Exclusive
20
min

Marina Vroda: Nie lubię chodzić w ciasnych butach

Jaki miałam wybór? Bardzo trudny - albo zniknąć, albo się upić - mówi ukraińska reżyserka, zdobywczyni Złotej Palmy w Cannes

Tetiana Litwinowa-Michałonok

Film "Stepne" Mariny Vrody zdobył nagrodę na festiwalu w Locarno. Sierpień 2023 roku. Fot: Jean-Christophe Bott/Keyston/AP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W tym roku nazwisko Maryny Vrody pojawiło się na pierwszych stronach setek ukraińskich i międzynarodowych mediów. Jej film "Stepne" zdobył nagrodę dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. To już drugie tak prestiżowe wyróżnienie dla twórczości Mariny Vrody - 12 lat temu, w 2011 roku, zdobyła Złotą Palmę na festiwalu w Cannes za film "Cross".

Marina ma 41 lat. Urodziła się i wychowała w Kijowie. Dzieciństwo spędziła w ostatnich latach Związku Radzieckiego i pierwszych latach niepodległej Ukrainy, a jej rozwój zawodowy przypadł na okres rewolucji oraz wojny.

Marina Vroda opowiada dla sestry.eu o ludziach złamanych przez system sowiecki, o swojej odmowie pracy w Rosji, o proteście i życiu za granicą.

Film "Stepne" to obraz transformacji ukraińskiego społeczeństwa z postsowieckiego w europejskie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Złamani postsowieccy ludzie oczami reżyserki

Film Mariny Vrody Stepne opowiada historię starszego mężczyzny, który przyjeżdża na kilka dni do ukraińskiej wioski Stepne w obwodzie sumskim, aby odwiedzić umierającą matkę. Jest to historia kreatywnego człowieka, który ma talent malarski, ale nie jest w stanie go zrealizować. Bohaterem filmu jest nieprzeciętny człowiek, którego życie zostało ukształtowane przez system radziecki i postsowiecki, gdzie musiał być "taki jak wszyscy". Ale ta podróż sprawia, że spogląda wstecz i widzi swoje życie z innej perspektywy. Film Stepne opowiada o sensie istnienia i celu człowieka, mówi reżyserka:

- Chciałam opowiedzieć o tym w taki refleksyjny sposób, jakby to był dokument. Nasi rodzice są postsowieccy i wielu z nich jest załamanych. Nie pozwolono im zrobić kariery. Tak jak artysta Anatolij, który tak naprawdę nigdy nie był artystą choć o tym marzył. Ale miał pewien związek ze sztuką, więc nie mogę go nazwać nieszczęśliwym.

Oprócz tematów twórczego spełnienia i międzypokoleniowej interakcji, reżyser pokazuje wady porządku społecznego. "Stepne" to także obraz transformacji ukraińskiego społeczeństwa z postsowieckiego w europejskie. W swoim filmie reżyserka zastanawia się nad przyszłością i przeszłością nie tylko konkretnej osoby, ale także całego naszego kraju.

- Ten film opowiada o dziedzictwie, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. O ludzkim dziedzictwie - co ja, jako człowiek, po sobie zostawiam? O dziedzictwie kulturowym. O dziedzictwie kraju - jakie społeczeństwo budujemy?

Vroda wierzy, że studiowanie własnej historii pomoże pozbyć się sowieckiej spuścizny:

- Wszystkie archiwa powinny zostać otwarte, musimy wiedzieć, co stało się z nami w czasach sowieckich, ponieważ jesteśmy z nimi bardzo związani.

Marina Vroda podczas Majdanu. Zdjęcie: archiwum prywatne

Urodzona buntowniczka

Pragnienie wyjścia poza schematy i niepodążania za nurtem jest dla reżyserki rodzajem stylu życia. Buntowała się od dzieciństwa, które przypadło na przełom lat 80. i 90. W tamtych czasach wszystko, co kreatywne i niezwykłe, prowadziło do społecznego odrzucenia:

- W szkole w Kijowie w latach 90. nie wolno mi było nosić rozpuszczonych włosów. Zawsze musiałam nosić warkocze. A ja się buntowałam - nosiłam legginsy i malowałam usta na brązowo. Musiałam znosić ten system, nie dało się go przezwyciężyć. Nie chciałam się dostosowywać. Musiałam z tym żyć. Porównuję to do chodzenia w ciasnych butach - palce się wyginają, boli, ale jakoś się chodzi.

Od dzieciństwa Vroda była buntowniczką. Zdjęcie: archiwum osobiste

Marina marzyła o robieniu filmów, ale poszła na studia prawnicze. Rodzice przyszłej reżyserki uważali bowiem kino za coś nieosiągalnego:

- Ludzie, którzy dorastali w systemie sowieckim, nie wiedzą, jak cię wspierać. Wszyscy byli więc bardzo sceptyczni. Mój sąsiad mawiał: "Twój tata nie jest Michałkowem (słynny radziecki i rosyjski reżyser filmowy - red.), gdzie możesz pójść, jesteśmy biedni". I ten nawyk biedy jest prawdziwym nawykiem. Marzenie o sztuce i robienie jej jest luksusem... Więc kino przyszło jako odpowiedź. Mogłem zostać przyjęty na wydział aktorski, ale nie podobało mi się to. Nie byłam gotowa poświęcić temu życia. Nie byłam też gotowa podporządkować się reżyserowi, którego nie lubiłam - to nie mój charakter. Teraz zdaję sobie sprawę, że tak samo jest w reżyserii - wszędzie są kompromisy.

"Mój Boże, dlaczego przyznali jej nagrodę?".

Marina Vroda stała się znana w 2011 roku, kiedy wygrała Festiwal Filmowy w Cannes. Jej film Cross zdobył Złotą Palmę. Był to jej pierwszy poważny projekt po ukończeniu Uniwersytetu w Kijowie zrealizowany z pasji, bez żadnego wsparcia ze strony państwa. Ten krótkometrażowy film, podobnie jak "Stepne", opowiada o sensie życia i transformacji postsowieckiego społeczeństwa. Na pierwszy rzut oka wygląda jak 15 minut lekcji wychowania fizycznego, ale to tylko forma, nie treść.

Film "Cross" zdobył Złotą Palmę. Cannes w 2011 roku

- "Film metaforycznie pyta, dokąd uciekamy od tej postsowieckiej przeszłości" - mówi Marina. "Podczas gdy wszyscy biegną, bo wszyscy to robią, tylko jedna osoba zatrzymuje się, by pomyśleć: "Dokąd biegniemy?".

Reżyser nazywa ten film wyzwaniem i przygodą:

- Kiedy miałem 28-29 lat, chciałem coś udowodnić tym filmem. Myślałem, że zrobię go za trzy i pół tysiąca euro, i pokażę wszystkim. W rzeczywistości istniały wtedy możliwości i pieniądze, ale po prostu dla mnie nie były dostępne. Gdy ja w czasach studenckich kręciłam na własny koszt, pieniądze z budżetów na filmy rozkradano na potęgę. Irytowała mnie ta kompletna bierność - nikt nie chciał niczego zmieniać. Pomyślałem, że może nie uda mi się zmienić systemu, ale zrobię film artystyczny, a potem pójdę w komercję. Żeby zarobić pieniądze, a nie pozostać artystką kina artystycznego.

Niespodziewany sukces filmu krótkometrażowego nie pozwolił jednak reżyserce zrealizować swoich planów. "Złota Palma" przyniosła jej nie tylko uznanie na arenie międzynarodowej, ale także ostrą krytykę w kraju:

- Chciałam zrobić produkt wysokiej jakości, jakiś przyzwoity serial telewizyjny, zarobić dobre pieniądze i poczuć się pewnie w swoim zawodzie, ale potem odniosłam zwycięstwo na Festiwalu Filmowym w Cannes. Z jednej strony krytykowano mnie, ponieważ niektórzy koledzy uważali, że film nie zasługuje na nagrodę: "Mój Boże, dlaczego dali jej nagrodę?". A kiedy chciałam dostać pracę, słyszałam: "Musisz teraz robić własne filmy". Powiedziałam: "Dobrze, ale czy dacie mi na to pieniądze?". Obiecali mi połowę, ale zasugerowali, żebym poszukała reszty w Europie. Wyjaśnili, że mam trudny charakter, że jestem bardzo skomplikowana i inwestowanie w moją sztukę wiąże się z ryzykiem.

Być sobą

W 2014 roku Marina Vroda przeprowadziła się do Niemiec. Tam otrzymała stypendium naukowe i częściowe finansowanie na film "Stepne". Zdjęcia rozpoczęły się w 2017 roku - z przerwami i zmianami w ekipie - i trwały kilka lat. Przyznaje, że był to trudny okres w jej życiu. W szczególności z powodu ostrej krytyki:

- Mówią, że to ty podjąłeś decyzję o wyjeździe za granicę. Jaki miałem wybór? To był bardzo trudny wybór - albo zniknąć, albo zacząć pić. Wyjazd to była bardzo dobra ucieczka od upokorzenia, jakim było stanie się sławnym, ale bez pieniędzy i pracy. I gdy nikt ci niczego nie oferuje.

Marina Vroda uczestniczy w wiecu poparcia dla Olega Sencowa. Berlin, 2015. Zdjęcie: archiwum prywatne

Właśnie wtedy ostatni raz wyjechała do Rosji. Było to w 2015 roku. Wówczas Vroda odmówiła przyjęcia nagrody na festiwalu Кіношок, protestując przeciwko bezprawnemu skazaniu ukraińskiego filmowca Olega Sentsova. Na ceremonię zamknięcia przyniosła plakat wspierający kolegę, ale został on zabrany przez ochronę:

- Pojechałam do Rosji, ponieważ myślałem o pewnego rodzaju solidarności z moimi tamtejszymi kolegami. Wciąż wierzyłam, że jest to możliwe.

Myślałam, że moi koledzy czegoś nie rozumieją. Potem zdałam sobie sprawę, że rozumieją wszystko. W tamtym czasie myślałam, i teraz brzmi to bardzo naiwnie, że moim gestem mogę zachęcić rosyjskich kolegów do protestu.

Filmowczyni wspomina, jak kiedyś Rosja przyciągała utalentowanych Ukraińców z różnych dziedzin, w tym ją samą. Jednak Marina Vroda inaczej widziała swoją przyszłość:

- 12 lat temu zaproponowano mi nakręcenie filmu w Rosji. Mogłam się zgodzić, ale zostałabym rosyjską reżyserką. Ale uważałam, że Ukraina to Europa. Jestem jej częścią i buduję ją własnymi rękami.

Film nie pozwala się poddać

Postprodukcja "Stepne" przypadłą na czas rosyjskiej inwazji na pełną skalę. I podobnie jak w 2014 roku, Marina Vroda musiała ponownie opuścić swój rodzinny kraj.

- Kiedy pojechałam po raz pierwszy, w 2014 roku, miałam w kieszeni 500 euro i nic więcej. To szaleństwo, nie radzę nikomu tego robić. Za drugim razem nie chciałam nigdzie jechać, ale słyszałam te eksplozje w Kijowie, widziałam, że mój pies po prostu nie wychodzi spod łóżka, moja mama ma cukrzycę - i myślałam, że apteki zostaną zamknięte.

Ojciec reżyserki nie dał się przekonać do opuszczenia Kijowa. Powiedział, że wszystko skończy się za kilka dni.

- Pozostawienie ojca było dla mnie bardzo nieprzyjemne i bolesne. Najgorsza była myśl, że go nie zobaczę, że coś się stanie. Czułam się, jakbym go porzuciła. Miałam straszne poczucie winy - mówi reżyserka.

Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed poddaniem się, był film - trzeba go było skończyć.

- Powiedziałam sobie, pomyśl o zespole, musimy spłacić nasze długi, musimy skończyć film. To mnie w pewnym stopniu uratowało.

Marina Vroda nie tylko stworzyła "Stepne", ale także zdobyła zawód producentki filmowej. Ostatecznie film został finansowo wsparty przez cztery kraje: Ukrainę, Niemcy, Polskę i Słowację.

Być częścią społeczeństwa w transformacji

Dziś Marina Vroda ma wiele planów. Życie za granicą, międzynarodowe kontakty, znajomość języków i doświadczenie w produkcji pomoże rozwinąć ukraińskie kino - reżyserka jest tego pewna:

Potrafię łączyć ludzi, produkować i wspierać inicjatywy filmowe

Jej własne życie za granicą, doświadczenia ukraińskich kobiet, które zostały zmuszone do wyjazdu za granicę z powodu wojny, opuszczenia kraju, wzięcia odpowiedzialności za swoje dzieci i rodziców oraz nauczenia się życia w nowy sposób, mają stanowić temat kolejnego filmu:

- Mamy pomysł. Roboczy tytuł brzmi teraz tak: "Czy mogę spędzić noc u ciebie?". To jest projekt o tym doświadczeniu naszych kobiet i Europejczyków, którzy nas wszystkich spotkali. Nie mogę jeszcze wiele powiedzieć. Tylko kilka szczegółów: to historia kobiety, która pewnego dnia opuszcza dom tylko z walizką i wraca tam wiele lat później. To film o utracie domu i powrocie do niego, o walce pokolenia, które przyszło na Majdan w 2014 roku, i poszło na wojnę.

Dla Mariny Vrody ważne jest, aby być częścią transformacji naszego społeczeństwa z postsowieckiego na europejskie. Podkreśla, że dziś teraz budowane są filary, które będą wspierać "most" naszej europejskiej przyszłości - i ważne jest, aby mieć czas na ich solidne i prawidłowe ułożenie. Z tymi europejskimi wartościami wolności jednostki, szacunku dla kreatywności i różnorodności oraz zachowania różnorodności kulturowej.

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Jolie pojawiła się w szpitalu dziecięcym oraz na oddziale położniczym, rozmawiając z pacjentami, lekarzami i wolontariuszami. Towarzyszyli jej przedstawiciele jednej z organizacji pomocowych działających w regionie. Jak relacjonują świadkowie, aktorka chciała zobaczyć, jak wygląda życie w mieście, które codziennie doświadcza ostrzałów artyleryjskich i ataków dronowych.

„Nie przyjechała po to, żeby robić zdjęcia. Po prostu przyszła, usiadła z dziećmi, z lekarzami i pytała, jak dają sobie radę” – powiedziała pielęgniarka cytowana przez portal Most.

Na opublikowanych w sieci zdjęciach widać aktorkę w prostym stroju, siedzącą na łóżku obok dziewczynki z opatrunkiem na nodze. Według relacji świadków Jolie długo rozmawiała z personelem o ewakuacjach pacjentów i o tym, jak dzieci znoszą życie w ciągłym zagrożeniu.

Były radny Chersonia Witalij Bohdanow, który opublikował fotografię z aktorką, napisał:

„Powiedziała, że świat nie zapomniał o Ukrainie. Dziękowała lekarzom i wolontariuszom za odwagę”

Spotkanie przebiegało w kameralnej atmosferze. Nie było konferencji prasowych, nie wydano oficjalnego komunikatu. Jak informuje Ukrinform, szef chersońskiej administracji wojskowej Jarosław Szanko wręczył Jolie pamiątkowy żeton miasta, symbol oporu mieszkańców wobec okupacji i codziennej determinacji.

„To był gest wdzięczności wobec kogoś, kto przyjechał bez kamer, bez mikrofonów, tylko po to, by być z ludźmi” – powiedział Szanko.

Chersoń został wyzwolony spod rosyjskiej okupacji w listopadzie 2022 roku. Od tamtej pory miasto pozostaje pod nieustannym ostrzałem z lewego brzegu Dniepru. Dziennie spada tu po kilkadziesiąt pocisków. Ludzie śpią w korytarzach, dzieci uczą się w piwnicach. Jak mówią mieszkańcy: „To miejsce, gdzie normalność przestała istnieć.”

Angelina Jolie w w Chersoniu. Zdjęcie: Telegram-channel Ukraine no context

Wizyta Jolie miała więc wymiar symboliczny, była gestem solidarności z cywilami, którzy trwają mimo wszystko. „Kiedy zobaczyłam ją w naszym szpitalu, pomyślałam: świat naprawdę jeszcze nas widzi” – mówi lekarka z Chersonia.

To nie pierwsza obecność aktorki w Ukrainie. W kwietniu 2022 roku Jolie odwiedziła Lwów, spotykając się z uchodźcami i dziećmi rannymi w rosyjskich atakach. Tamta podróż również nie była wcześniej ogłaszana. Aktorka, przez dwie dekady specjalna wysłanniczka Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców, od lat angażuje się w działania humanitarne w strefach konfliktów.

Po wizycie we Lwowie mówiła o „niewiarygodnej sile ukraińskiego społeczeństwa” i apelowała, by świat wspierał lokalne NGO-sy, które, jak podkreślała, „niosą prawdziwą pomoc, nie narracje”.

W maju 2023 roku, podczas wystąpienia w Cannes, Jolie wspomniała ukraińską pisarkę Wiktorię Amelinę, zabitą w rosyjskim ataku rakietowym na Kramatorsk. Nazywała ją „głosem odwagi i prawdy”, a jej śmierć „przypomnieniem, że każda wojna zaczyna się od próby uciszenia ludzi, którzy potrafią mówić”.

Wizyta w Chersoniu, mieście które od trzech lat żyje w stanie oblężenia, została przyjęta przez mieszkańców z mieszanką zdumienia i wdzięczności.

„Nie potrzebujemy celebrytów. Potrzebujemy świadków” – napisał jeden z lokalnych wolontariuszy. „Tym, że tu przyjechała, pokazała, że Ukraina to nie tylko nagłówki”

Według relacji świadków Jolie miała powiedzieć w rozmowie z personelem:

„Nie można przyzwyczaić się do wojny, ale można nie pozwolić, żeby zabrała wam wiarę w siebie.”

Jak podają źródła osobowe, po zakończeniu wizyty aktorka opuściła miasto tego samego dnia. W drodze powrotnej doszło do drobnego incydentu na jednym z punktów kontrolnych. 

Ukraińscy żołnierze zatrzymali jej ochroniarza (według innej wersji – kierowcę) w celu sprawdzenia dokumentów. W kraju, w którym trwa mobilizacja, jest to normalna procedura. Problem w tym, że mężczyzna nie miał przy sobie żadnych dokumentów.

Źródła TSN z Sił Lądowych ZSU informują, że ochroniarza zaproszono do wojskowego centrum rekrutacyjnego, gdzie ustalono jego tożsamość i zwolniono. Natomiast źródła UNIAN twierdzą, że po kontroli mężczyzna przygotowuje się do służby wojskowej. Angelina Jolie osobiście odwiedziła centrum, próbując ustalić przyczyny zatrzymania, po czym kontynuowała podróż zgodnie z planem.

Aktorka, jak relacjonują świadkowie, miała zareagować z uśmiechem i powiedzieć:

„Nawet w czasie wojny można zachować poczucie humoru. To też część odwagi.”

W świecie, który przywykł do wielkich gestów i medialnych spektakli, jej podróż do miasta na linii frontu była czymś odwrotnym – cichym, ludzkim gestem. W miejscu, gdzie codziennie giną ludzie, pojawiła się po prostu po to, by przypomnieć, że świat wciąż patrzy.

20
хв

„Kiedy Jolie pojawiła się w naszym szpitalu, pomyślałam: świat wciąż nas widzi”

Jerzy Wójcik

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, wraz z Pierwszą Damą Ukrainy Ołeną Zełenską uzgodnili pomysł wystawienia w Ameryce opery o Ukraińcach, by pomóc Ukrainie być lepiej słyszaną na świecie. Gelb jest przyjacielem Ukrainy, odmówił współpracy swojego teatru z rosyjskimi artystami popierającymi reżim Putina. Zaprosił też na staż i występy ukraińskich śpiewaków operowych. Libretto do przyszłej opery napisał amerykański dramaturg George Brant, a dyrygentką została Keri-Lynn Wilson, Kanadyjka znana z kierowania Ukraińską Orkiestrą Wolności (Ukrainian Freedom Orchestra) i zespołem „Kijowska Kamerata”. Nawiasem mówiąc, Peter Gelb i Keri-Lynn Wilson są małżeństwem o ukraińskich korzeniach.

Pojawiło się pytanie, kto napisze muzykę do nowej opery. Ogłoszono konkurs, wpłynęło ponad 70 zgłoszeń z Ukrainy. Zwyciężył 44-letni Maksym Kołomijec, znany w Ukrainie oboista i kompozytor, którego wielu uważa za jednego z najbardziej „zachodnich” współczesnych ukraińskich kompozytorów – dzięki jego odważnym eksperymentom muzycznym.

Maksym Kołomijec i dyrygentka Keri-Lynn Wilson podczas próby. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Ukraińskie historie, które pójdą w świat

Oksana Gonczaruk: – 14 sierpnia w Warszawie odbyła się światowa premiera suity orkiestrowej z opery „Matki Chersonia”, która zainicjowała europejską trasę koncertową Ukrainian Freedom Orchestra „Niepokonani 2025”. Widzowie po raz pierwszy usłyszeli muzykę z opery, której premiera zaplanowana jest na 2026 rok. Czy do suity weszły najlepsze utwory z opery?

Maksym Kołomijec: – Powiedzmy, że weszły ważne, ponieważ suita jest dziełem samowystarczalnym, musi być interesująca sama w sobie. Napisanie suity nie było łatwe: stworzyłem pierwszą wersję, wysłałem ją do Keri-Lynn, a ona bardzo delikatnie poprosiła o niewielkie przeróbki. Dokonałem ich, wziąłem inne motywy, inaczej skomponowałem całość. Ale suita to ważny krok w promocji nadchodzącej premiery opery „Matki Chersonia” pod dyrekcją Keri-Lynn Wilson. Obecnie wraz z Ukrainian Freedom Orchestra wyruszyła w trasę po Europie, gdzie da osiem koncertów, a prawie każdy z nich rozpocznie się moją suitą. To naprawdę potężna promocja „Matek Chersonia”. Amerykanie są pod tym względem świetni, wszystko kontrolują, pracują systemowo.

Jak układa się wasza współpraca? Na ile Keri-Lynn Wilson czuje materiał, który Pan jej proponuje?

Wszystko układa się wspaniale. Jest wrażliwą, dobrą osobą i wspaniałą dyrygentką. Mówię tak nie tylko dlatego, że rozpoczęliśmy współpracę. Keri-Lynn na początku wojny stworzyła Ukrainian Freedom Orchestra [w jej skład wchodzą ukraińscy muzycy z różnych orkiestr, teatrów operowych i zespołów z całej Ukrainy i zagranicy – red.]. Wiem, jak brzmi ta orkiestra. Z połową muzyków wchodzących w jej skład grałem na koncertach, to świetni instrumentaliści. Jestem wdzięczny, że Keri-Lynn już po raz czwarty ich ze sobą zbiera.

Nazywa swoich muzyków „żołnierzami muzyki”, a ta jej mała armia światła dokonuje niezwykłych rzeczy

By orkiestra symfoniczna zabrzmiała po długiej przerwie, muzycy ćwiczyli w Warszawie codziennie przez 6 godzin 10 dni z rzędu.

Najważniejsze, że Keri-Lynn poczuła i rozumiała Pana muzykę, bo ona jest skomplikowana.

Dlatego kiedy ją pisałem, dużo rozmawialiśmy. Długo przyglądałem się MET. Jeździłem tam, słuchałem tego, co grają, analizowałem, jak ludzie tam odbierają muzykę, czym w ogóle żyją, jakimi operami i jak je wystawiają.

Próbowałem stworzyć sobie wyobrażenie o tym, jaki powinien być styl opery, która trafi do Nowego Jorku. Bo choć piszę operę ukraińską, premiera odbędzie się najpierw w Warszawie, a następnie w Metropolitan Opera.

Dyrektor generalny Opery Narodowej w Warszawie Waldemar Dąbrowski, dyrygentka Keri-Lynn Wilson i Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Między Verdim a awangardą

Ale to nie powód, by pisać operę radykalnym współczesnym językiem muzycznym...

W tym przypadku na pewno nie. Skupiłem się na języku muzycznym bliskim wielu osobom. No i w zasadzie sama tematyka opery dyktuje styl, bo to przecież historia o matkach, o kobietach, które możemy spotkać w pociągu lub autobusie. To proste kobiety, w przypadku których ciężki los sprawił, że stały się bohaterkami. Trudno sobie wyobrazić, żeby śpiewały na przykład w stylu Zimmermana czy Berga. Musi być empatia między nimi a muzyką, która oddaje ich charakter.

Pisząc muzykę, inspirowałem się klasyczną operą, choć nazwałbym to raczej rozszerzonym stylem klasycznym, który obejmuje również współczesne techniki.

Nie można po prostu zamknąć oczu i stworzyć coś radykalnie własnego, co zostanie wystawione dwa razy i zapomniane. To musi być bliskie wielu ludziom – czyli w dobrym tego słowa znaczeniu muzyka popularna. Po to, by opera była wystawiana na całym świecie

Dlaczego wybraliście właśnie taki temat? I jak pracowaliście nad librettem?

W MET, kiedy mowa o nowej operze, wszystko odbywa się bardzo precyzyjnie i jest przemyślane na wszystkich poziomach. Temat wybieraliśmy kilka miesięcy. Trudność polegała na tym, że tematów wojennych wartych przedstawienia w operze są tysiące. To tysiące ludzkich losów i sytuacji, które chciałoby się opisać. Ale właśnie w tym czasie zaczął się pojawiać temat porywania i deportacji ukraińskich dzieci przez Rosjan, co jest jedną z największych zbrodni Rosji – i teatr wybrał ten temat. Nie chcieliśmy po prostu pokazać życie bohatera interesującego tylko Ukraińców, ale poruszyć temat ponadczasowy. Potem rozpoczęło się gromadzenie materiałów.

Wiem, że początkowo chcieliście wykorzystać w libretcie losy konkretnych kobiet i dzieci.

Tak, ale zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ trudno to zrobić tak, by wszyscy byli zadowoleni. Tu są niuanse dotyczące praw autorskich i czynnik ludzki – ludzie, gdy rzecz dotyczy ich, na pewno będą ingerować w proces. Dlatego postanowiliśmy nie ograniczać się do konkretnych losów i stworzyliśmy postacie zbiorowe. Całkowicie wiarygodne, ale uogólnione, ponieważ składają się z wielu podobnych rzeczywistych sytuacji kobiet, które próbowały odzyskać swoje dzieci.

Temat porwania dzieci jest przerażający. Jak Amerykanie, dla których rodzina jest święta, do tego podchodzą?

Z mojego punktu widzenia Amerykanie nie są ludźmi emocji, ale czynu. Wylewanie łez nie jest ich metodą. A to, jak podchodzą do tego tematu, przejawia się w tym, że poświęcają mu obecnie ogromne zasoby

Dokładają wielkich starań, by ten temat był szeroko rozpowszechniany, i opowiadają o nim wszędzie, gdzie tylko się da.

Występ Ukrainian Freedom Orchestra w Operze Narodowej w Warszawie, 2025 r. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Autorem libretta jest znany amerykański dramaturg George Brant, mistrz współczesnej opery. Czytałam, że ma operę, w której główną bohaterką jest pilotka F16. Jak wygląda wasza współpraca?

To wspaniały dramaturg i niesamowita osoba. Napisał fabułę dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Oprócz niego pracowała nad nią Sasza Andrusyk, która sprawdzała zgodność z dokumentami: kto, gdzie, kiedy, dokąd, jakie wojska się wycofały i w którym momencie. Jest tam wiele takich szczegółów, a ona wszystko sprawdziła. Teraz wszystko wygląda spójnie.

George Brant zagłębił się w dokumentację. Fundacja Save Ukraine przesłała mu setki godzin różnych wywiadów, mnóstwo artykułów.

I o ile pierwsze wersje libretta wyglądały tak, jakby napisał je Amerykanin, który nigdy nie był w Chersoniu, to ostateczna wersja sprawia wrażenie, jakby George spędził w Chersoniu całe życie

Jestem pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo czytając libretto czułem, kim są te kobiety.

Dlaczego bohaterkami opery stały się matki z Chersonia?

Bo właśnie w Chersoniu doszło do bardzo podłego masowego uprowadzenia dzieci. To historia o tym, jak Rosjanie to zrobili, podstępem, mówiąc, że wysyłają dzieci do obozu na Krymie, gdzie będzie im dobrze – a potem je wywieźli, zabierając im telefony, by nie mogły skontaktować się z rodzicami. Te dzieci wysłano do obozów, gdy miasto było okupowane i istniała łączność między Chersoniem a Krymem. Potem jednak do miasta wkroczyli nasi, łączność została odcięta i okazało się, że chociaż z Chersonia na Krym jest blisko, matki nie mogą się tam dostać.

Czy w waszej operze jest szczęśliwe zakończenie? Udaje się matkom odzyskać dzieci?

Nie, nie ma hollywoodzkiego happy endu. Niektórym udało się uwolnić dzieci, a innym nie, a jeszcze inne zginęły po drodze.

Wszystko wygląda tak, jak było w rzeczywistości. Ta historia jest o nadziei. O tym, że nie można się poddawać. O sile woli i miłości

Zresztą byłoby dziwne, gdyby zakończenie było szczęśliwe, ponieważ żyjemy w świecie, w którym jest zbyt wiele zła, i to zło jest bardzo silne.

Ale w Pana muzyce jest światło.

To prawda. Starałem się, by utwór nie był całkowicie ponury i pełen zdrady. Kobietami kieruje miłość – uczucie dość jasne. Warto pisać muzykę z perspektywy światła, które jest w nas.

Czy w operze będą arie? Chciałbym usłyszeć coś tak przejmującego, jak u Verdiego czy Pucciniego.

Arie na pewno będą, i to piękne, jest tam dość dużo odpowiedniego materiału. Teraz można posłuchać na przykład „Faith is hard work” w wykonaniu Amerykanki Erin Morley, która ma wspaniały sopran koloraturowy.

Skoro już mowa o ariach: czy wiadomo, kto będzie śpiewał na premierze?

Premiera odbędzie się dwukrotnie, w Warszawie i w Nowym Jorku, ale solistki, które mogą śpiewać na premierze w MET, nie mogą wystąpić w Warszawie – i na odwrót. Szczerze mówiąc, już się w tym pogubiłem, ale wiem, że partię jednej z głównych bohaterek wykona polska śpiewaczka Aleksandra Kurzak, wspaniała liryczna sopranistka, jedna z czołowych solistek MET. Kiedy pisałem muzykę, orientowałem się na nią i na Erin Morley.

Erin Morley śpiewa arię matki. Zrzut ekranu z filmu Metropolitan Opera

Maraton, nie sprint

Jak reaguje Pan swoją twórczością na wojnę? Wojna wypala duszę wszystkim, a muzycy to ludzie wrażliwi. Nie mogą pominąć tego strasznego tematu.

Dużo o tym myślałem, ponieważ widzę, jak temat wojny jest postrzegany w twórczości Ukraińców i Europejczyków. To ogromna różnica, ponieważ Ukraińcy wiedzą, o czym mowa, a Europejczycy, kiedy mowa o naszej wojnie, coraz częściej ziewają: „Och, znowu ci Ukraińcy ze swoją wojną, będą lać łzy”. Jednak trudno ich winić za brak empatii, bo, po pierwsze, naprawdę nie wiedzą, co to jest wojna. A po drugie, wymaganie empatii od obcych ludzi byłoby dziwne. Dlatego chcę tworzyć utwory, które będą interesujące nie tylko dla Europejczyków, ale dla wszystkich ludzi na świecie. Bo dziś temat wojny jest żywy, ale potem zniknie, a wraz z nim umrą dzieła.

A ja nie chciałbym, żeby moja muzyka umarła. To, co się dziś pisze, pisze się nie tylko po to, żeby wykonać to tylko tu i teraz

Jak wygląda dziś kwestia popularności gatunku opery współczesnej opery na świecie?

Rozmawiałem o tym z MET, ponieważ oni ciągle wystawiają nowe opery – chociaż mając takie zaplecze, mogliby wystawiać Pucciniego i nie martwić się o nic więcej. Ale mają inne podejście. Pracownicy MET opowiadali mi, że ich teatr został mocno dotknięty pandemią COVID-19. Metropolitan Opera nie działa tak, jak na przykład Opera Narodowa w Kijowie. Nie otrzymuje ani grosza od państwa, utrzymuje się wyłącznie ze środków od sponsorów. I tu nagle z powodu COVID-19 teatr zostaje zamknięty, nie ma pieniędzy od sponsorów, a publiczność, która zawsze chodziła na operę klasyczną, nie przychodzi... Co robić? MET zaczął poruszać w swoich dziełach aktualne, palące tematy i przyciągać publiczność z różnych warstw społecznych. Nowy Jork to gigantyczne miasto, liczące 27 milionów mieszkańców, więc potencjalna publiczność jest. Okazało się, że opera jest naprawdę interesująca, gdy ma odniesienie do współczesności.

Bo opera klasyczna ma w istocie dla współczesnego słuchacza fabułę sztuczną. Te opery są jak owady zalane bursztynową żywicą miliony lat temu

Oglądałem w MET różne opery o współczesnym świecie i na wszystkie bilety były wyprzedane. Bo one są bliskie ludziom.

A u nas prawie nie podejmuje się prób wystawiania współczesnych oper.

Cóż, nie należy za to obwiniać teatrów, na przykład Opery Narodowej. Jedną rzeczą jest wystawić nową operę w metropolii liczącej 27 milionów mieszkańców, a inną w mieście liczącym 3 miliony. To nie są rzeczy porównywalne. Aby wystawiać współczesne opery, tak jak robi to MET, potrzebny jest silny zespół. W Nowym Jorku jest z kogo wybierać, a u nas nie ma zbyt wielu specjalistów. Do tego dochodzi korupcja, i to nawet niezwiązana bezpośrednio z operą. No i kumoterstwo, bez którego się nie obejdzie.

Kolejny problem to kompozytorzy. Do MET na konkurs na operę wpłynęły 74 zgłoszenia. To praktycznie wszyscy kompozytorzy [w Ukrainie - red.], którzy w zasadzie są w stanie napisać cokolwiek. Nie jest też pewne, czy są w stanie napisać akurat operę – po prostu zgłosili się. A to znaczy, że w Ukrainie jest obecnie około stu kompozytorów. Tymczasem w takim Berlinie są ich tysiące.

I jest konkurencja.

Tak, o to właśnie chodzi. Oni tam konkurują, walczą o pieniądze, o możliwość zaistnienia. A u nas konkurencja jest słaba, zaangażowanie kompozytorów w życie muzyczne minimalne. No i nikt nigdy nie daje na takie rzeczy pieniędzy. Zamówiono u kogoś jedną operę, wystawiono ją, nie poszło, i wszyscy pozostali ze złym wrażeniem: „No cóż, to znaczy, że nie mamy kompozytorów, więc lepiej nic nie robić”. Ale to tak nie działa. Przecież aby powstała jedna dobra opera, trzeba pracować przez dziesięciolecia, zamawiać opery u dziesiątków kompozytorów. Stworzenie opery to tytaniczna praca. Potrzebny jest nie tylko talent, ale także doświadczenie. Dla tych, którzy tego nie robili, to niezwykle trudne zadanie.

Stworzenie opery to tytaniczna praca. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Pewna litewska agencja operowa przez lata zajmowała się wystawianiem oper kameralnych wyłącznie litewskich kompozytorów. Litwa jest niewielka, a mimo to w ciągu 20 lat wystawiono tam około 50 oper. I to jest agencja, a nie teatr operowy! Oczywiste jest, że kiedy wystawia się 50 oper, wśród nich na pewno znajdzie się jakaś bardzo dobra. Gdyby w operę w Ukrainie zaczęto inwestować w latach 90., mielibyśmy już trzy dekady rozwoju tego gatunku.

Ukraińcy muszą więc nastawić się na to, że to nie sprint, ale wieloletni maraton. Nie da się w dwa lata stworzyć arcydzieła. Trzeba w to inwestować przez dziesięciolecia

Jakie są ogólne trendy w sztuce operowej? Jak zmienia się ten gatunek?

Widzę, że powstaje wiele oper, więc mówienie o kryzysie tego gatunku jest śmieszne. Rośnie liczba wariantów tego, jak może wyglądać opera. Są opery eksperymentalne. W Europie temat opery współczesnej nieco grzęźnie, Europejczykom łatwiej jest wykonywać sprawdzone rzeczy. Rozumiem dlaczego: wszystko, co współczesne, jest bardzo kosztowne, a wynik zupełnie nieprzewidywalny. Istnieje duże ryzyko, że nowość nie zostanie przyjęta przez publiczność.

Dobry kompozytor też nie jest gwarancją sukcesu. Nie wszystkie opery Pucciniego są równie dobrze przyjmowane, jego hitów jest tylko kilka. Z Wagnerem i Verdim jest podobnie. Tyle że także te ich niepopularne opery były kiedyś wystawiane w teatrach, ponieważ ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za taki eksperyment.

Oprócz oper „Matki Chersonia”, „Noc” i „Espenbaum”, macie balet „Pieśni smoków”, który rok temu wystawiono w operze w Charkowie. Pomimo wojny i ostrzałów, w Charkowie cały czas odbywają się jakieś eksperymenty kulturalne i muzyczne.

Jestem wzruszony do łez, że oni to robią i się nie poddają. „Pieśni smoków” nie były pisane jako balet. Istniał mój album elektroniczny o tym samym tytule, który reżyserka Żanna Czapeła, fanka mojej twórczości, zaproponowała przerobić na balet. Ponoć od razu wiedziała, jak to należy wystawić. Wtedy napisali libretto, przemyśleli dramaturgię baletu, a Antonina Radiewska balet wystawiła. Moja praca jest tam minimalna.

W balecie bierze udział wielu artystów, ale wystawiono go w lofcie i transmitowano na żywo do Paryża. To bardzo fajni ludzie, więc mam nadzieję, że wszystko im się uda.

20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Podczas zagrożenia szansa na życie to Twoje działanie. Można się tego nauczyć

Ексклюзив
20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Ексклюзив
20
хв

Profesor Roman Kuźniar: Rosję ta wojna powinna kosztować coraz więcej. Aż się udławi Ukrainą

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress