Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Siła i bezpieczeństwo Polski zależy nie tylko od tego, ile mamy dywizji i ile mają ich nasi sojusznicy oraz wrogowie- powiedział szef polskiego MSZ podczas czwartkowego expose w Sejmie. - Zależy także od roli, jaką nasz kraj odgrywa w społeczności międzynarodowej, od tego, czy Polska będzie postrzegana jako odpowiedzialny członek tej społeczności
Sikorski dodał, że wielkość polskiej pomocy rozwojowej i humanitarnej znacząco wzrosła od czasu rosyjskiej inwazji.
W ciągu ostatnich dwóch lat staliśmy się głównym darczyńcą pomocy humanitarnej dla Ukrainy. Łącznie ministerstwa polskiego rządu wydały 16 miliardów euro na wszechstronną pomoc Ukrainie i ukraińskim uchodźcom wojennym - zaznaczył szef MSZ
Zwrócił uwagę, że środki na współpracę rozwojową w gestii MSZ są znacznie mniejsze.
- W 2023 roku wyniosły prawie 450 milionów złotych. W tym roku przeznaczymy na ten cel prawie 600 milionów złotych - zadeklarował.
Dodał, że udział Polski w finansowaniu Oficjalnej Pomocy Rozwojowej Unii Europejskiej za pośrednictwem składki członkowskiej do budżetu UE to prawie 800 milionów euro. A wpłata do Europejskiego Funduszu Rozwoju uiszczana przez MSZ wynosi ponad 30 milionów euro..
Olga Pakosz: – W swojej „Książeczce o złym człowieku” pisze Pan, że zły człowiek to ten, który czyni zło w pełni świadomie – wybiera je jako własną decyzję, jako akt woli…
Roman Kuźniar: – On sam może tak osobie nie myśleć, a jednak czyni zło. W tym sensie, że podejmuje różne działania ze świadomością, iż narusza przyjęte w jego kulturze i kraju normy, wartości czy ograniczenia. Jeżeli robi to z pełną świadomością, to bez wątpienia czyni zło – bo wszystkie te normy istnieją po to, by zła unikać, a on je mimo to łamie. Myślę, że tacy ludzie wiedzą, że czynią zło, ale to im nie przeszkadza. Inne rzeczy – ich cele, dążenia, ambicje – są dla nich ważniejsze niż koszty i ofiary, które pojawiają się przy okazji.
Takich postaci jest wiele, choć w kategoriach mojej książki niewielu się tam mieści. Ta książeczka dotyczy bowiem naprawdę złego człowieka. Takiego, który dopuszcza się wielkiego zła.
Tymczasem w polityce częściej spotykamy zwykłych cwaniaków, przebiegłych ludzi, dla których władza jest sposobem na urządzenie się, na dobre życie, na bycie celebrytą.
Władza ma ogromny urok, przyciąga, bo daje różne możliwości. Tyle że ci ludzie nie używają jej do czynienia dobra, ale po to, by rządzić. Tak jak pisał Orwell w „Roku 1984”: „celem władzy jest władza”.
Dzisiaj wielu polityków – nie tylko w Polsce, również na Węgrzech (choćby Viktor Orbán) – kieruje się właśnie tą zasadą. Władza dla władzy. A jeśli władza staje się celem samym w sobie, po drodze dopuszczamy się różnych czynów: łamania prawa, naruszania norm moralnych, ignorowania wartości, na których zbudowana jest nasza cywilizacja. Przecież oni wiedzą, czym jest konstytucja, znają ustawy, dekalog, cały zestaw zasad, które kształtują człowieka naszej kultury. A mimo to wybierają co innego.
Oczywiście, w różnych cywilizacjach zło definiuje się odmiennie. Ja w swojej książce zajmuję się złym człowiekiem naszej cywilizacji – takim, który wie, że obowiązują pewne normy i wartości, a mimo to świadomie je łamie.
Dziś w polityce dziś obok ludzi naprawdę złych mamy też wielu takich „byle jakich”, dla których władza jest narzędziem do leczenia kompleksów. Jeśli jednak miałbym wskazać postać ucieleśniającą zło w czystej postaci, nie mam wątpliwości: to Władimir Putin, prezydent Rosji. Kanclerz Friedrich Merz powiedział ostatnio to, co my wiemy od dawna: że Putin jest najgorszym spośród złych ludzi, współczesnym zbrodniarzem.
Oczywiście, być może gdzieś w Afryce czy Azji są ludzie równie źli, ale w naszym zasięgu to właśnie Putin jest podręcznikowym przykładem złego człowieka.
Wspomniał Pan o tych, którzy nie mają kompetencji. Czy takich ludzi można nazwać złymi – czy po prostu głupimi?
Oni po prostu nie mają kompetencji. Ale mimo tego braku, idą do władzy, chcą jej i po nią sięgają. Co więcej, społeczeństwo często im na to pozwala. To zadziwiające, jak bardzo obniżyły się społeczne kryteria wyboru, jak bardzo się załamały.
Pamiętam dobrze czasy, kiedy ludzie chcieli wybierać kandydatów lepszych od siebie – kompetentnych, sprawiedliwych, mądrych. Chcieli być reprezentowani przez osoby, które uosabiały coś więcej: autorytet, kulturę, odpowiedzialność. Dziś jest zupełnie inaczej. Coraz częściej wyborcy wybierają polityków gorszych od siebie.
To jest naprawdę zdumiewające. Ludzie akceptują ten upadek kryteriów, przestają być wymagający wobec tych, którzy mają ich reprezentować. Kierują się innymi względami niż kompetencje czy uczciwość. Liczy się to, żeby polityk był „swój” – żeby odpowiadał na ich lęki, frustracje, aspiracje. Żeby był podobny do nich.
I to jest przygnębiające, bo coraz częściej mamy wrażenie, że wybory przypominają casting do serialu „Świat według Kiepskich”. Takich ludzi wielu wybiera, bo takich właśnie lubią.
Wojna jako kara dla europejskich aspiracji Ukrainy
W Ukrainie była podobna sytuacja. Kiedy Wołodymyr Zełenski ogłosił, że będzie kandydował na prezydenta, wielu uznało to za przejaw brak odpowiedzialności – przecież nie miał żadnych kompetencji. Często można też usłyszeć opinię, że „gdyby nie Zełenski, być może nie doszłoby do wojny na taką skalę”.
Nie wierzę w to absolutnie. To nie jest tak, że gdyby nie Zełenski, nie byłoby wojny. Ukraina po prostu poddałaby się bez walki? Nie, nie sądzę. Myślę, że nawet gdyby prezydentem pozostał Petro Poroszenko, to może udałoby się coś negocjować, coś „ugrać” – jakaś wymiana, pewne ustępstwa. Ale to byłoby tylko odwlekanie nieuniknionego. Bo ani Poroszenko, ani Zełenski nie byliby w stanie spełnić oczekiwań Rosji.
Na początku swojej niepodległości Ukraina pogrążona była w pewnej bylejakości – państwo dreptało w miejscu, rozwój był powolny, przywódcy zawiedli. Rosjanie długo patrzyli na to z pobłażaniem. Uważali, że dopóki Ukraina nie zagraża ich interesom, dopóki pozostaje krajem postsowieckim, półkolonialnym, „nijakim” – wszystko jest w porządku.
Ale wszystko zmieniło się po roku 2014, po pierwszym Majdanie. Wtedy Moskwa się przestraszyła. Zrozumiała, że Ukraina może naprawdę wejść na drogę rozwoju według zachodniego modelu – z demokracją, wolnym rynkiem, wolnością i dobrobytem. To było coś zupełnie przeciwnego do mafijno-oligarchicznego systemu w Rosji, kontynuującego carskie i sowieckie tradycje władzy i upokarzania obywateli.
Ukraińcy na Majdanie, 2013. Zdjęcie: AP Photo/Siergiej Czkow/Wiadomości wschodnie
Ukraińcy zaczęli pokazywać, że chcą czegoś więcej, że nie zadowalają się bylejakością. Dla obserwatorów z zewnątrz – nawet tych, którzy jeździli do Ukrainy – przez lata to było przygnębiające. Widzieli ogromny potencjał ludzi, inteligencję, kreatywność, a jednocześnie biedę, zaniedbanie, brak infrastruktury.
A potem w bardzo krótkim czasie coś się zmieniło. Rosjanie uznali, że Ukraina pod rządami Zełenskiego zaczyna się rozwijać w sposób, który zagraża ich interesom – nie militarnie, lecz ideowo. Przecież Ukraina nie mogła stanowić zagrożenia dla mocarstwa nuklearnego, stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ! Chodziło o coś zupełnie innego: o zagrożenie wynikające z odmiennego modelu rozwoju.
Putin i jego otoczenie dostrzegli, że Ukraina może stać się dla Rosjan przykładem – krajem demokratycznym, czystym, dobrze zorganizowanym, z przedsiębiorczymi ludźmi i dostatnim społeczeństwem.
Drugą Polską, drugą Słowenią, a choćby nawet Rumunią, która w ostatnich latach zrobiła ogromny postęp i przegoniła Węgry Orbána.
I właśnie to uznano w Moskwie za największe niebezpieczeństwo: że Ukraina stanie się naprawdę europejska – nie tylko geograficznie, ale kulturowo, cywilizacyjnie, mentalnie. Bo Europa nie jest pojęciem geograficznym, lecz kulturowym.
Czyli wojna była karą za europejskie aspiracje Ukrainy?
Tak, w pewnym sensie tak. Putin nie mógł zaakceptować Ukrainy, która przestaje być „częścią Rosji”. W jego wizji świata Ukraina miała pozostać „rosyjska” – tylko trochę inna, ale wciąż podporządkowana. A tu nagle jest kraj, który mówi: „chcemy być Europą”. Niedopuszczalne.
Dlatego właśnie podjęto decyzję o wojnie. Gdyby Zełenski czy Poroszenko chcieli utrzymać Ukrainę w stanie stagnacji, w bylejakości, w postsowieckim półkolonialnym modelu – nic by się nie stało. Ale Ukraina, która zaczynała się rozwijać inaczej, stała się dla Putina nie do przyjęcia.
Rosyjski imperializm nie mógł pozwolić, żeby Ukraina stała się Europą
Ale czy to wszystko sprowadza się tylko do dążenia Ukrainy do Europy? Czy może chodziło też o coś głębszego – o wartości?
Oczywiście, że chodzi o wartości. Bo jeśli mówimy, że Europa jest pojęciem kulturowym, to nie chodzi o sam kierunek polityczny, tylko o cały model rozwoju. O sposób, w jaki kształtuje się społeczeństwo, państwo, relacje między ludźmi.
Europa to demokracja, pluralizm, wolny rynek, a nie oligarchiczny system władzy. To społeczeństwo obywatelskie, w którym ludzie czują się odpowiedzialni za wspólnotę. I właśnie ta obywatelskość była w Ukrainie czymś wyjątkowym.
Na tle państw postsowieckich, a szczególnie w porównaniu z Rosją, Ukraina wyróżniała się właśnie tą wolnościową energią. W Rosji nie ma obywateli – są poddani, ludzie przyzwyczajeni do autorytarnej władzy. W Ukrainie było inaczej. Ta obywatelskość może nie była jeszcze zinstytucjonalizowana, uporządkowana, ale była autentyczna, spontaniczna, pełna pasji.
Ukraińcy buntowali się, kiedy czuli niesprawiedliwość. Nie mieli jeszcze stabilnych instytucji społeczeństwa obywatelskiego, lecz mieli wolę. To odróżniało ich od Rosjan.
I właśnie to stało się problemem dla Putina. W momencie gdy Ukraina zaczęła przybierać kształt kraju europejskiego, z wartościami wolności i demokracji, w Moskwie zapaliło się czerwone światło. Dla Putina to była linia nie do przekroczenia. Powiedział: non possumus –nie pozwalam.
Nie mógł się zgodzić, by Ukraina stała się częścią Europy, bo w jego wizji świata Ukraina jest – i powinna pozostać – częścią „Wielkiej Rosji”. Pisał o tym zresztą wielokrotnie: że Ukraińcy i Rosjanie to „jeden naród”. I to właśnie z tej ideologii, z tego imperialnego myślenia narodziła się wojna.
Panie Profesorze, żyjemy w XXI wieku, cywilizacja rozwija się, jak nigdy dotąd, a jednak znów dochodzimy do tego samego punktu: ktoś pragnie demokracji i wolności – i spotyka się z wojną. Czy to znaczy, że nie wolno chcieć rozwoju? Dobrze to rozumiem?
Mamy tu do czynienia z sytuacją bardzo niepokojącą, jeśli chodzi o Rosję. To kraj, który znalazł się w szponach, w łapach wyjątkowo złego człowieka. Człowieka, który zapanował nad Rosją, a jednocześnie zaczął śnić o odbudowie jej mocarstwowej pozycji, o przywróceniu jej znaczenia, jakie miała w czasach Związku Sowieckiego, ale w zupełnie innym sensie – nie jako federacja, lecz jako imperium.
Ja już od ponad dwudziestu lat, jeszcze od czasu drugiej wojny czeczeńskiej, nazywam go w zamkniętych gronach „rzeźnikiem z Leningradu”. Bo on ma duszę rzeźnika – rzeźnika ludzi. Tamta wojna, którą sprowokował, była czymś absolutnie strasznym. Trzeba być wewnętrznie bandytą, żeby przeprowadzić taką operację tylko po to, by legitymizować swoją władzę, by zostać rosyjskim Juliuszem Cezarem. Putin zapanował nad Rosją siłą, pokazując, że każdy opór, każda próba nieposłuszeństwa zostanie zmiażdżona. Dlatego właśnie nazwałem go rzeźnikiem z Leningradu – bo z innego domu, z innego świata on pochodził.
Dziś mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowo złym, który stanął na czele potężnego – przynajmniej militarnie – państwa. I który postanowił nie dopuścić do oderwania się Ukrainy od Rosji, szczególnie jeśli chodzi o model rozwoju. Ukraina, można powiedzieć, ma wielkiego pecha, że w rosyjskim centrum władzy zasiadł bandyta. Ale to nie jest zwykły bandyta. Putin to bandyta racjonalny, ale też polityk obsesyjny.
On popełnia zbrodnie racjonalnie – w sensie sposobu ich wykonywania – ale realizuje przy tym cele całkowicie nieosiągalne. Chce zwasalizować Ukrainę. Od początku uważałem, że to niemożliwe, że to czysta paranoja, wynik błędnej oceny rzeczywistości. Zaraz po wybuchu wojny w 2022roku napisałem w „Gazecie Wyborczej”, że Putin się Ukrainą udławi. I nadal tak sądzę. Rosja Putina nie mogła i nie może zawładnąć Ukrainą, bo Ukraińcy na tonie pozwolą. Nawet gdyby ich terytorium zostało zajęte militarnie, to i tak zgotowaliby Rosji piekło – takie jak Wietnamczycy Amerykanom czy Afgańczycy Rosjanom.
Ukraińcy mają w sobie ducha niezależności, wolę życia w wolności. Dlatego uznałem, że ta wojna jest irracjonalna. I Putin wciąż postępuje nieracjonalnie, choć w sposób racjonalny ją prowadzi.
Paradoksalnie, kontynuując ją, sam pogarsza sytuację Rosji: obniża jej potencjał, wyczerpuje zasoby demograficzne, gospodarcze, militarne. Wojna zawsze wyczerpuje, oczywiście Ukrainę również, ale to on ją rozpoczął.
Od niego więc zależy, kiedy ta wojna się skończy. Gdyby rzeczywiście chciał dobra Rosji, to, po pierwsze, nigdy by jej nie zaczął, a po drugie – gdy tylko by się zorientował, że podbój Ukrainy jest niemożliwy – szukałby sposobu na jej zakończenie, przy nawet minimalnym zachowaniu twarzy.
Pamiętam, że w pierwszych miesiącach wojny na Zachodzie pojawiały się głosy, że trzeba Putinowi pomóc wyjść z tej sytuacji z twarzą. Byłem w szoku. Pomyślałem wtedy: mamy pomagać bandycie zachować twarz? To była ilustracja naszego upadku myślenia o Rosji, naszej niezdolności do jej zrozumienia. Dziś już nikt o tym nie mówi.
Ukraina ma więc wielkiego pecha, że to właśnie taki człowiek jest po drugiej stronie. Mieliśmy kiedyś szczęście – z Gorbaczowem, z Jelcynem. To dzięki nim możliwa była pokojowa transformacja lat 80. i 90.,rozpad bloku komunistycznego i samego Związku Sowieckiego. Gdyby wtedy rządził ktoś w rodzaju Putina, wszystko potoczyłoby się o wiele bardziej dramatycznie.
By wygrać, wystarczy stanowczość dobrych ludzi
Czy dziś inni przywódcy albo prawo międzynarodowe mogą powstrzymać Putina? Czy nie potrzeba jeszcze gorszego człowieka – albo zbiorowego prawa?
Nie, nie. Wystarczy stanowczość „dobrych ludzi”.
Jest Pan optymistą.
Hitler został pokonany rzeczywiście z udziałem złego człowieka. Stalin, którego opisuję w mojej książce, był jednym z trzech największych złych ludzi, których tam przywołuję. Owszem, wziął udział w tej historii, ale początkowo pełnił rolę straszliwego przeciwnika Hitlera. Jednak w rzeczywistości Hitler został pokonany z udziałem dobrych ludzi i dobrych polityków – myślę tu o Roosevelcie, Churchillu i całej koalicji antyhitlerowskiej. To byli dobrzy ludzie i to oni przyczynili się do porażki Hitlera, który z różnych powodów nie mógł wygrać tej wojny. Rozszerzył ją tak bardzo, że ostatecznie musiał przegrać, także z udziałem Związku Radzieckiego.
Niestety bywa też tak, że ludzie odpowiedzialni za agresje czy zbrodnie pozostają bezkarni i żyją sobie w spokoju. Weźmy George’a W. Busha. On ponosi odpowiedzialność za inwazję na Irak: setki tysięcy zabitych, miliony uchodźców, wielkie zniszczenia. I ten „matołek” sypia teraz snem sprawiedliwego. Maluje prymitywistyczne obrazki, niczym Nikifor – jakby odkrył w sobie talent malarski — i sprzedaje je potem na odpustach czy jarmarkach, a nikt mu krzywdy nie robi. Tymczasem ten człowiek powinien trafić przed sąd: do więzienia, do Hagi albo stanąć przed wymiarem sprawiedliwości w USA. Złamał prawo zarówno amerykańskie, jak międzynarodowe.
Po agresji Rosji na Ukrainę mówiłem jasno: zamykamy drzwi i trzymamy je zamknięte na klucz. Rosja w pewnym sensie sama wyszła z Europy. Teraz trzeba wyraźnie powiedzieć: droga powrotu jest zamknięta. I w tym kontekście, żeby „pokonać” tego złego człowieka w praktycznym sensie, trzeba postawić na konkretną strategię polityczno‑militarną.
Moim zdaniem to nie jest kwestia „jeszcze gorszego ”przywódcy po drugiej stronie ani jakiegoś magicznego prawa. To kwestia siły, determinacji i konsekwentnego wsparcia dla Ukrainy. Trzeba Ukrainę potężnie dozbroić. Trzeba pozwolić Ukrainie wygrać na tyle, żeby można było doprowadzić do rozejmu akceptowalnego dla Kijowa. Jeśli zachodnie wsparcie uczyniłoby straty Rosji na tyle dotkliwymi, że dalsza agresja stałaby się dla niej nieopłacalna, nawet obsesyjny bandyta mógłby w końcu dojść do wniosku, że trzeba się zatrzymać.
Zawsze uważałem, że Ukraina nie odzyska w krótkim czasie wszystkich terytoriów utraconych w pierwszej fazie wojny jedynie siłami zbrojnymi. Linia frontu po tamtej stronie została bardzo mocno umocniona – Rosjanie budowali fortyfikacje, wzmocnili pozycje. Ofensywa wymaga ogromnej przewagi: obrońca może się bronić przy stosunku sił 1:4 – atakujący potrzebuje przewagi czterokrotnej. Z tego powodu byłem sceptyczny wobec kontrofensywy 2023 roku. Obawiałem się, że Ukraińcy „połamią sobie zęby” – poniosą straty ludzkie, sprzętowe, finansowe i moralne. To była ogromna próba, moim zdaniem obarczona sporym ryzykiem.
Mimo to uważam, że scenariusz polityczny, w którym Zachód dozbraja Ukrainę tak, by zadać Rosji ciężkie straty, jest możliwy. W takim scenariuszu Rosja mogłaby zostać zmuszona do negocjacji i zawarcia rozejmu, który zabezpieczyłby Ukrainę: suwerenną, z silnymi więzami z Zachodem i gwarancjami międzynarodowymi.
To jest realne, pod warunkiem że Ukraina będzie miała siłę, by wymusić na Moskwie kosztowną kontynuację agresji – koszty, które będą dla niej nie do udźwignięcia.
Nie twierdzę, że to łatwe. Wiem, że nie odzyskamy od razu wszystkich utraconych terenów. Ale kluczowe jest, by Ukraina pozostała bezpieczna i demokratyczna, a jej związki z Zachodem były trwałe. To właśnie powinien być warunek ewentualnego rozejmu. Putin miał cele jasno zarysowane, „denazyfikacja”i „demilitaryzacja” to były tylko preteksty. My natomiast musimy wymóc warunki, które zapewnią Ukrainie bezpieczeństwo i suwerenność.
Zawsze podaję przykład wojen francusko‑niemieckich: w jednej wojnie Francja straciła Alzację i Lotaryngię, w drugiej – odzyskała Alzację i Lotaryngię. Gdzie dziś są Alzacja i Lotaryngia? W granicach Francji. W pewnym okresie, na przełomie XIX i XX wieku, te tereny znajdowały się w rękach Prus, a później w rękach Niemiec.
Tak więc historia pokazuje, że terytoria mogą zmieniać przynależność, a losy narodów mogą się odwracać. I mimo że w obecnej wojnie to nie Ukraińcy, lecz Rosja dokonała agresji, nadal uważam, że możliwe jest doprowadzenie do sytuacji, w której ciężkie straty zadane Rosji przy pomocy Zachodu zmuszą Kreml do zawarcia rozejmu korzystnego dla Ukrainy.
Jeżeli mówimy o tym gronie dobrych ludzi, to kim oni właściwie są?
Mamy przecież Europę Zachodnią, w której obecnie rządzą w zdecydowanej większości normalni politycy. Bo to nie jest tak, że polityk musi być „dobrym człowiekiem” w sensie moralnym. On ma przede wszystkim porządnie rządzić swoim krajem, działać w jego interesie. Polityka to zawód nie dla Świętych Franciszków ani Samarytan. To zupełnie inna sprawa.
Ci ludzie dbają o interesy własnych krajów, o przestrzeganie prawa międzynarodowego, o poszanowanie norm przyjętych przez społeczność międzynarodową. I właśnie z takimi politykami mamy dziś do czynienia w Europie: z ludźmi, którzy doskonale rozumieją zagrożenie, jakie Rosja stwarza dla całego kontynentu. Wiedzą też, że Ukrainie trzeba pomóc w obronie jej suwerenności i zapewnieniu bezpieczeństwa.
Europa ponosi niemałe koszty tej pomocy – ale czyni to, bo uznaje, że tak trzeba. Bo uważa, że trzeba powstrzymać zło, które dziś uosabia Rosja Putina.
Europa przejrzała na oczy
A nie uważa Pan, że to uświadomienie sobie zagrożenia i zmiana myślenia na Zachodzie nastąpiły dopiero w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy drony zaczęły się pojawiać w przestrzeni powietrznej państw NATO?
Nie, nie. To się dzieje od samego początku tej wojny —od chwili, w której Ukraina zaczęła otrzymywać pomoc z Zachodu. Początkowo przeważającą część tej pomocy zapewniali Amerykanie, ale bardzo szybko dołączyli Europejczycy. Amerykanie pomagają przede wszystkim militarnie, natomiast państwa europejskie gospodarczo, humanitarnie, finansowo. Ukraina otrzymuje od Europy ogromną, wręcz bezprecedensową, pomoc. I warto, żeby w Ukrainie istniała świadomość, że jest to pomoc, jakiej nigdy wcześniej nie dostał żaden kraj nieotrzymujący wsparcia sojuszniczego czy wspólnotowego.
Ukraina jest przecież poza NATO, poza Unią Europejską, a mimo to otrzymuje od tych struktur taką skalę wsparcia, jakiej historia dotychczas nie znała. To wynika z głębokiej świadomości zachodnioeuropejskich przywódców, że trzeba bronić zasad, norm i zobowiązań międzynarodowych, które muszą być przestrzegane. Ale przede wszystkim z przekonania, że trzeba stawić czoło zagrożeniu, którym jest współczesna Rosja.
Owszem, na początku wierzono jeszcze, że Rosję da się przekonać, przemówić jej do rozsądku.
Pamięta pani zapewne tego słynnego „telefonistę z Pałacu Elizejskiego”, jak nazywano w polskich mediach prezydenta Macrona, który przez długie miesiące próbował rozmawiać z Putinem. On naprawdę wierzył, że siłą swego intelektu i dyplomatycznego uroku zdoła wpłynąć na bandytę z Kremla, że przywróci go do rozsądku. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Putin z niego kpił, drwił. W końcu Macron, urażony w swej dumie, zrozumiał, że z takimi ludźmi się nie rozmawia, i zaczął działać jak normalny przywódca. Dziś spisuje się znakomicie – zarówno w kwestii stosunku do Rosji, jak w sprawie pomocy dla Ukrainy.
Myślę więc, że ta przemiana, to przełożenie świadomości na działanie, nastąpiło dość szybko. Mieliśmy do czynienia z tym, co Niemcy nazywają Zeitenwende – przełomem epokowym. Niemcy także zmieniły swoje podejście, a Brytyjczycy od samego początku zachowali się bardzo dobrze. W istocie w ostatnich dniach nie wydarzyło się więc nic nagłego czy wyjątkowego. To proces, który trwa od początku wojny, od samej agresji Putina.
Jedyne, co się wydarzyło ostatnio, to fakt, że nasi sojusznicy, stacjonujący w ramach rotacyjnych misji lotniczych na terenie Polski, zachowali się dokładnie tak, jak należało. Działali zgodnie z procedurami, by the rules, by the book, jak mówią Amerykanie. Zadziałali w momencie, kiedy pojawiły się drony, a w kolejnych tygodniach podjęli decyzję o wzmocnieniu ochrony przestrzeni powietrznej krajów wschodniej flanki NATO. Sojusz postanowił wysłać dodatkowe siły, które umożliwiły uszczelnienie obrony przed ewentualnymi próbami ze strony Rosji. Wszystko przebiegło zgodnie z planem operacyjnym. Tak jak powinno.
Natomiast zmiana polityczna – w sensie mentalności, charakteru, decyzyjności, woli działania – dokonywała się stopniowo, krok po kroku, miesiąc po miesiącu, od lutego 2022 roku. I Zachód wobec Rosji już od dłuższego czasu zachowuje jednoznaczną postawę. Choć, oczywiście, pozostaje jeszcze pewien problem ze Stanami Zjednoczonymi.
To przecież Amerykanie podpisali w Budapeszcie dokument zobowiązujący ich do obrony Ukrainy w razie zagrożenia.
Tak, Joe Biden o tym oczywiście wie. Ale dla obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych prawo międzynarodowe, zobowiązania międzynarodowe USA to, mówiąc słowami kanclerza Bismarcka, tylko „świstki papieru”. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa nie czują się związane żadnymi wcześniej przyjętymi zobowiązaniami. I to jest właśnie problem.
Dziś Stany Zjednoczone właściwie stają się koniem trojańskim Putina na Zachodzie.
Bo Trump – i to widać bardzo wyraźnie – w tej wojnie stoi po stronie Rosji, po stronie Putina, a nie po stronie Ukrainy.
Matrioszki z podwójnym wizerunkiem prezydentów Stanów Zjednoczonych i Rosji na Arbacie w centrum Moskwy, 2025 r. Zdjęcie: OLESYA KURPYAYEVA/AFP/East News
Widzieliśmy, jak zachwycał się w towarzystwie rzeźnika z Leningradu na Alasce. I widzieliśmy też, jak próbował upokorzyć prezydenta Zełenskiego w Białym Domu. Uważam, że Zełenski wytrzymał presję, zachował się bardzo honorowo – nie dał się złamać i zmiażdżyć. Nie dał się upokorzyć w Białym Domu, na oczach milionów ludzi. Chwała mu za to.
Przecież był w sytuacji dramatycznej – bez jakichkolwiek kart w ręku, jak mówił ten zepsuty miliarder z Nowego Jorku. „Nie masz kart, musisz zagrać tym, co masz” – rzucał mu z pogardą. Ale Zełenski wiedział, że polityka międzynarodowa to nie gra w karty. On nie grał o własny interes, on reprezentował kraj w stanie wojny. I dlatego się nie ugiął.
Mamy więc ze Stanami Zjednoczonymi poważny problem. W Europie coraz wyraźniej narasta świadomość, że w obliczu zagrożenia ze Wschodu– mam na myśli Rosję – Europa musi nauczyć się radzić sobie bez Ameryki.
Dziś główną przeszkodą w szybkim zakończeniu tej wojny, w dojściu do rozejmu, jest sam Donald Trump. Putin doskonale wie, że ma go po swojej stronie.
A Europejczycy nie mogą prowadzić skutecznych rozmów pokojowych bez udziału USA, bo zawsze pojawia się ten „słoń w składzie porcelany”, czyli Trump, i wszystko burzy, wszystko wywraca.
On uniemożliwia wymuszenie na Rosji zakończenia wojny. To ogromny problem dla Zachodu. Jednak Europejczycy coraz wyraźniej rozumieją, że nie mogą na Amerykę liczyć – że muszą sami zapewnić swoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo Ukrainy w tej wojnie przeciw rosyjskiej agresji.
Trump sprawia, że tracę optymizm
Rok temu, tuż przed świętami, powiedział Pan w telewizji, że „światełka w tunelu nie ma”. A dziś w naszej rozmowie wspomina Pan o pewnej nadziei, o optymistycznej perspektywie zakończenia wojny. Co się zmieniło?
Wciąż nie jestem optymistą. Bo jeśli już jakieś światełko widać, to może to być raczej światełko nadjeżdżającego pociągu – widzę światełko w tunelu, ale to pociąg, który nas rozjedzie. Natomiast to, co dziś można uznać za pozytywne, to coraz twardsza postawa Europy wobec Rosji.
Jestem przekonany, że przywódcy zachodnioeuropejscy tego nie przewidzieli, gdy w roku 2022 czy 2023 mówili: „Będziemy wspierać Ukrainę tak długo, jak będzie trzeba”. I w drugiej połowie 2025 roku będą musieli powtarzać to samo. A to przecież oznacza, że nic się nie zmieniło. Rosja wciąż jest w ofensywie, jest powstrzymywana, ale nie ma żadnych oznak jej skłonności do zakończenia wojny. Teraz ma silny atut w postaci Trumpa, który faktycznie działa na jej korzyść.
Gdy Trump został wybrany, od razu napisałem artykuł, w którym wskazywałem, że Rosjanie postąpili według starego brytyjskiego powiedzenia: „Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich”. Tyle że poszli o krok dalej: jeśli nie możesz ich pokonać, wybierz im swojego prezydenta.
I faktycznie przyczynili się do tego, że Donald Trump został wybrany po raz pierwszy na prezydenta, wiedząc, że będzie działał w zgodzie z ich interesami.
Oczywiście, istnieją różne hipotezy dotyczące powiązań, o których nie wiemy, więc nie będę w nie teraz wchodził. Ale to wszystko powoduje, że wciąż trudno być optymistą, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Ameryka moralnie upadła. W Białym Domu mamy do czynienia z kimś, kogo w najłagodniejszy sposób można by nazwać klaunem – osobą infantylną, nierozumną, a przy tym wykazującą niezrozumiałą słabość wobec Rosji i jej prezydenta. To nie są rzeczy, które mogą napawać optymizmem.
Natomiast paradoksalnie właśnie to powoduje, że Europa się jednoczy, że Europa się „wzmaga” – bierze się w garść w kwestii budowania zdolności obronnych, w tym skutecznej pomocy Ukrainie. I to jest ten element nadziei, ten optymistyczny aspekt rozwoju sytuacji.
Ale jeśli spojrzymy szerzej na to, co się dzieje… Miesiąc temu widzieliśmy zdjęcia z Pekinu: przywódca Chin, drugiego mocarstwa światowego, w otoczeniu dwóch bandytów, dwóch zbrodniarzy: Kim Dzong Una i Putina. Idą razem, bez cienia wstydu. Xi Jinping, idąc w ich towarzystwie, wysyła światu bardzo czytelny sygnał: tak będzie wyglądał świat, który chcemy budować. Porządek międzynarodowy, który mają w głowie Chiny, to porządek, który ucieleśniają ci, którzy stoją po jego lewicy i prawicy: Kim i Putin.
To jest przerażające, ale mam nadzieję, że świat ten sygnał odczytuje, że ta część świata, która nie chce żyć w porządku narzuconym przez bandytów, zaczyna się mobilizować.
Bo zdarza się, że musi upłynąć trochę czasu, zanim ludzie odzyskają rozsądek, charakter, moralną siłę. Zanim zrozumieją, że trzeba działać – również w zakresie tak zwanych capabilities, czyli realnych zdolności obronnych i politycznych.
Marina Stepanenko: Jak ocenia Pani system bezpieczeństwa w Europie Wschodniej, przede wszystkim w Polsce i krajach bałtyckich? Na ile jest on odporny na długotrwałą presję ze strony Rosji?
Monika Sus: Dla Polski i wszystkich krajów graniczących z Rosją NATO pozostaje kluczowym graczem w dziedzinie bezpieczeństwa. Od tego należy zacząć każdą dyskusję. W ramach NATO najważniejsze jest obecnie zwiększenie wydatków na obronność i nowe inwestycje.
Proces ten trwa, ale jeśli zapyta Pani, czy te kraje mogą samodzielnie bronić się przed Rosją, powiedziałabym, że nadal potrzebują wsparcia NATO – zwłaszcza kraje bałtyckie, które nie mają na przykład systemów obrony przeciwlotniczej. Aby przechwytywać drony i inne zagrożenia ze strony Rosji, ciągle polegają na samolotach i siłach powietrznych sojuszników.
Polska nieco się wyróżnia – jest większa, silniejsza i lepiej wyposażona, ma własny system obrony przeciwlotniczej, więc może wytrzymać dłużej niż kraje bałtyckie. Obecnie jesteśmy silniejsi niż w 2022 roku.
Polska coraz aktywniej pozycjonuje się jako „państwo frontowe” i jeden z głównych graczy w dziedzinie bezpieczeństwa w Europie. W swoich badaniach opisuje to Pani jako proces poszukiwania statusu (ang. status-seeking). Czy uważa Pani, że Polska osiągnęła już poziom wpływów odpowiadający jej ambicjom?
Oczywiście. Polska ma duże ambicje i bardzo ważna jest dla niej tak zwana polityka statusu.
Polska nie tylko przeznaczy prawie 5% swojego budżetu na obronność w latach 2025-2026, ale także dąży do tego, aby zostać uznaną za jeden z najsilniejszych krajów na wschodnim skrzydle.
Powiedziałabym, że rząd doskonale zdaje sobie sprawę, że z partnerami jesteśmy silniejsi. Musimy współpracować z NATO i korzystać z instrumentów stosowanych lub proponowanych przez UE. Najskuteczniejszą ochroną, jaką Polska może obecnie zapewnić, jak twierdzą przedstawiciele ministerstw spraw zagranicznych i obrony, jest oczywiście dostarczanie broni Ukrainie i zapewnienie jej zwycięstwa w wojnie.
Ministrowie spraw zagranicznych Ukrainy Andrij Sybiha, Polski –Radosław Sikorski, Litwy –Kęstutis Budrys, Lublin, 16.07.2025. Zdjęcie: Michał Janek /REPORTER
Warszawa często podkreśla swoją szczególną rolę w regionie, a jednocześnie ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Czy to nie dwuznaczne: z jednej strony dążenie do autonomii, z drugiej uzależnienie od czynnika amerykańskiego?
Koncepcja strategicznej autonomii nigdy nie była popularna w Polsce, ponieważ była to w istocie francuska idea niezależności od Stanów Zjednoczonych.
Obecnie sytuacja w Brukseli uległa zmianie – nie chodzi już tyle o „strategiczną autonomię”, ile o zdolność Europy do działania bez Stanów Zjednoczonych, gdy jest to konieczne.
Polska jest podzielona w tej kwestii. Rząd Tuska i minister spraw zagranicznych Sikorski są proeuropejscy i uważają, że wzmocnienie obrony UE jest sposobem na umocnienie zarówno UE, jak i NATO. Nie oznacza to, że nie chcą oni ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi — Europa potrzebuje czasu, aby rozwinąć zdolność do samodzielnego działania, a to nie nastąpi w ciągu dwóch-trzech lat. Dlatego Polska kupuje amerykański sprzęt i ma nadzieję, że amerykańskie wojska pozostaną dłużej na wschodnim skrzydle, równolegle rozwijając europejskie możliwości.
Jednak jeśli zapytać kogoś z administracji prezydenta, to podkreśli on znaczenie USA jako jedynego skutecznego czynnika powstrzymującego Rosję i umniejszy znaczenie Europy. Z punktu widzenia eksperta jest to krótkowzroczne.
Myślę, że gdyby Karol Nawrocki lub inni jego zwolennicy doszli do władzy – bo prezydent nie może podejmować decyzji dotyczących polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Polski – również wybraliby ścisłą współpracę z europejskimi sojusznikami, ponieważ dla Polski bardzo opłacalne finansowo jest współpracowanie z Europejczykami, przy jednoczesnym utrzymywaniu bliskich stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
Ta dychotomia nie jest wyjątkowa dla Polski – Niemcy również borykają się z nią po długim okresie zależności od Stanów Zjednoczonych.
Idziemy w dobrym kierunku, ale przez następne pięć do siedmiu lat Stany Zjednoczone pozostaną niezbędne do zapewnienia możliwości strategicznych, podczas gdy Europa rozwija własne. Jest to okres przejściowy.
Wspomniała Pani o amerykańskich siłach zbrojnych a w kontekście informacji o zmniejszeniu ich obecności w Rumunii Warszawa dostała potwierdzenie, że Stany Zjednoczone nie planują ograniczać swojej obecności wojskowej na terytorium Polski. Jak ocenia Pani znaczenie amerykańskich sił zbrojnych dla bezpieczeństwa regionalnego? Czy istnieją scenariusze, w których obecność ta mogłaby ulec zmianie i co oznaczałoby to dla Polski i krajów bałtyckich?
Wiem, że Pete Haggett był w Warszawie w lutym i spotkał się z naszym ministrem obrony, zapewniając, że Stany Zjednoczone nie planują wycofać wojsk. Ale szczerze mówiąc, Stany Zjednoczone mogą być nieprzewidywalne. Dzisiaj mogą powiedzieć jedno, a za dwa tygodnie zmienić zdanie – taka jest administracja Trumpa. Widzę oznaki, że wycofają wojska z Polski, ale co do krajów bałtyckich nie jestem już taka pewna.
Obecność Stanów Zjednoczonych jest niezwykle ważna, ponieważ, jak wiadomo, Rosja rozumie język siły. Stany Zjednoczone są najsilniejszym członkiem NATO, a ich wojska na wschodnim skrzydle zmuszają Rosję do zastanowienia się dwa razy zanim podejmie działania.
Niedawne wycofanie wojsk z Rumunii nie jest przyjemne, ale w razie potrzeby inni sojusznicy z NATO (Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Niemcy) mogliby łatwo wypełnić tę lukę. Mówimy tu o około tysiącu żołnierzy, a nie o wycofaniu wojsk na dużą skalę. Naprawdę martwiłabym się, gdyby Stany Zjednoczone zmniejszyły swoją obecność w Niemczech, zwłaszcza w bazie Ramstein, która ma kluczowe znaczenie dla ogólnego bezpieczeństwa Europy.
Pomimo znacznych wydatków Polski na obronność, istnieje ryzyko, że przygotowuje się ona do „niewłaściwej” wojny: przywiązuje dużą wagę do drogiego sprzętu, ale jest słabo chroniona przed współczesnymi zagrożeniami, takimi jak masowe ataki dronów lub operacje hybrydowe. Czy podziela Pani tę ocenę i jakie strategiczne korekty mogłyby wzmocnić obronę Polski i krajów bałtyckich?
Świetne pytanie. Nie mogę zbyt wiele powiedzieć o krajach bałtyckich, ponieważ nie śledzę uważnie ich inwestycji w obronność, ale Polska nadal ma skłonność do myślenia w kategoriach wojny konwencjonalnej, co jest przestarzałym podejściem. Widzieliśmy to na przykładzie dronów – używanie drogich rakiet do ich zestrzelenia nie jest rozsądne.
Należy oddać sprawiedliwość polskiemu przemysłowi obronnemu, który zaczyna zdawać sobie sprawę z konieczności uczenia się od Ukrainy – współczesna wojna, technologie podwójnego zastosowania, start-upy produkujące tańsze, szybsze i bardziej adaptacyjne systemy. To bardzo ważne.
Problem polega na tym, że około 90% budżetu obronnego Polski trafia do państwowych przedsiębiorstw, które są zbyt duże i zbyt powolne, aby wprowadzać innowacje.
Obecnie toczy się dyskusja — spóźniona, ale konieczna — na temat zaangażowania większej liczby prywatnych firm i start-upów, które mogą szybciej reagować i efektywnie wykorzystywać finansowanie publiczne.
Przedsiębiorstwa państwowe mogą produkować czołgi i samoloty, a prywatne firmy powinny stać się siłą napędową innowacji. Technologie wojskowe rozwijają się tak szybko, że musimy iść z duchem czasu. Mamy nadzieję, że kraje bałtyckie – z ich mniejszymi budżetami i silniejszą kulturą innowacji– radzą sobie z tym lepiej.
W końcu, jeśli Europa chce powstrzymać Rosję, wszystkie systemy muszą działać razem. Idealnie byłoby, gdyby NATO i UE koordynowały podział pracy – różne kraje specjalizowały się w różnych dziedzinach, współpracowały w produkcji, zwłaszcza z Ukrainą, która najszybciej wdraża innowacje.
Z moich rozmów w Brukseli i innych stolicach wynika, że świadomość tego faktu rośnie. Biurokracja UE utrudnia szybkie postępy, ale uznanie problemu jest pierwszym krokiem – i to jest optymistyczne.
Otwarcie w Polsce hali produkcyjnej MESKO S.A., gdzie znajduje się produkcja amunicji pistoletowej i karabinowej, Skarżysko-Kamienna, 13.06.2025. Zdjęcie: Anita Walczewska/East News
Bada Pani współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa. Czy można powiedzieć, że mechanizmy współpracy między NATO, UE i Polską funkcjonują skutecznie? Co ma decydujące znaczenie — struktury formalne czy nieformalne powiązania?
Oprócz wspomnianych przez Panią podmiotów istnieją również mniejsze struktury, takie jak projekty krajów Europy Północnej i Bałtyckiej (grupa Nordycko-Bałtycka Ósemka – przyp. autora) lub Rada Morza Bałtyckiego. Są one ważne, ponieważ są bardziej elastyczne – decyzje w małych grupach są podejmowane szybciej niż w NATO czy UE. Mniejsze formaty pomagają również stworzyć impuls do działania większych organizacji, dlatego są ważną częścią europejskiego krajobrazu bezpieczeństwa.
Ogólnie rzecz biorąc, współpraca między NATO a UE przebiega dość dobrze, chociaż nadal jest ograniczona takimi kwestiami, jak spór między Turcją, Cyprem i Grecją, który utrudnia wymianę danych wywiadowczych. Ważne jest, że UE nie dąży już do powielania działań NATO. Jej rola polega na zachęcaniu państw członkowskich do bardziej efektywnego wydawania środków na obronność zgodnie z planami NATO, oferując pożyczki lub zachęty finansowe.
Struktura bezpieczeństwa Europy jest złożona i prawdopodobnie będziemy świadkami bardziej elastycznych, nieformalnych formatów, takich jak „koalicja chętnych” dla Ukrainy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że niektórzy sojusznicy nie ufają obecnie Stanom Zjednoczonym. Jednak takie koalicje mogą funkcjonować dopiero po zawieszeniu broni i będą opierać się na logistyce NATO.
Potrzebne są zarówno struktury formalne, jaki nieformalne, które powinny się wzajemnie uzupełniać. System bezpieczeństwa Europy rozwijał się stopniowo po II wojnie światowej i zamiast wymyślać go na nowo, powinniśmy jak najskuteczniej wykorzystać to, co mamy. Właśnie to starają się zrobić zarówno NATO, jak i UE.
Polska – Ukraina: współpraca w dziedzinie bezpieczeństwa
Jak scharakteryzowałaby Pani dzisiejszy poziom współpracy między Polską a Ukrainą w dziedzinie bezpieczeństwa?
Polska pozostaje jednym z najsilniejszych sojuszników Ukrainy w kwestii dostaw broni – i oczywiście powinno to być stałe i oczywiste. Na szczęście każdy poważny polityk sprawujący dziś władzę w Polsce doskonale rozumie, że bezpieczeństwo Ukrainy jest ściśle związane z bezpieczeństwem Polski. Ukraina w zasadzie toczy wojnę w naszym imieniu i musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby ją wesprzeć.
Uważam za bardzo zły znak, że prezydent Nawrocki nie odwiedził jeszcze Kijowa.
Z różnych źródeł słyszymy, że prezydent Zełenski wielokrotnie go zapraszał, ale Nawrocki do tej pory nie potwierdził wizyty – i to jest duży błąd.
A jak ocenia Pani stan współpracy zbrojeniowej między Polską a Ukrainą?
Współpraca między firmami zbrojeniowymi staje się coraz intensywniejsza, ale możemy zrobić więcej. Na przykład Dania realizuje już kilka wspólnych projektów z ukraińskimi firmami – i jest to obszar, w którym Polska również mogłaby zintensyfikować swoje działania.
Jestem bardzo wdzięczna Polsce za to, że to właśnie ona zainicjowała misję UE w zakresie szkolenia ukraińskich żołnierzy i że częściowo dzieje się to na terytorium Polski. Jest to bez wątpienia pozytywny krok.
Jakie czynniki polityczne lub społeczne utrudniają pogłębienie współpracy wojskowej między naszymi dwoma państwami?
Niepokoi mnie to, jak toksyczny staje się klimat polityczny między naszymi dwoma krajami.
Niektórzy przedstawiciele polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych są szczerze zaniepokojeni tym, że na przykład, jeśli Polska dołączy do „koalicji chętnych” i wyśle swoje wojska, będzie to zbyt ryzykowne z politycznego punktu widzenia.
W obu krajach istnieją siły nacjonalistyczne, które mogłyby wykorzystać taki krok. W Ukrainie niektórzy mogliby powiedzieć, że Polska dokonała inwazji – jest to narracja aktywnie podsycana przez Rosję. W Polsce nacjonaliści mogliby twierdzić, że tracimy żołnierzy za granicą i powinniśmy skupić się wyłącznie na obronie własnego terytorium, a nawet argumentować, że oddanie Ukrainy Rosji przyniesie pokój – co oczywiście jest nieprawdą, ale taka retoryka zyskuje na popularności.
Rząd Polski obawia się, że wprowadzenie wojsk może zostać wykorzystane do celów politycznych i sprowokować oskarżenia rządu o ochronę interesów Ukrainy zamiast Polski. A to może wzmocnić partie takie jak Konfederacja i Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego rozumiem, dlaczego rząd jest ostrożny. Jednocześnie z punktu widzenia eksperta chciałabym, aby Polska była bardziej aktywna.
A także, aby zarówno Ukraina, jak i Polska były bardziej wrażliwe na kwestie historyczne. Tak, mamy trudną przeszłość, ale teraz mamy wspólnego wroga – i to powinno przeważyć stare urazy.
Powiem coś optymistycznego: wszyscy, z którymi rozmawiałam w branży obronnej, twierdzą, że Polska będzie aktywnie uczestniczyć w każdej „koalicji chętnych”, ponieważ cała logistyka – żołnierze, broń, transport, lotniska i infrastruktura – będzie przebiegać przez Polskę. Brak wojsk na ziemi nie oznacza braku samolotów w powietrzu. Polska mogłaby pomóc w ochronie przestrzeni powietrznej Ukrainy, gdy zostanie osiągnięte zawieszenie broni.
Myśliwiec Typhoon FGR4 nad Polską, 19.09.2025. Zdjęcie: Ben Birchall/Press Association/East News
Czynnik amerykański i globalne zmiany
Ostatnie działania administracji Trumpa, w szczególności porozumienie z Seulem w sprawie transferu technologii dla floty atomowych okrętów podwodnych, wzmocnieniu roli polityki dalekowschodniej USA? Czy Europa, a zwłaszcza Polska i kraje bałtyckie, nie ryzykują, że znajdą się poza centrum uwagi polityki bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych?
Krótka odpowiedź brzmi: tak. Ale myślę, że jest to coś, co obserwujemy w Stanach Zjednoczonych już od dłuższego czasu. I jest to z pewnością jeden z powodów, dla których Europa musi być w stanie się bronić.
Bo nawet jeśli, powiedzmy, demokraci powrócą do Białego Domu i nawet jeśli będą oddani Europie i przychylni stosunkom transatlantyckim, to głównym przeciwnikiem Stanów Zjednoczonych pozostają Chiny i wszyscy o tym wiedzą.
Myślę, że w amerykańskiej administracji –zarówno wśród demokratów, jak i republikanów – panuje szeroka zgoda co do tego, że Europa musi być w stanie się bronić na wypadek, gdyby Stany Zjednoczone zostały zmuszone do przeniesienia swoich sił w region Indo-Pacyfiku.
Jak Polska mogłaby wtedy dostosować swoją strategię, aby zachować znaczenie i wagę w oczach Waszyngtonu?
Bardzo trudno będzie utrzymać wpływ, jeśli Stany Zjednoczone rzeczywiście będą zmuszone przenieść swoją uwagę z Europy. Uważam, że najlepszym scenariuszem dla Polski – i dla NATO jako całości – jest maksymalne wzmocnienie europejskiego filaru NATO.
Nie jestem pewna, czy samo kupowanie broni od Stanów Zjednoczonych – jak proponują niektórzy nasi prawicowi politycy – jest naprawdę właściwą strategią, aby utrzymać Amerykę na wschodnim skrzydle. Chodzi raczej o to, aby pokazać Stanom Zjednoczonym, że wydajemy wystarczająco dużo, inwestujemy we własne możliwości i udowadniamy, że możemy być silnym sojusznikiem. Ale w tym celu musimy zbudować znacznie silniejsze siły zbrojne w całej Europie, a nie tylko na wschodnim skrzydle.
Omówiłyśmy nieformalne formaty współpracy w Europie, ale mamy też wiele podobnych przykładów na skalę światową – od AUKUS po partnerstwa UE z azjatyckimi demokracjami. Czy te „elastyczne sojusze” stwarzają nowe możliwości dla zbiorowego bezpieczeństwa, czy też wręcz przeciwnie – ryzyko fragmentacji globalnego systemu?
Kolejne interesujące pytanie. Spróbuję udzielić krótkiej odpowiedzi: jedno i drugie. Te mniejsze formaty są potrzebne, ponieważ po prostu potrzebujemy większej elastyczności w tych strukturach.
Można ograniczyć ryzyko podziału, znajdując sposoby informowania i angażowania sojuszników, którzy nie należą do tych niewielkich ugrupowań. W razie potrzeby można również w pewnym stopniu włączyć do tych elastycznych formatów oficjalne organizacje międzynarodowe, co jest całkowicie realne. Widzieliśmy już, jak to działa w Europie, i jestem optymistką, że możemy to zobaczyć na arenie globalnej.
Oczywiście sprawia to, że świat staje się bardziej złożony, a wraz ze wzrostem złożoności zawsze istnieje ryzyko fragmentacji.
Ale jeśli spojrzeć na szklankę do połowy pełną, to istnienie bardziej zróżnicowanych systemów bezpieczeństwa może uczynić cały system bardziej odpornym.
Wyobraźmy sobie scenariusz, w którym na przykład Węgry, Słowacja, Czechy i Stany Zjednoczone blokują decyzje NATO, ponieważ stają się one bardziej zgodne z Rosją. W takim przypadku kraje o podobnych poglądach, takie jak Kanada i inni członkowie NATO, a nawet partnerzy, tacy jak Nowa Zelandia, Indonezja czy Korea Południowa, mogą nadal połączyć siły, aby utworzyć koalicję i podjąć działania. Na tym właśnie polega przewaga tego elastycznego formatu.
Monika Sus — profesorka Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, współpracowniczka Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, adiunkt i pracownik naukowy Szkoły Hertie (Berlin),redaktor serii Central and Eastern European Perspectives on International Relations wydawnictwa Palgrave Macmillan.
W latach 90. mój mąż pracował przy renowacji tamtejszego kościoła prawosławnego. Wtedy poznał Olgę i Jana Juszczyków, rodzinę o ukraińskich korzeniach, potomków przesiedlonych w ramach akcji „Wisła”. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. W 1997 roku przyjechałam z dziećmi na wakacje do Mrągowa, a oni odwiedzali nas w Ukrainie. Tak przez lata utrzymywaliśmy kontakt. Kiedy zaczęła się rosyjska inwazja, zadzwoniła do mnie pani Olga: „Przyjeżdżajcie, mamy dla was mieszkanie”. Nie planowałam wyjazdu – mieszkaliśmy w Krzemieńcu, w zachodniej Ukrainie. Ale zięć, który od razu zgłosił się do wojska, poprosił mnie, żebym zabrała córkę i wnuka. Tak trafiliśmy do Mrągowa.
I od razu zaczęła pani działać?
Pierwsze dwa, trzy tygodnie to był stres i chaos. Ale szybko zrozumiałam, że muszę coś robić, jakoś się przydać. Znalazłam w Mrągowie grupę Ukrainek i zaczęłyśmy działać razem. Gdy przyjeżdżały kolejne busy z uchodźcami, chodziłam po hotelach i pensjonatach, organizowałam zakwaterowanie.
Dla wielu kobiet i rodzin byłam kimś w rodzaju „mamy na obczyźnie”: szukałam noclegów, pomagałam w aptekach, zaspokajałam codzienne potrzeby. To była ogromna praca, ale wiedziałam, że jeśli nic nie będę robiła, to po prostu oszaleję. Tak powstał mały sztab kryzysowy, a później fundacja „Głos Kobiet z Ukrainy”.
„Teraz czuję się częścią wielkiej lokalnej społeczności”. Zdjęcie: mragowo.pl
Znała pani wtedy język polski?
Bardzo słabo, ale wiedziałam, że muszę sobie poradzić. Po prostu szłam i załatwiałam sprawy. Brakowało mi słów, ale zawsze znajdowałam sposób, żeby dojść do porozumienia. To było trudne, ale działanie dawało mi siłę.
Skąd tylu Ukraińców w Mrągowie? Na początku mieszkańcy Mrągowa sami jeździli na granicę i przywozili uchodźców. Potem jedni przyciągali kolejnych – zawsze łatwiej pojechać tam, gdzie już ktoś jest. Ja organizowałam noclegi, a później chodziłam po lokalnych firmach – do Mlekpolu, Banku Żywności czy zakładów produkcyjnych – i przywoziłam mleko, jogurty, makarony, chleb.
Znajomi żartowali, że „Iryna załatwia wszystkim luksusowe warunki”. Ale to nie ja – to właściciele mrągowskich pensjonatów i hoteli otwierali swoje drzwi. Ja tylko koordynowałam. Z czasem poruszyłam nie tylko Mrągowo, ale całą sieć warmińsko-mazurskich instytucji i firm.
Na przykład przy wsparciu Caritas Diecezji Ełckiej wysłaliśmy do Ukrainy kilka TIR-ów z jedzeniem i ubraniami. Bardzo pomagali mi też lokalni działacze i samorządowcy: Związek Ukraińców w Olsztynie, Olga i Jan Juszuk, pan Jakub Doraczyński – dziś burmistrz Mrągowa, Waldemar Cybul, starosta mrągowski, i wielu innych. Podpowiadali, do kogo jeszcze się zwrócić, z kim porozmawiać, kogo prosić o wsparcie. A ja chodziłam od firmy do firmy i zbierałam pieniądze.
Ogromne wsparcie otrzymałam także od wielu lokalnych firm, między innymi Budextanu oraz Wild i jej dyrektora MirosławaMichnowicza, który przekazał naszej fundacji samochód. Dzięki temu mogłam rozwozić żywność i inną pomoc do potrzebujących rodzin. Wsparcie przyszło z tak wielu stron, że wszystkich nie jestem w stanie wymienić.
To był trudny, ale też piękny czas – widziałam, jak wielu ludzi się jednoczy, jak bardzo chcą nam pomóc.
Ogromne wsparcie otrzymałam również od Katarzyny Królik, przedsiębiorczyni z Morąga, a dziś posłanki na Sejm. Zawsze była oddana sprawom ukraińskim, wielokrotnie wyciągała do mnie pomocną dłoń.
Mam szczęście do ludzi. Teraz czuję, że jestem częścią dużej, lokalnej wspólnoty. Wszędzie – w Mrągowie, Giżycku czy Olsztynie, gdzie prężnie działa Związek Ukraińców – przyjęto mnie jak swoją i wspiera się mnie w kolejnych inicjatywach.
Wtedy narodził się też pomysł koncertu „Odczuj Ukrainę”
Na fali entuzjazmu pomyślałam, że trzeba zrobić coś, co da ludziom – Ukraińcom i Polakom – wspólne doświadczenie. Zorganizowałam w mrągowskim amfiteatrze koncert „Odczuj Ukrainę”, podczas którego wystąpili m.in. Kalush Orchestra, zwycięzcy Eurowizji, a także Kazka i Jerry Heil. Na widowni zgromadziło się ponad trzy tysiące osób.
Jako gospodyni koncertu „Odczuj Ukraine”. Zdjęcie: Glosy Warmia Mazury
Do dziś pamiętam tę atmosferę: jedność, łzy, radość. Ludzie wciąż dziękują mi za to wydarzenie. Podkreślają, że w tamtym czasie było dla nich niezwykle ważne. Sama do dziś nie wierzę, że udało się to zrealizować.
Oczywiście nie zrobiłam tego sama – miałam pomoc pięcioosobowego zespołu fundacji i mojej sieci wsparcia. Bez nich to nie byłoby możliwe. Kiedy jednak weszłam na scenę i zobaczyłam tych wszystkich ludzi – jedni płakali, inni się bawili – poczułam, że to, co robię, naprawdę ma sens.
To było piękne, podnoszące na duchu wydarzenie, które dało siłę i nadzieję zarówno uchodźcom, jak lokalnej społeczności.
W kolejnym roku zorganizowała Pani wakacje dla tysiąca ukraińskich dzieci.
Tak, w Ostródzie zorganizowałam obóz „Dance Front” – tydzień wakacji dla tysiąca dzieci z Ukrainy. Były zajęcia, warsztaty taneczne, finał z udziałem znanych tancerzy, jak Iwona Pawłowicz i Robert Rywiński. Dzieci płakały ze wzruszenia. To było dla nich bardzo potrzebne – chwila wytchnienia od wojny. Wyjechały zachwycone.
I jeszcze jest Pani członkinią i inicjatorką Rady Kobiet przy Urzędzie Marszałkowskim w Olsztynie.
Tyle czasu zajmowałam się wspieraniem ukraińskich kobiet, że dobrze wiedziałam, z jakimi problemami się borykają. Większość z nich to problemy uniwersalne i nie dotyczą tylko Ukrainek – to również problemy Polek. Dlatego uważałam, że taka rada jest potrzebna.
Ilu Ukraińców mieszka obecnie w Mrągowie? W 2022 roku było ich około dwóch tysięcy, a teraz zostało może 600, 700 osób. Wielu wyjechało za pracą do Olsztyna czy Gdańska, część wróciła do Ukrainy. Najwięcej powrotów było w pierwszym roku wojny.
Dziś, po trzech i pół roku, ci którzy zostali, raczej już nie planują wyjazdu. Mają stałą pracę albo prowadzą własną działalność. Wynajmują mieszkania, a ich dzieci chodzą do lokalnych szkół.
„Nasz koncert dał siłę i nadzieję zarówno uchodźcom, jak lokalnej społeczności”. Zdjęcie: Paweł Krasowski
A pani?
Uwielbiam Mrągowo. Czuję się tu, jak w domu. Nawet gdy jadę odwiedzić córkę do Ukrainy, po tygodniu tęsknię i chcę wrócić tutaj. Może to też przez moje polskie korzenie, po dziadkach.
Czym zajmowała się Pani na Ukrainie przed 2022 rokiem? Z wykształcenia jestem psycholożką i cały czas prowadzę konsultacje online. Oprócz tego miałam studio fitness – klub dla kobiet liczący 120 członkiń, gdzie prowadziłam zajęcia fitness i pilates, treningi personalne oraz organizowałam wyjazdy rozwojowe. Równocześnie przez 15 lat prowadziłam kwiaciarnię. Zawsze kochałam kwiaty i tę twórczą energię, jaka towarzyszy układaniu bukietów.
Kiedy zrozumiałam, że raczej już nie wrócę na stałe do Ukrainy, sprzedałam kwiaciarnię. Sprzęt ze studia fitness spakowałam i przywiozłam ze sobą do Polski.
Lubię zamykać rozdziały i nie tkwić pomiędzy. To już trzeci raz, kiedy zaczynam wszystko od początku.
A teraz czym się pani zajmuje? Pięć razy w tygodniu, wieczorami, prowadzę zajęcia pilatesu i cardio dla kobiet. Nadal mam też klientki na konsultacje online.
Ale to dla mnie za mało. Projekty fundacyjne się skończyły, życie powoli wraca do normalności i po raz pierwszy muszę poważnie pomyśleć o sobie, co dalej.
Bo wiem już, że dla innych potrafię przenosić góry. Teraz muszę znaleźć sens i stabilizację dla siebie.
Ludzie wciąż mnie zaczepiają i dziękują: „Pamiętasz, jak nam pomogłaś? Jak wsparłaś moją mamę?”. A ja nie zawsze pamiętam; wtedy działo się tak wiele. Byłam potwornie zmęczona, ale mam też pewność, że dawałam z siebie sto procent. I jeśli miałabym jutro umrzeć, wiem, że tamten czas przeżyłam w pełni i w zgodzie ze sobą.
Odczuła już pani coraz częściej pojawiające się w Polsce nastroje antyukraińskie? Nie, ja tego nie widzę. Wszyscy ludzie, których poznałam, to osoby mądre, wspierające i rozumiejące, że Ukraińcy są dziś częścią społeczeństwa, ważnym zasobem.
Kiedy jeszcze nie było pewne, czy prezydent Nawrocki podpisze ustawę przedłużającą ochronę dla Ukraińców, lokalni przedsiębiorcy sami zaczęli załatwiać karty pobytu dla swoich pracowników. Przecież tutaj w każdej firmie pracują Ukraińcy. Co by się stało, gdyby nagle nie mogli pracować albo musieli wyjechać?
Ludzie w Mrągowie to rozumieją. Wspieramy się i szanujemy nawzajem.
Łańcuch jedności Ukraińców i Polaków w Mrągowie. Zdjęcie: Mragowo.pl
Marta Rothe, znana w mediach społecznościowych jako @tojaHelga, spędziła 20 lat na emigracji. Wyjechała z Polski do Niemiec jako 19-letnia dziewczyna — nie znając języka i nie mając pojęcia, co ją tam czeka. A czekały: problemy ze znalezieniem mieszkania i pracy, dyskryminacja, a nawet przemoc. Mimo wszystko Marta stanęła na nogi, zakochała się, urodziła syna i… w końcu wróciła do Polski. Dziś aktywnie wspiera ukraińskie uchodźczynie, które — podobnie jak ona kiedyś — znalazły się za granicą i zetknęły się z nieuzasadnioną wrogością.
„Każdy dzień na emigracji to walka”
Natalia Żukowska:Co skłoniło panią do opuszczenia Polski i przeprowadzki do Niemiec?
Marta Rothe: Wyjechałam w 1999 r. Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. Właśnie skończyłam szkołę średnią. Przyjaciółka, która wtedy mieszkała w Niemczech, przyjechała na wakacje i zaproponowała, żebym pojechała z nią na lato "dorobić". Mówiła, że zna kiosk, w którym szukają sprzedawczyni, i że pomoże. Byłam młoda, odważna i ufna. Nie znałam niemieckiego, ale uwierzyłam, że "jakoś to będzie". Szybko okazało się, że rzeczywistość wygląda inaczej.Na początku nie miałam nawet gdzie spać. Przyjaciółka stwierdziła, że nie może mnie przenocować, bo jej chłopak jest temu przeciwny. Zostałam w obcym kraju bez mieszkania, pracy, pieniędzy i bez miejsca, w którym mogłabym przeczekać noc. To był bolesny początek — moment, w którym zaczęło się moje prawdziwe dorosłe życie. Nie mogłam wrócić — nie miałam za co, a poza tym nie chciałam rozczarować rodziców. Granice były wtedy trudniejsze do pokonania niż dziś: przejścia graniczne, długie kontrole, mnóstwo formalności. Postanowiłam więc zostać i walczyć.
Gdzie spędziła pani pierwszą noc?
Błąkałam się po mieście z walizką. Przyjaciółka "załatwiła" mi nocleg u starszego Niemca z sąsiedztwa, który mieszkał sam. Było mi i strasznie, i wstyd, ale nie miałam wyjścia. Spałam kilka nocy na materacu na podłodze, nasłuchując każdego dźwięku. Później przygarnęła mnie Polka — okazało się, że pochodziła z mojej Zielonej Góry. Uznałam to za dobry znak. Po kilku dniach uciekła… zabierając wszystkie moje rzeczy. Zostałam z niczym. Plusem tej historii było to, że po jej ucieczce zwolniło się jej miejsce pracy. I udało mi się je dostać.
Tak zaczęłam stawać na nogi. Poznawałam ludzi, głównie Polaków. Nie wszyscy mieli dobre zamiary. Część przyjechała do Niemiec, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości. Trafiłam w złe towarzystwo. Zakochałam się. W tym czasie pracowałam już w innym miejscu — pomagałam Polce opiekować się dziećmi i mieszkałam w jej domu, gdzie często bywali goście. Wśród nich był ten chłopak. Zaczęliśmy się spotykać, a potem zamieszkaliśmy razem. Szczerze wierzyłam, że to miłość, że w końcu znalazłam osobę, przy której będę miała spokój i wsparcie. Z czasem dowiedziałam się, że jest poszukiwany w Polsce za poważne przestępstwo.
Pamiętam dzień, w którym wszystko się zawaliło: wrócił pijany z kolegą. Wcześniej nigdy nie pił alkoholu, ale tego wieczoru wszystko było inaczej. Wygłupiali się, śmiali, a potem mnie zaatakowali. Chwycił nóż... Nawet teraz, po tylu latach, bardzo trudno mi o tym wspominać. Chciał podciąć mi gardło i trzymał nóż przy szyi. Potem zmienił zdanie i pociął mi tylko skórę na nadgarstkach.
W ogóle w tym okresie emigracji doświadczyłam bardzo wiele zła. Poniżano mnie, molestowano, bito. Nawet policja raz bezpodstawnie mnie aresztowała. Wtedy w Niemczech traktowano Polki jak nielegalne prostytutki. Pewnego razu jechaliśmy z koleżanką i dwoma chłopakami na dyskotekę — zatrzymała nas policja. Zabrali nas na posterunek. Przeprowadzili osobistą kontrolę, przesłuchiwali przez całą noc. Sprawdzali telefony, torby, nawet kontakty w notesach. Oskarżali mnie, że jestem tu dla pieniędzy, że pracuję nielegalnie, że przekroczyłam "czarną granicę". To nie była prawda — miałam nawet bilet powrotny do Polski na trzy miesiące później, bo tyle właśnie można było przebywać w Niemczech. W końcu nas puścili, ale ten incydent pozostawił głęboki ślad. A takich sytuacji było mnóstwo.
Marta Rothe
Co było najtrudniejsze w pierwszych latach?
Najtrudniejsze było chyba to, że zupełnie nie znałam języka niemieckiego. Mimo to prawie od razu skierowano mnie do pracy przy kasie w kiosku, który był jednocześnie barem. Sprzedawano tam piwo, stały automaty do gier. Po prostu wrzucono mnie na głęboką wodę. Wtedy nie było ani internetu, ani tłumaczy w telefonie. Dlatego wszędzie chodziłam z notesem, zapisywałam każde słowo, które usłyszałam od szefa lub klientów, a wieczorem, wracając do domu, tłumaczyłam. W ten sposób uczyłam się języka — słowo po słowie, dzień po dniu, i po roku mogłam swobodnie rozmawiać po niemiecku. Jednak trudności nie wynikały tylko z języka. Przytłaczało mnie ciągłe poczucie braku bezpieczeństwa. Żyłam w strachu dzień po dniu.
Moje życie zależało od innych — od ich woli, nastroju, kaprysów. Każdy dzień był walką — o pracę, bezpieczeństwo, własną godność.
Czy rodzice wiedzieli, przez co pani przechodzi?
Prawie nie mieliśmy kontaktu. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych ani komunikatorów. Aby zadzwonić do domu, trzeba było kupić specjalną kartę telefoniczną. Dobrze pamiętam, że kosztowała 12 marek niemieckich i nie zawsze mogłam sobie pozwolić na taki "luksus". Dzwoniłam do nich z budki telefonicznej raz na kilka tygodni. Nie opowiadałam im o najgorszym — nie chciałam martwić. Może to zabrzmi dziwnie, ale mimo wszystkiego w Niemczech czułam się wolna. W Polsce było wtedy ciężko — sytuacja gospodarcza, bezrobocie, ograniczone możliwości. Jednak po czterech latach postanowiłam wrócić do Polski. Nie była to łatwa decyzja, ale czułam, że nadszedł czas, aby zacząć wszystko od nowa. Znalazłam oficjalną pracę, zrobiłam prawo jazdy i zaczęłam nowe życie.
Potem znowu wyjechała pani do Niemiec?
Tak (uśmiecha się). W Polsce początkowo miałam już wszystko mniej więcej ustabilizowane: pracę, chłopaka, wspólne mieszkanie. Po naszym rozstaniu wszystko się zmieniło. Wróciłam do rodziców i znowu poczułam się jak na rozdrożu. Wtedy odezwała się przyjaciółka i zaczęła mnie namawiać, żebym do niej do Drezna przyjechała. Wahałam się, ale tym razem znałam już język, miałam doświadczenie. Poza tym Drezno znajduje się blisko Zielonej Góry. Wydawało się, że tym razem wszystko będzie inaczej. Pojechałam. To był 2008 r.
„Czułam się jak czarna owca”
Jak tym razem przywitały panią Niemcy?
W Dreźnie zaczynałam wszystko od zera, ale już z pewnym doświadczeniem i bez wielkich oczekiwań. Mieszkałam u przyjaciółki i jej chłopaka. Pracowaliśmy w firmie logistycznej. Szef wydawał się w porządku — elegancki, zawsze uśmiechnięty. Jednak z czasem zaczęłam zauważać, że jest ciągle podekscytowany, spocony. Zaczęłam podejrzewać, że bierze narkotyki. Powiedziałam o tym przyjaciółce. Ona tylko machnęła ręką i powiedziała: "Co ty, nie wymyślaj bzdur!". Pewnego dnia do biura weszła policja kryminalna z psami. Okazało się, że szef handluje narkotykami. Kilka razy wzywano mnie na przesłuchania w celu złożenia zeznań. Na szczęście nie skończyło się to dla mnie niczym poważnym, ale stres był ogromny. Moja przyjaciółka natychmiast uciekła. Ja miałam powód, aby zostać. Musiałam uzyskać oficjalne pozwolenie na pracę w Niemczech, a do tego trzeba było przepracować rok w jednej firmie. Brakuje mi tylko trzech miesięcy. Przychodziłam więc do biura, bo miałam klucze, i siedziałam tam sama. Przestali mi płacić pensję. Urząd pracy popełnił błąd i nie naliczył mi zasiłku dla bezrobotnych. Wszystko się powtarzało: inni ludzie, inne okoliczności, ale ten sam chaos. Czasami naprawdę wydawało mi się, że po prostu przyciągam kłopoty. To właśnie one mnie zahartowały.
Co pani dodawało sił w tamtym czasie?
Poznałam świetnego kolegę geja i jego bliskich — szczerzy ludzie, którzy stali się moją "małą rodziną". W 2010 r. poznałam mojego męża, Niemca, pracowaliśmy razem w dużej międzynarodowej firmie transportowej. Zawsze żartuję, że to było "w obozie pracy". Warunki tam były bardzo surowe: nie można było nawet się śmiać, nie pozwalano sobie zrobić kawy. Pracowaliśmy po 12 godzin, bez przerwy, pod stałą kontrolą. On na magazynie, a ja w biurze. Wtedy zachorowałam na wypalenie zawodowe, a chwilę później okazało się, że jestem w ciąży. Nasz syn urodził się zdrowy, ale w czasie porodu lekarze popełnili kilka błędów, w efekcie czego musiałam przejść 11 operacji.
Z mężem
Wpadłam w głęboką depresję. Trafiłam do kliniki psychosomatycznej dla matek z dziećmi na trzymiesięczną terapię. Po raz pierwszy mogłam wszystko opowiedzieć: o dyskryminacji, mobbingu, ksenofobi, strachu i samotność. Dopiero kiedy nazwałam ból, zaczęłam się leczyć.
A jak przejawiała się wobec pani dyskryminacja?
Drezno leży na wschodzie Niemiec, gdzie atmosfera bywa inna niż na zachodzie. Rasizm i ksenofobia są tam niestety częstsze. W 2008 r. obcokrajowców było niewielu. Z wyglądu nie było po mnie widać, że jestem Polką, ale zdradzał mnie akcent. Najczęściej obrażano mnie, nazywając "Rosjanką". Widząc polskie tablice rejestracyjne, krzyczeli: "Wracaj do domu!". W pracy trafiały się uprzedzenia: żarty o "Polakach kradnących samochody", śmiech, gdy coś źle wymówiłam. Kiedy to spotyka cię dzień w dzień, kropla drąży skałę, a potem zamienia się w truciznę.
Osobnym tematem był mój wygląd. Wiele miejscowych kobiet w ogóle nie przywiązywało uwagi do stroju. A każda moja "zadbana" stylizacja spotykała się z dezaprobatą. Jeśli malowałam usta, mogły powiedzieć, że to "za dużo". Jeśli przychodziłam na obcasach, patrzyły krzywo, więc z czasem przestałam je nosić, bo nie chciałam za każdym razem czuć tych spojrzeń. To było strasznie wyczerpujące.
Ciągle musiałam się ograniczać — nie śmiać się głośno, nie rozmawiać po polsku przez telefon. Czułam się, jakbym cały czas próbowała wcisnąć się w ubrania, które mi nie pasowały.
A jednocześnie robiłam wszystko, aby się zintegrować. Doskonale znałam już niemiecki, słuchałam niemieckiej muzyki, czytałam niemieckie książki, oglądałam lokalne wiadomości. Czasami nawet wydawało mi się, że jestem już w połowie Niemką. Ale nie — zawsze znajdowało się coś, co przypominało mi, że jestem obca. Czasami myślę, że za te wszystkie lata, które tam spędziłam, powinnam otrzymać rekompensatę — przynajmniej moralną. Bo to, co przeżyłam, było prawdziwym sprawdzianem wytrzymałości.
Codziennie z zaciśniętymi zębami
Czy były momenty, kiedy chciała pani wszystko rzucić?
Bardzo często. Zwłaszcza w najtrudniejszych okresach, kiedy czułam się zupełnie samotna. Budziłam się bez sił, żeby wstać, ale wiedziałam, że muszę pisać wnioski, odwołania do sądu... To było życie z zaciśniętymi zębami. Płacz prawie codziennie, poczucie bezsilności. Nieraz myślałam: "Koniec, rzucam to, wyjeżdżam stąd". Ale coś mnie ciągle zatrzymywało.
Co dokładnie?
Wewnętrzna siła. Upór, żeby się nie poddać, przejść przez to i rozwiązać wszystkie problemy.
Czego najbardziej brakowało pani w Niemczech?
Rodziców i przyjaciół — ciepłego kręgu, który tworzy poczucie domu. W Niemczech czułam się obca. Tęskniłam za polską kuchnią. Wtedy, w latach 2000, w sklepach nie sprzedawano jeszcze ani polskich produktów. Wtedy sama organizowałam sobie "polskie noce". Kupowałam butelkę wina, włączałam ulubioną polską muzykę i mogłam tańczyć całą noc w mieszkaniu. To był mój sposób, aby nie zwariować z tęsknoty.
Samotność — to właśnie najbardziej mnie dręczyło. To najgorsze uczucie podczas emigracji: jakbyś żył, ale część ciebie została gdzieś tam, w domu.
Jakie były najciekawsze sposoby adaptacji? Jak opisać Pani swoje pierwsze kroki w nowym miejscu?
Nauki języka - adaptacja do nowej kultury, pojawienie się roślin pospolitych w nowym świecie. Biurokracja, w Niemczech system administracyjny jest bardziej wymagany niż w Polsce. Sprawy urzędowe dotyczące cierpliwości i sterty formularzy. Składasz wniosek - na przykład Kindergeld - i czekasz, nie wiadomo, jak to zrobić. W Polsce obowiązuje ostatni termin, pierwszego dnia instytucji i 14 dni w odpowiedzi udzielenia. W Niemczech nie ma mamy. Nie chcemy opiekować się naszymi dziećmi po wyjeździe do Polski, więc nie możemy się doczekać, aż je zostawisz. Jednocześnie mamy maszynę, którą należy zmienić, aby nie korzystać z systemu. Prowadziłam nawet działalność „Polak w Niemczech”, pomagając w sprawach urzędowych.
Co przesądziło o powrocie?
Nie planowaliśmy wyjazdu do Polski. Mój syn nawet nie znał języka polskiego — przez moją chorobę nie byłam w stanie go nauczyć. Do tego doszła nieprzyjemna sytuacja w przedszkolu: starsza wychowawczyni biła dzieci, w tym mojego syna. Zrobiłam ogromną awanturę i nasze dziecko zostało wyrzucone z przedszkola. Była to kolejna trudna sytuacja, która ostatecznie przekonała mnie, że wystarczy. Ponadto właściciel mieszkania zabronił nam trzymać psa. Nie była to drobnostka — pies jest częścią rodziny. Wtedy mój mąż zaczął szukać domu w Zielonej Górze. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy zacząć od nowa właśnie tam.
Minęły już dwa lata od powrotu, a ja wciąż nie czuję się... częścią polskiego społeczeństwa. Rani mnie nienawiść do obcokrajowców, przestarzałe myślenie rodaków, ksenofobia. Czasami nawet mówię sobie, że nie czuję się Polką. Dla mnie ważne jest, aby otaczać się dobrymi ludźmi, z którymi można szczerze porozmawiać o życiu. Tego właśnie mi tutaj brakuje.
Z psami
„Strach — najgorszy wróg integracji”
Z pani doświadczenia, kto zazwyczaj wraca z emigracji, a kto decyduje się pozostać?
Zostają zwykle ci, którzy są "zakorzenieni", mieszkają tam od wielu lat i mają dorosłe dzieci. Na Instagramie mam wiele Polek, które piszą, że nie zamierzają wracać z Niemiec do Polski, ponieważ tam dorastały ich dzieci, tam mają przyjaciół, szkoły, nawyki. Inni cenią spokój i przewidywalność — łatwiej planować wydatki, myśleć o jutrze. W Polsce zderzają się z inną mentalnością i ksenofobią, co zwiększa stres.
Ja miałam w tym sensie szczęście. Mój mąż zawsze kochał Polskę, czuje się tu dobrze. Dzięki temu łatwiej nam się dostosować — robimy to razem. On już nawet mówi po polsku, choć nie perfekcyjnie. Nasz syn komunikuje się po polsku już prawie idealnie. Jestem z tego bardzo dumna.
Jeśli chodzi o Ukrainki, to mają one inną sytuację, większość wyjechała przez wojnę. Nie wybrały emigracji. Gdyby wojna zmusiła mnie do opuszczenia kraju, też chciałabym wrócić. To naturalne.
Jakie wyzwania i możliwości mogą czekać Ukraińców po powrocie do domu?
Trudno mi wyobrazić sobie siebie na ich miejscu, ponieważ wojna niszczy nie tylko miasta, ale także ludzkie losy, relacje, wspomnienia. Po czymś takim trzeba będzie odbudować nie tylko dom, ale także siebie. Jednak jestem pewna, że powrót do domu przyniesie wielką radość. To chyba najgłębsze uczucie, jakiego może doświadczyć człowiek: powrót do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Jeśli serce pragnie powrotu, warto to zrobić. Jeśli jednak czujesz się bardziej komfortowo tam, gdzie jesteś teraz, to też dobrze. Wszyscy żyjemy w swoich małych "bańkach". Ja jestem w Polsce: czasami denerwują mnie ludzie, mentalność, pewne rzeczy, ale obok mnie jest mój mąż, dziecko, rodzice — to jest moje życie.
Moim zdaniem nie trzeba być przywiązanym do kraju. Ważniejsze jest znalezienie miejsca, w którym czujesz się spokojnie, gdzie czujesz się jak w domu.
Tak, widzę różnicę i niestety nie na korzyść Polski. Tak, w Niemczech też spotkałam się z rasizmem i dyskryminacją, ale były to pojedyncze przypadki, które z czasem zniknęły. Niemcy są ogólnie bardziej tolerancyjni, spokojniej podchodzą do różnych narodowości. Natomiast w Polsce widzę straszną nienawiść do Ukraińców. Wstyd mi nawet o tym mówić. Nie mogę słuchać, jak niektórzy znajomi, koledzy z pracy źle o nich mówią, krzyczą, żeby "wracali do domu". To bolesne. Jestem przekonana, że winę za to ponoszą przede wszystkim politycy i media, którzy od lat budują strach i nieufność wobec Ukraińców. Dlatego prawie nie oglądam telewizji i nie czytam wiadomości, bo to mnie zatruwa.
W Niemczech ludzie są zupełnie inni pod tym względem — bardziej zdystansowani od polityki. Wiele inteligentnych rodzin nie ma nawet telewizorów, dzieci wychowuje się bez nich. A w Polsce jest odwrotnie: telewizja i polityka są wszędzie — w domu, w kościele, w pracy, na ulicy. To dosłownie przyprawia o mdłości. Politycy mówią, że Ukraińcy zabierają Polakom miejsca w szpitalach, otrzymują pomoc, mają przywileje. I właśnie te słowa sieją nienawiść i strach wśród ludzi. To chyba najsmutniejsze — widzieć, jak propaganda pozbawia ludzi człowieczeństwa.
Czy zdarzyło się pani wyjaśniać lub przekonywać swoich przyjaciół, że jest odwrotnie?
Zawsze reaguję. Mówię na przykład:
"A wiesz, kto mnie na początku okradł, pobił i zgwałcił w Niemczech?" . A kiedy dodaję: "Polacy!" — ludzie są zazwyczaj zawstydzeni.
Bo wtedy wyjaśniam: nie ma znaczenia, kto dokładnie. To samo można by powiedzieć o każdym narodzie. Jeśli okradł mnie Polak, to co, wszyscy Polacy tacy są? Oczywiście, że nie. I wtedy pytam: "A co złego zrobił ci osobiście jakiś Ukrainiec?" — i w odpowiedzi zazwyczaj słyszę: "Nic, ale denerwuje mnie to czy tamto". Wtedy mówię: "Więc dlaczego powtarzasz to, co usłyszałeś w telewizji?"Czasami ludzie zaczynają wspominać jakieś pojedyncze przypadki — na przykład, że sąsiedzi-Ukraińcy byli głośni, coś zniszczyli, coś ukradli. Ale zawsze staram się wyjaśnić: takie historie są w każdym kraju. Są złodzieje, są ludzie, którzy czynią zło — zarówno wśród Polaków, jak i Niemców, i Ukraińców. Nie jest to kwestia narodowości, to po prostu ludzkie zachowanie. Zawsze prowadzę takie dyskusje — spokojnie, bez emocji, ale stanowczo. I zwykle argumenty się kończą.
Jak Polacy mogą lepiej zrozumieć Ukraińców, biorąc pod uwagę, że wielu z nich samych było i jest emigrantami?
Zrozumieć, że emigracja to nie przygoda, tylko wyzwanie: nowy język, zasady, kultura, samotność i ciągłe "udowadnianie, że jest się swoim". Jeśli Polacy nauczą się empatii, szacunku i wsparcia, a nie strachu i zazdrości, to wiele się zmieni. Próbuję to wyjaśniać na różne sposoby, ale często napotykam "głuchy" mur. Kiedyś powiedziałam znajomym Polakom: "Jesteście katolikami, Bóg uczy miłości, dlaczego więc zachowujecie się inaczej?" — ale takie argumenty nie działają.
Jak reagować na hejt i prześladowania?
Najważniejsze — reagować. Jeśli dziecko słyszy w szkole: "głupi Ukraińcy" — nie można tego ignorować. Trzeba o tym mówić. Dziecko musi wiedzieć, że może zwrócić się do rodziców, którzy powinni podjąć działania: poinformować wychowawcę klasy, dyrektora, szkolnego psychologa. Milczenie tylko pogłębia problem.
Po tym, co przeżyłam, mogę powiedzieć, że to poczucie własnej godności mnie uratowało. Gdybym nie wierzyła w siebie, nie wiedziała, kim jestem, nie wytrzymałabym wielu upokorzeń, których doświadczyłam.
Ale zawsze powtarzałam sobie: "Wiem, kim jestem. Nie pozwolę się poniżać". I tego chcę nauczyć innych — nie bać się, mówić, bronić siebie. Bo wszyscy jesteśmy ludźmi. I nasze prawa są takie same, niezależnie od tego, gdzie mieszkamy.
Jaką radę dałaby pani osobom, które dopiero zaczynają życie na emigracji?
Najważniejsze jest nauczenie się języka, to kluczem do wszystkiego: do pracy, zrozumienia ludzi, poczucia bezpieczeństwa. Po drugie — chęć integracji. Ważne jest, aby nie zamykać się we własnym środowisku. Wiem, że łatwiej jest trzymać się swoich, ale warto szukać kontaktów z lokalną społecznością: zapisać się na zajęcia sportowe, kursy, koła zainteresowań, organizować wspólne imprezy. Kolejna rada — unikać tematów politycznych. Rozmawiać o życiu, rodzinie, zwykłych sprawach. Na poziomie ludzkim wszyscy jesteśmy tacy sami i właśnie to pomaga znaleźć wspólny język. A co najważniejsze — nie bój się nowego. Strach jest największym wrogiem integracji.
Na swoim Instagramie wspiera pani Ukrainki. O czym do pani piszą?
Ukrainki często do mnie piszą. Mówią, że nie chcą być za granicą, że wolałyby żyć u siebie, ale niestety nie mogą. Dzielą się swoimi przeżyciami, osobistymi historiami — jak wyjeżdżały, jak ich bliscy nie mogą się tutaj odnaleźć, jak ich dzieci są prześladowane za to, że mówią po ukraińsku.
Najbardziej porusza ich to, że okazuję im wsparcie. Bardzo często piszą, że daje im to nadzieję — że nie wszyscy ludzie są źli. Ukraińcy są szczerzy i wdzięczni, tylko niektórzy z nas, niestety, tego nie dostrzegają.
Czy kiedykolwiek żałowała pani decyzji o emigracji?
Czasem myślę, że może byłoby mi łatwiej bez tego wszystkiego. Może moje życie byłoby łatwiejsze, spokojniejsze, ale potem zatrzymuję się i rozumiem: tak miało być. Mam męża, dziecko i były też dobre chwile. Bez tego, przez co przeszłam, prawdopodobnie nie stałabym się tym, kim jestem dzisiaj.
Tak, obecnie nie wszystko jest idealne — problemy nie znikają w jeden dzień, ale czuję, że jesteśmy na dobrej drodze. Najważniejsze — jesteśmy szczęśliwi i nie żyjemy w ciągłym stresie. A najcenniejsze — jesteśmy razem. To moja definicja spokoju i wdzięczności.
Administracja prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa potwierdziła częściowe wstrzymanie dostaw amunicji do Ukrainy. Chodzi tu również o wstrzymanie już zaplanowanych dostaw, między innymi rakiet dla obrony przeciwlotniczej. Oficjalnym powodem jest znaczne zmniejszenie amerykańskich zapasów broni. Na ten moment wstrzymane zostały dostawy amunicji artyleryjskiej 155mm, PAC-3 Patriot, GMLRS, Stinger, AIM-7 oraz ppk Hellfire. To znacznie wpłynie na zdolność Ukrainy do odpierania rosyjskich ataków rakietowych i dronowych.
Zmasowane ataki
Decyzja Białego Domu o wstrzymaniu dostaw zbiegła się w czasie z największymi atakami dronowo-rakietowymi Rosji na Ukrainę, a także z zauważalną eskalacją stosowania środków powietrznego napadu w ostatnich tygodniach. Nie ma bowiem nocy, kiedy po niebie nie przesuwałby się setki rosyjskich dronów Geran-2, popularnie nazywanych “Szahedami”. Jednak te bezpilotowce nie mają już niczego wspólnego z krajem producenta, Iranem. Rosja bowiem od dłuższego czasu samodzielnie produkuje drony uderzeniowe, które zostały usprawnione i dostosowane do ich morderczych celów. Geran lata na dużo wyższym pułapie, przez co jest trudniejszym celem dla mobilnych grup obrony przeciwlotniczej.
-Bardzo często zdarza się, że widzimy “Szahedy” na naszych monitorach i teoretycznie są bardzo blisko - mówi “Barber”, jeden z żołnierzy mobilnej grupy obrony przeciwlotniczej - Ale lecą tak wysoko, że możemy je tylko bezradnie odprowadzić wzrokiem. Nie możemy nic zrobić, bo nasze Zeuszki (armata przeciwlotnicza ZU-23, przyp. red.) nie są w stanie ich dosięgnąć. Te nowe Szahedy lecą bardzo wysoko, a potem pikują niemal pionowo w dół, by uderzyć. Dlatego coraz trudniej je eliminować, a one coraz częściej uderzają w swoje cele.
Zestrzelone rosyjskie drony, złożone z zagranicznych części, wystawione na konferencji „Fair play: uczciwa gra”. 27.06.2025. Zdjęcie: Ukrinform
Ataki dronami najczęściej łączone są w kombinowany atak rakietowy. Razem z setką dronów podrywane są w powietrze samoloty, przenoszące rakiety balistyczne czy hipersoniczne pociski manewrujące, które najskuteczniej potrafi strącić system Patriot. Marek Meissner, analityk gospodarczy i militarny ISBNews twierdzi, że wstrzymanie dostaw dla Ukrainy to bardzo zły sygnał. Paradoksalnie nie chodzi w tym przypadku o amunicję 155 mm, która jest najczęściej wykorzystywaną amunicją na polu walki. Z tą jest już lepiej, ostatnie dostawy z Europy, zwłaszcza w tzw. czeskiej transzy pozwoliły odbudować zapasy i nawet wypracować małą nadwyżkę.
-Fatalne jest natomiast wstrzymanie dostaw efektorów do systemów Patriot czyli rakiet PAC-3 - mówi Meissner - Zapotrzebowanie na te pociski jest ogromne, ostatnio szukano ich już na całym świecie, plany produkcyjne są napięte na dekadę. A jest to obecnie rodzaj uzbrojenia na Ukrainie nie zastępowany, jako jedyny może niszczyć rosyjskie pociski balistyczne.
Do pocisków balistycznych zaliczane są znane z mediów nazwy takie jak Kindżał, czy Iskander. To właśnie te ostatnie były przyczyną największych tragedii, jak na przykład atak rakietowy na centrum miasta Sumy w Niedzielę Palmową w 2025 roku, w którym zginęły 34 osoby, a 117 zostało rannych, czy też atak na pizzerię Ria w Kramatorsku, w którym zginęło 13 osób, a wśród ofiar była ukraińska pisarka Wiktoria Amelina.
Co nie dotrze na Ukrainę?
Dokładną analizę tego, co ma więcej nie dotrzeć na Ukrainę, przeprowadził Bartosz Sawicki, analityk portalu WarNews.pl, podkreślając też, że od ponad pół roku nie ma żadnych nowych pakietów wsparcia od strony USA. Dotychczasowa pomoc była wysyłana wciąż na konto poprzedniej administracji Stanów Zjednoczonych. Dodaje też, że z technicznego punktu widzenia w aktualnej sytuacji Ukraińcy nie mają problemu z amunicja artyleryjską, zapewniając sobie inne źródła produkcji kooperatywnej bądź europejskiej. Aktualna decyzja może wywołać jedynie lokalne niedobory, nie zaś strategiczne niedobory na całej linii styczności - przynajmniej w perspektywie najbliższych miesięcy do roku.
– Poza amunicją artyleryjską, podobnie będzie z kierowanymi pociskami rakietowymi klasy powietrze-ziemia Helfire, który został zaprojektowany do niszczenia celów opancerzonych. Z powodu małej ilości nośników udostępnionych Ukrainie, utrata tego źródła dostaw będzie miała znikomy wpływ na ogólną sytuację na linii. Podobnie będzie z MANPADS, czyli z przenośnymi przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi. Ich skuteczność ogranicza się do zestrzeliwania nisko lecących dronów bądź rakiet manewrujących (na co Rosjanie zareagowali zwiększając pułap lotu Szahedów). Na linii frontu służą w przeciwdziałaniu misji bliskiego wsparcia powietrznego (CAS) i może zostać zastąpiona innymi efektorami, m.in. naszymi Grom-ami czy Piorun-ami.
Sawicki podkreśla też, że Rosjanie boleśnie odczuli skutki użycia amunicji kierowanej HIMARS już w 2022 roku, więc mocno skupili się na przeciwdziałaniu jej. Może wstrzymanie dostaw pocisków nie będzie krytyczne dla ZSU, bo ilość akcji bojowych z ich użyciem zasadniczo spadła w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny. W dużej mierze ograniczono się do wykonywania misji z ich użyciem tylko w sprzyjających warunkach i wybranych rejonach o mniejszym natężeniu występowania rosyjskiej obrony przeciwlotnicze, jak i przede wszystkim zagłuszania elektronicznego, które skutecznie zmniejszyło precyzyjność tych uderzeń.
Ale HIMARS-y wciąż pozostają strategicznym elementem wyposażenia Ukraińskich Sił Zbrojnych
–Amunicja GMLRS pozwalała na atakowanie bliskiego zaplecza Rosjan, rejonów ześrodkowania wojsk, składów i baz polowych do 70 km od stanowisk ukraińskiej artylerii i zmusiła Rosjan do kłopotliwego dla nich bardzo „cofnięcia” logistyki na odległość do 100 km od linii styczności wojsk - mówi Marek Meissner.
Meissner dodaje, że podobny problem jest z brakiem dostaw rakiet AIM-7 używanych w systemach obrony przeciwlotniczej NASAMS i samolotach wielozadaniowych F-16 – to znaczne osłabienie ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Jeśli chodzi o braki rakietowych pocisków przeciwlotniczych krótkiego zasięgu FIM-92 Stinger i kierowanych pocisków przeciwpancernych Javelin to na szczęście te rodzaje uzbrojenia są zastępowalne, choćby polskimi zestawami przeciwlotniczymi Piorun.
Jednak łącznie te braki w dostawach dla Ukrainy dotkliwe i będą stanowiły dla niej spory problem zwłaszcza jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą i niszczenie rosyjskiego zaplecza - podkreśla Marek Meissner.
Puste skrzynki po amunicji na pierwszej linii frontu, Ukraina. Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Nadchodzi kolejny tragiczny zwrot w historii Ukrainy
Nastroje w Ukrainie nie są jednak tak wyważone. Na swoim FacebookuJurij Kasjanow, działacz społeczny, wolontariusz, żołnierz i konstruktor systemów bezzałogowych statków powietrznych dalekiego zasięgu, napisał:
Nie pamiętam żadnego przypadku, aby Stany przestały komuś pomagać, a ten ktoś przeżył, zwłaszcza jeśli walczy z najbardziej agresywną i okrutną imperią na świecie
–Nie mamy praktycznie żadnych szans po tym, jak Stany Zjednoczone wycofały się z gry i zaprzestały dostaw nawet rakiet przeciwlotniczych. Pomoc europejska jest niewielka i nie może zastąpić amerykańskich dostaw w zakresie asortymentu. Na przykład, po prostu nie produkują oni rakiet dla „Patriotów”, a to oznacza, że nie będziemy mieli czym zestrzelić balistyki. Teraz nie ma żadnych wątpliwości, że Trump jest agentem Kremla. W rzeczywistości oddaje Ukrainę Putinowi zgodnie z nowymi/starymi tajnymi protokołami paktu Ribbentrop-Mołotow. Z czasem odda mu Europę Wschodnią – amerykańskie NATO nie będzie walczyć ani o kraje bałtyckie, ani o Polskę. Europejczycy to rozumieją, ale nie zdążą przygotować się do wojny, dlatego bardzo im się opłaca wspierać nas do ostatniej chwili. Nadchodzi kolejny tragiczny zwrot w historii Ukrainy. Nie ma żadnych szans na zachowanie wolności i niepodległości bez pomocy amerykańskiej. Prawie żadnych, jeśli nie nastąpią radykalne zmiany w polityce, gospodarce, mobilizacji, dowództwie, dyplomacji. Nie można już żyć tak jak dotychczas. Nie pozostało prawie żadnego czasu.
Zaskoczenie w sztabie Trumpa
Politico, powołując się na własne źródła, pisze, że decyzja Białego Domu o wstrzymaniu dostaw amunicji okazała się zaskoczeniem nawet dla niektórych bliskich współpracowników Donalda Trumpa. Dziennikarze zaznaczają, że według “sześciu osób zaznajomionych z sytuacją” informacji o decyzji nie otrzymały osoby, które zazwyczaj po cichu były uprzedzanie. Chodzi tu między innymi, o niektórych członków Kongresu, urzędników Departamentu Stanu i kluczowych europejskich sojuszników. Wskazuje się, że decyzję o wstrzymaniu dostaw podjęli szef departamentu polityki Pentagonu Elbridge Colby wraz z wąskim gronem doradców. Ich stanowisko wynikało z obawy, że zapasy niektórych strategicznych rodzajów amunicji miałyby się wyczerpywać, co wpisuje się w główny nurt polityki Białego Domu, jakim jest motyw bezpieczeństwa narodowego. David G. Rodenko, historyk i specjalista od krajów anglosaskich na Kellogg College, a także autor popularnego kanału na YouTube “Historia w 5 minut” wskazuje, że liczby najlepiej wskazują potrzebę odbudowy własnych zapasów kluczowych efektorów.
-Jedna rakieta PAC-3 kosztuje około 4 mln USD, a czerwcowy kontrakt z 2024 roku na 870 takich pocisków opiewał na 4,5 mld USD, co dobrze ilustruje skalę potrzeb budżetowych - wylicza Rodenko - Co za tym idzie, decyzja ma szerokie poparcie wśród jego zwolenników. Administracja Donalda Trumpa prezentuje ruch jako spełnienie obietnic wyborczych, slogan America First, czyli odbudowę zdolności odtworzeniowych kosztem bieżących transferów. Tworzy to dysonans polityczny. Plan wydatków Pentagonu na rok budżetowy 2025 rezerwuje 29,8 mld USD na produkcję amunicji, w tym znaczące środki na linie PAC-3 i GMLRS, co wzmacnia argument o potrzebie pauzy eksportowej.
Według Davida Rodenko dla skrzydła MAGA (Make America Great Again) zamrożenie pomocy to dowód twardej kontroli wydatków, zaś dla demokratów to erozja dotychczasowej długo utrzymywanej linii w skali międzynarodowej. Dodaje też, że w badaniu Pew Research z maja 2024 roku 47% Amerykanów stwierdziło, że europejscy sojusznicy powinni zwiększyć własne wydatki obronne, co wpisuje się w logikę America First.
I choć Departament Stanu tonuje przekaz, mówiąc o incydentalnej pauzie, to dla znacznej części Europy to sygnał fiasko wiarygodności gwarancji sojuszniczych
– Krążą informacje, że zostały także wstrzymane zostały pociski częściowo sfinansowane z Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju - dodaje Rodenko - Ponownie podważa to wiarygodność USA, bo partnerzy kwestionują realną wartość klauzuli wzajemnej pomocy, jeśli Biały Dom może wstrzymać dostawy z dnia na dzień. Łączna wartość zatwierdzonej pomocy wojskowej z Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju dla Ukrainy przekroczyła już 10,6 mld euro, co zwiększa ciężar polityczny każdej zwłoki w dostawach. Wygląda na to, że USA już wprost sygnalizują, że kto chce amerykańskiej broni, musi realnie współfinansować jej produkcję. Dlatego państwa NATO stoją przed wyborem, dołożyć do amerykańskich linii lub zbudować własny łańcuch dostaw.
Eksperci z różnych stron uspokajają, że sytuacja nie jest na tyle dramatyczna, by miała zmienić sytuację na froncie - na pewno w najbliższych miesiącach to się nie wydarzy. Jednak to, że dostawy amunicji nie zostały całkowicie odwołane, a jedynie wstrzymane, może oznaczać, że stały się one kolejną kartą przetargową w negocjacjach. Kartą w grze, w której na szali jest życie cywili w ostrzeliwanch rosyjskimi rakietami miastach.