Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu. 

Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.

Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.

W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości. 

Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w  Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”. 

No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.

Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji. 

Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają? 

Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.

Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach? 

Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.

Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.  

Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli. 

Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.

A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku. 

Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów? 

Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej? 

Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.

Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.

Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?  

Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.

Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo

Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało. 

Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie  mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.

Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone. 

20
хв

Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Podczas zagrożenia szansa na życie to Twoje działanie. Można się tego nauczyć

Ексклюзив
20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Ексклюзив
20
хв

Profesor Roman Kuźniar: Rosję ta wojna powinna kosztować coraz więcej. Aż się udławi Ukrainą

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress