Exclusive
20
min

Naszej historii jeszcze światu nie opowiedzieliśmy

W Galerii Tretiakowskiej dział sztuki starożytnej otwiera nasz Dmytro Sołuński, skradziony przez Rosjan. Nie przyznają się, że to kijowska mozaika, przewieziona do Moskwy w latach 30. XX wieku na przechowanie. Mieli ją zwrócić, ale zawieźli do Moskwy, a teraz jest prezentowane jako ‘arcydzieło sztuki rosyjskiej’” – mówi Ołena Grozowska, kijowska malarka i historyczka sztuki

Oksana Gonczaruk

Elena Grozovskaya na tle mozaikowego panelu „Wiatr” autorstwa dysydentki Alli Gorskiej. Zdjęcie: Nastya Telikova/Historia lokalna

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jednym z najbardziej udanych wojennych projektów artystycznych w Ukrainie była retrospektywna wystawa „Ałła Horska. Boriviter”, która odbyła się w tym roku w Ukraińskim Domu i przyciągnęła tysiące widzów. Kuratorem wystawy, której wpływ na ukraińskie społeczeństwo określono mianem „narodowego katharsis”, była malarka i krytyczka sztuki Ołena Grozowska. Rozmawiamy z nią o ukraińskim rynku sztuki w czasie wojny, o fenomenie wystawy Ałły Horskiej i rosyjskiej „kulturalnej operacji specjalnej”.

Wystawa Ałły Horskiej. Zdjęcie: Ukrinform

Tragedia Bykowni odzwierciedla to, co dzieje się teraz na terenach nieokupowanych

Oksana Honczaruk: Dlaczego wystawa Ałły Horskiej stała się sensacją w Ukrainie?

Ołena Grozowska: Ałłą Horską zajmujemy się od lat. Studiujemy jej twórczość, tworzymy archiwum ukraińskiej sztuki pod nazwą Ukrainian Unofficial. Obejmuje ono sylwetki artystów z Kijowa i Lwowa, którzy wyszli poza socrealistyczny kanon. Ałła Horska jest jedną z gwiazd tej sztuki.

To nie była tylko wystawa, ale rodzaj badań, w których wszystko się połączyło: nasza wcześniejsza praca i fakt, że dom aukcyjny „Dukat” współpracował z potężnym zespołem Ukraińskiego Domu. Złożona przestrzeń budynku została przez nas sensownie wykorzystana.

Rezultatem jest opowieść bogata w znaczenia: oprócz materiału wizualnego, pojawił się kontekst historyczny. Dzięki temu ludzie szukają odpowiedzi na swoje pytania o przeszłość

Historia prześladowania i zamordowania Horskiej, a także zniszczenia jej mozaik w Mariupolu przez rosyjskich okupantów, odbiła się szerokim echem. Wszystko to poruszyło wrażliwe struny. W efekcie w ciągu półtora miesiąca wystawę odwiedziło 50 tysięcy osób. To rekord w przypadku Ukraińskiego Domu.

Mariupolska mozaika Ałły Horskiej przed i po rosyjskim ostrzale

Powiedziała Pani, że to było jak narodowe katharsis...

Tak, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy ludzie zdali sobie sprawę, że muszą zdążyć z obejrzeniem wystawy. Ileż łez widziałam w oczach tych, którzy opuszczali salę poświęconą Bykowni... Nie mieliśmy za zadanie nikogo przestraszyć ani wzruszyć. To zadziałało, bo ludzie pozwolili, by wszystko przez nich przeszło. Poza tym przeszłość łączy się z teraźniejszością, a tragedia Bykowni rezonuje z tym, co dzieje się teraz na nieokupowanych terytoriach: z masowymi grobami Ukraińców, zabitych i torturowanych przed śmiercią przez rosyjskich okupantów.

Kiedy ludzie zdają sobie sprawę, że zło, które wydarzyło się w latach 30. XX wieku, nie zostało jeszcze ukarane – że wykiełkowało i powróciło, są zszokowani

Ta ciągłość jest odczuwana jako związek między biografią jednej osoby a wielkim historycznym płótnem.

Cieszę się z tego, ale z drugiej strony to wyzwanie, bo każde kolejne wydarzenie musi być c najmniej na tym samym poziomie. Obecnie pracujemy nad nowym projektem, który – mam nadzieję – zaistnieje w przyszłym roku, również w Ukraińskim Domu. Pokażemy niektórych z naszych nieoficjalnych artystów, którzy tworzyli po II wojnie światowej. Teraz potrzebujemy tylko dużych wystaw w najlepszych miejscach na świecie.

Na początku wojny dyrektor Ermitażu powiedział, że wystawy sztuki rosyjskiej były również „operacją specjalną” i „wielką ofensywą kulturalną”. Czy to samo dzieje się teraz na świecie?

Dopóki Rosja istnieje, ta „operacja specjalna” będzie twała. Ale to jest prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy jej mechanizmy wyszły na jaw. To znaczy, że rzeczy, których doświadczyliśmy, ale które nie w pełni zrozumieliśmy, można teraz zobaczyć.

Na Zachodzie ludzie tego nie dostrzegają, ponieważ ich kultura nie ma na nich bezpośredniego wpływu. Jesteśmy najbliższą ofiarą Rosjan i w rzeczywistości ten potwór został zbudowany na kradzieży naszej kultury i tożsamości.

Dla Rosjan ważne jest, aby nadal nas niszczyć, ponieważ nasza historia i kultura zostały zawłaszczone i tylko poprzez zniszczenie świadków tych zbrodni będą mogli nadal opowiadać światu o swojej „wielkiej rosyjskiej kulturze”

Niestety istnieje niewiele forów, na których możemy o tym mówić. Ale mówienie o tym jest to konieczne, bo w ciągu ostatnich 15-20 lat to zjawisko osiągnęło gigantyczne rozmiary.

Śledzi Pani te procesy?

Tak, śledzę. Rosyjska ekspansja kulturalna na świecie jest bezprecedensowa i to jest świadoma polityka. Ogromna liczba rosyjskich wystaw, odbywających się w najlepszych muzeach świata, miała na celu zademonstrowanie wielkości rosyjskiej kultury. Pisałam o tym, co możemy przeciwstawić Rosjanom, ale to nie wystarczyło.

Obraz Ołeny Grozowskiej „Przesłuchanie gada”, 2014

W 2018 roku Watykan gościł wielką wystawę w bazylice Świętego Piotra, zatytułowaną „Rosyjska droga. Od Dionizego do Malewicza”, której kuratorem był słynny rosyjski krytyk sztuki Arkadij Ippolitow. Powstał o niej reportaż, w którym Putin i papież całowali ikony. Wtedy Krym był już zaanektowany, w Ukrainie trwała wojna, a Rosjanie chcieli wmówić światu, że po prostu „odbierają to, co do nich należy”.

Jednocześnie na wystawie znalazły się prace Malewicza i Kramskiego – czyli Ukraińców, których Rosja zawłaszczyła! A dziś pytamy, dlaczego papież artykułuje absolutnie prorosyjskie imperialne poglądy. Bo ta praca trwa od wieków. Teraz próbujemy zmienić tę sytuację w trybie awaryjnym. Ale żeby ją zmienić, musimy przynajmniej zrozumieć, jak działa system instytucji artystycznych na Zachodzie, jakich narracji używać i jak opowiadać o sobie. Rosja od dawna to analizuje i wykorzystuje do swoich hybrydowych wpływów.

To, co robią teraz, jest jeszcze gorsze, bo nie jest łatwo jedną ręką zabijać ludzi, a drugą prezentować „arcydzieła wielkorosyjskiej kultury”. Dlatego wprost krzyczę, że dziś potrzebujemy dużych wystaw, które opowiedzą o nas światu w najważniejszych miejscach na świecie.

Może Pani podać przykłady współpracy Ukrainy z międzynarodowymi instytucjami artystycznymi w czasie wojny?

Choćby Narodowe Muzeum Sztuk. Objeżdża świat z wystawą ukraińskiej sztuki modernistycznej. Ale powinno być tego więcej.

Tryptyk „Życie” Fiodora Kryczewskiego w Wiedeńskim Muzeum Belvedere w ramach wystawy „W epicentrum burzy. Modernizm na Ukrainie”, 2024. Zdjęcie: NAMU

Zostaliśmy okradzeni – i nadal jesteśmy okradani przez Rosjan. Ale mamy coś do pokazania, ponieważ nasza sztuka jest interesująca i oryginalna. Wystawa Horskiej mogłaby być na Zachodzie interesująca, lecz powinna być tam prezentowana w innych kontekstach. Tyle że nie mogę powiedzieć, by którykolwiek z urzędników w Ukrainie był zainteresowany pokazaniem Ałły Horskiej za granicą.

Co możemy zrobić? Niedawno rozmawiała Pani z Wołodymyrem Zełenskim, więc mogła Pani mu powiedzieć o braku strategii promowania ukraińskiej kultury...

Tak, prezydent Ukrainy i jego żona odwiedzili wystawę Ałły Horskiej. Jako kuratorka byłam zadowolona, że wystawa została doceniona na tak wysokim poziomie. Ale strategie kulturalne nie leżą w gestii prezydenta, od tego jest ministerstwo kultury. Prezydent nie może zajmować się w kraju wszystkim, bo ma swoje priorytety. Inną kwestią jest to, dlaczego instytucje państwowe nie działają.

Wołodymyr i Ołena Zełenscy podczas spotkania z Ołeną Grozowską na wystawie Ałły Horskiej w Ukraińskim Domu. Zdjęcie: OPU

Czy w porównaniu z Rosjanami, którzy mają muzea wypełnione po dach zrabowanymi arcydziełami, i to nie tylko z Ukrainy, mamy wystarczające argumenty, aby demonstrować naszą ukraińską wyjątkowość?

Pod względem liczby dzieł o znaczeniu historycznym nie możemy nawet zbliżyć się do tego, co mają Rosjanie. Imperium zabrało wszystko z terytoriów, które kontrolowało. Mój Boże, w tamtejszych muzeach jest tyle ukraińskich arcydzieł! Na przykład w Galerii Tretiakowskiej dział sztuki starożytnej otwiera nasz Dymytro Sołuński, skradziony po zbombardowaniu soboru św. Michała ze Złotymi Kopułami. I nigdzie nie jest powiedziane, że to kijowska mozaika, która została przewieziona do Moskwy w latach trzydziestych XX wieku na trzy miesiące na przechowanie. To arcydzieło miało wrócić do ojczyzny, ale zostało w Moskwie, a teraz jest przedstawiane jako „arcydzieło sztuki rosyjskiej”.

Nie mówię już nawet o archeologii, która jest reprezentowana przez tysiące artefaktów w rosyjskich muzeach. To tak, jakby Moskwa odkurzała cenne rzeczy z obwodu czernihowskiego i kijowskiego.

Musimy o tym mówić, by na Zachodzie Rosja była postrzegana jako imperium kolonialne, za które z jakiegoś powodu nie jest na świecie uważana

Przy tym wszystkim wciąż jednak mamy dużo oryginalnej sztuki, którą warto pokazać światu. Ukraińska ikona jest niezbadana i nie została jeszcze odkryta przez świat. Nasz fantastyczny modernizm – tak, niewiele dzieł przetrwało, ale nawet kolekcja Narodowego Muzeum Sztuki Ukrainy, która teraz podróżuje po świecie, jest źródłem zachwytu. Bo Zachód nie wiedział, że Ukraina ma własny narodowy modernizm na tym poziomie.

Możemy również mówić o sztuce powojennej, czyli późnym modernizmie lat 60. i 70., który również ma bardzo specyficzną filozofię. Ludzie za żelazną kurtyną tworzyli własne artystyczne światy, które różniły się od innych. To interesujące i jest na to popyt.

Gdyby rozmawiała Pani z obcokrajowcem i chciała opowiedzieć mu o naszej sztuce, od czego by Pani zaczęła? Co zrobiłoby wrażenie na osobie, która nie jest wtajemniczona?

Zaczęłabym od tego, z kim rozmawiam i jakie wykształcenie ma ta osoba. Powiedziałabym jej, że kościół św. Zofii w Kijowie posiada najbardziej kompletny na świecie zespół autentycznych mozaik i fresków z XI wieku. Komuś innemu opowiedziałabym o ukraińskiej awangardzie, o Malewiczu czy Bohomazowie. O potężnej tradycji ludowej, która wyrosła w XX wieku wraz z fenomenami Marii Prijmaczenko i Kateryny Biłokur. O ukraińskim baroku. O Pinselu i Archipenkce. Opowiem też o współczesnych ukraińskich artystach.

Obraz "In Borsch We Trust" Ołeny Grozowskiej, 2014

Zdecydowaliśmy: w razie czego będziemy strzelać

Opuściła Pani Kijów na początku wojny?

Nie. Mój mąż i ja zdecydowaliśmy się zostać, chociaż w pierwszych tygodniach Kijów był opustoszały i był to dość przerażający widok. Zdecydowaliśmy, że jeśli coś się stanie, będziemy strzelać, ale w żadnym wypadku te potwory nie zmuszą nas do opuszczenia naszej ziemi.

To wszystko jest przerażające, ale z drugiej strony – interesujące. Takie doświadczenie zmienia człowieka i zapewnia ważny wymiar, który nie jest dostępny w zwykłym życiu. I krystalizuje zrozumienie, kto obok ciebie jest kim.

Wiem, że Pani i Pani mąż, Leonid Komsky, znany kolekcjoner i właściciel galerii, macie poważną kolekcję sztuki ukraińskiej. Co się z nią stało po 24 lutego?

Jest w bezpiecznym miejscu. Większość dzieł to powojenna i współczesna sztuka ukraińska, a także prace ukraińskich artystów emigracyjnych XX wieku.

Ma Pani teraz jakąś inspirację do malowania?

Przez pierwszy rok nie malowałem, potem zacząłem się trochę rozmrażać. Czasami sprzedaję swoje prace na aukcjach charytatywnych i to jest mój wkład na rzecz chłopaków na froncie. Zbieramy też pieniądze dla Sił Zbrojnych Ukrainy, organizując koncerty [Ołena Grozowska jest również założycielką i wokalistką zespołu GrozovSka band – aut.].

Serhij Żadan powiedział, że jest za wcześnie na pisanie o wojnie; najpierw trzeba ją przeżyć.

Nie mogę uważać się za jedną z osób, które wiedziały, że wojna się wydarzy. Bo wydawało mi się, że ludzie nie mogą być tak krwiożerczy i głupi. Ale kilka lat przed inwazją w mojej głowie zaczęły pojawiać się przerażające i dziwne historie, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy. Wiele moich prac dotyczyło pewnego rodzaju horroru, mrocznego, z ciężką energią. Pojawiały się wątki militarne i tak dalej. To znaczy, że coś dojrzewało podświadomie, a ja łapałam te wibracje.

„Uchodźcy”, Ołena Grozowska, 2023

Jaki jest teraz nastrój wśród ukraińskich artystów i na rynku sztuki?

Rynek sztuki bardzo ucierpiał, każdy znajduje własne strategie przetrwania. Ale nastrój wszystkich jest taki sam: mimo wszystko ciężko pracować, pracować na zwycięstwo i nie poddawać się przygnębieniu. I to jest ważne, ponieważ te ostatnie masowe ostrzały naszych miast mają sprawić, że ludzie stracą wiarę, uciekną, poproszą o negocjacje.

Widzę, że na ukraińskich aukcjach komercyjnych ceny dzieł niektórych ukraińskich artystów współczesnych przekroczyły 100 000 dolarów

Ukraińcy kupują teraz więcej ukraińskiego – to trend. Ludzie są mniej zamożni, ale zdają sobie sprawę z wartości naszych artystów i mistrzów.

Niestety międzynarodowy rynek sztuki wciąż operuje innymi liczbami. Obecnie w Ukrainie nie ma osobistości, które można by przypisać do kręgu najlepszych międzynarodowych artystów.

I’m fine i awatary

Dziś w ukraińskiej przestrzeni artystycznej dzieją się przełomowe rzeczy. Ale powstają one dzięki entuzjazmowi jednostek. Nie ma strategii państwowej.

Powinna istnieć przynajmniej świadoma polityka, by ci, którzy wyjeżdżają reprezentować Ukrainę za granicą, nie dewaluowali jej idei. Spójrzmy prawdzie w oczy: czasami zdarzają się rzeczy, które są żenujące. Ale czasami zdarzają się przełomy, strzały w dziesiątkę. Tak stało się niedawno na festiwalu Burning Man w Ameryce, gdzie kijowski artysta Oleksij Saj zaprezentował swoją pracę „I?m fine” na pustyni w Nevadzie.

Widziałam ją. To gigantyczna rzeźba złożona z artefaktów wojennych, absolutny hit.

Tak, to gorzka ironia, ponieważ napis składa się z podziurawionych przez Rosjan naszych znaków drogowych. Ale tu chodzi o każdego z nas, o to, jak my, Ukraińcy, składamy to „’m fine” kawałek po kawałku w sobie – i jak staramy się jakoś istnieć i odrodzić. I dlatego reakcja była była taka szczera, taki „efekt wow” – ludzie zaczęli umieszczać „I'm fine” na swoich awatarach.

Rzeźba Ołeksija Sai "I'm fine". Zdjęcie: Eleanor Preger

Dziś nie wystarczy tylko mieć dzieło sztuki. Bo żyjemy w erze storytellingu – musisz opowiedzieć o sobie, dotrzeć do umysłów i serc odbiorców.

Nie opowiedzieliśmy jeszcze światu naszej historii: teraźniejszość jest mniej więcej znana: wojna. Ale kim jesteśmy? Skąd pochodzimy? Dlaczego tak się stało, że znaleźliśmy się w cieniu imperium? I jakie mechanizmy opresji i niszczenia naszej kultury zostały użyte przeciwko nam? To wszystko jeszcze nie zostało wypowiedziane. To, że udało nam się przetrwać w takich warunkach, to cud. A przetrwaliśmy właśnie dzięki naszej kulturze.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Z Serhijem i Rusłanem spotykam się we Lwowie, w nowym centrum rehabilitacyjnym dla byłych jeńców wojennych i cywilów w niedawno otwartym przy centrum Unbroken, jedynym takim w Ukrainie. Centrum będzie świadczyć pacjentom pełną pomoc: leczenie stacjonarne i ambulatoryjne, wsparcie psychologiczne, arteterapię.

Pierwszymi jego podopiecznymi są żołnierze, którzy wrócili z niewoli. Po uzyskaniu pomocy specjalistów oficerowie w końcu zaczęli spać, koszmary z niewoli śnią im się coraz rzadziej, zniknęły ataki paniki w reakcji na hałas, w końcu odnaleźli w sobie siłę. Są gotowi opowiedzieć o niewoli, choć jeszcze niedawno bali się nawet o niej wspomnieć.

Nawet nosiliśmy im jedzenie

Serhij Taraniuk wstąpił do piechoty morskiej w wieku 16 lat. Gdy w 2014 r. okupanci przyszli na Krym, służył w jednostce wojskowej w Teodozji. To ta legendarna ostatnia brygada, która nie złamała przysięgi wierności Ukrainie, za co została ostrzelana i wzięta do niewoli przez rosyjskie siły morskie. Jednak potem Serhij był świadkiem, jak niektórzy z jego towarzyszy przeszli na stronę Rosji.

Serhij Taraniuk

– Była zima. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy, że do naszej jednostki podjechały rosyjskie pojazdy opancerzone – opowiada Serhij Taraniuk. – Nie rozumieliśmy, co się dzieje, a przybywało ich z każdą chwilą. Nie mogliśmy już wrócić do domu, byliśmy wtedy w jednostce na służbie bojowej.

Rosjanie nic nie mówili. Znaliśmy tych żołnierzy, bo przez wiele lat uczestniczyliśmy z nimi we wspólnych ćwiczeniach w Sewastopolu. Razem wysiadaliśmy z okrętu desantowego, wspólnie się szkoliliśmy, dzieliliśmy się doświadczeniem. Jednak choć znaliśmy ich osobiście, nie wiedzieliśmy, po co przyjechali. Oni też początkowo nie wiedzieli. Mieli rozkaz stać w miejscu.

I stali – za ogrodzeniem, a my nawet przynosiliśmy im ciepłe posiłki, bo mieli tylko racje żywnościowe. Rozmawialiśmy z nimi, jak z przyjaciółmi. Kiedy ich dowództwo się o tym dowiedziało, zastąpiło ich innymi chłopakami

Kiedy wszystkie ukraińskie jednostki w Krymie zostały już przejęte przez rosyjskie wojsko (tak zwanych zielonych ludzików), dowództwo Siergieja podjęło decyzję, że nie zdradzi Ukrainy. Po pseudoreferendum, kiedy Krym ogłoszono częścią Rosji, rosyjskie wojsko nakazało ukraińskiej piechocie morskiej złożyć broń.

– Trzymaliśmy się do końca, nasza jednostka w Teodozji została zajęta jako ostatnia. Przyleciał dowódca rosyjskich sił morskich, ale nasz dowódca odmówił złożenia broni.

Zostaliśmy na noc w jednostce, by wrogowie nie przejęli naszego sztandaru. O piątej rano rozpoczął się szturm. Przyleciały helikoptery, a my byliśmy bez broni. Załadowali nas do kamazów i wywieźli do portu w Teodozji. Tam zaczęli nas przekonywać: „Zostańcie w Rosji, tak będzie lepiej”. Mówili, że Ukraina nas nie potrzebuje. Niektórzy mieli rodziny na Krymie, więc ponad połowa oddziału została. Wyjechało tylko 140 z 350 osób. Wszystkie ukraińskie bataliony, które opuściły Krym, zebrano w Mikołajowie, w 36. brygadzie. Potem rozpoczęła się operacja antyterrorystyczna [ATO – red.], wstąpiłem do akademii wojskowej, a następnie naszą brygadę piechoty morskiej przeniesiono pod Mariupol.

Obrona w Zakładzie Iljicza

I to właśnie pod Mariupolem, dokąd ściągnięto najlepsze jednostki bojowe Ukrainy, zimą 2022 r. Serhija i Rusłana zaskoczyła rosyjska inwazja. Obaj dostali się do niewoli, gdy Rosjanie otoczyli już miasto, podczas próby przedarcia się na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

– Rosjanie wkroczyli do Mariupola z Doniecka. Już 18 lutego rozpoczęły się intensywne ostrzały. 24 lutego była burza, grad, zniknęło światło. Deszcz padał przez dwa dni. W takich warunkach rozpoczęła się rosyjska ofensywa: spadały pociski, jechały czołgi, wszędzie było błoto. Zaczęliśmy się powoli wycofywać. Dowodziłem kompanią 60 ludzi, trzymaliśmy się, dopóki Rosjanie nie przełamali flanki. 28 lutego weszliśmy na teren Zakładu Iljicza [tak do niedawna nazywano część tamtejszego kombinatu metalurgicznego – red.].

Były dwie lokalizacje: Azowstal i Zakład Iljicza. W Zakładzie Iljicza zebrały się straż graniczna, gwardia narodowa, cała piechota morska i dużo innego wojska. Trzymaliśmy obronę Mariupola i czekaliśmy na posiłki. Ale wiedzieliśmy już, że Rosjanie przełamali obronę w Czonkarze [miejscowość nad Morzem Azowskim, na północ od Krymu – red.] i idą na nas.

Ruszyli dwiema falangami: w kierunku Mikołajowa – Chersonia oraz na Melitopol – Berdiańsk i do nas. Nikt jeszcze nie rozumiał, co się dzieje, nie sądziliśmy, że będzie aż tak ciężko. Kiedy otoczyli nas pierścieniem i odcięli dostawy broni i zaopatrzenia z Ukrainy, nasze szanse na obronę gwałtownie zmalały.

Przylatywały do nas helikoptery z Ukrainy, by zabrać rannych, dostarczyć lekarstwa i żywność. Wielu pilotów tych helikopterów zginęło, zostali zestrzeleni przez Rosjan, to w zasadzie były loty śmierci. U nas było wielu ciężko rannych w wyniku ostrzału artyleryjskiego, więc założyliśmy szpital. Rosjanie długo nie mogli zdobyć Azowstali i Zakładu Iljicza. Trzymaliśmy się tam aż do 12 kwietnia.

Planowaliśmy przebić się na terytorium Ukrainy. Wiedzieliśmy, że brygada poniesie straty, ale myśleliśmy, że się przebijemy. Jednak wkradł się chaos, dowódcy plutonów zaczęli zabierać swoich ludzi i przedzierać się samodzielnie. O tym, że niektórzy ludzie dotarli do swoich, a niektórzy zginęli podczas przedzierania się, dowiadywałem się już w niewoli, gdzie spotkałem znajomych, którzy zostali jeńcami już w 2024 roku.

Koszmar Ołeniwki

– Nie chcieliśmy się poddać. W naszej brygadzie służyli chłopcy, którzy już przeszli rosyjską niewolę w 2014 roku i opowiadali o okropnościach i torturach, które tam przeżyli.

Nigdy nie przygotowywałem się do niewoli i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że coś takiego mi się przydarzy. Rozumiałem, że mogę zginąć, ale o niewoli nawet nie myślałem

Przedzierając się, jechałem z moimi ludźmi BTR-em [pojazd opancerzony produkcji radzieckiej – red.], za mną jechała nasza ciężarówka z personelem. W BTR-ze byli sami oficerowie. Zostaliśmy ostrzelani z granatników, wóz się przewrócił, ale wszyscy przeżyli. Straciłem przytomność. Kiedy doszedłem do siebie, próbowałem wyjść z pojazdu, ale Rosjanie zaczęli do nas strzelać. Potem ruszyli do ataku i wzięli nas do niewoli. Spędziłem w niej 29 miesięcy.

Rosjanie, którzy nas pojmali, byli zawodowymi żołnierzami, znającymi wojskowy porządek. Traktowali nas normalnie. Nikt nawet nie związał nam rąk, dali nam jeść. Potem przyjechały zwykłe autobusy i nas zabrali. I dopiero kiedy przywieziono nas do strefy w Ołeniwce, zaczęła się „prawdziwa niewola”. Delikatnie mówiąc, traktowali nas tam strasznie.

W tak zwanej prijomce, czyli punkcie przyjęć, kazali nam się rozebrać, obfotografowali nas, skatowali, a dopiero potem wysyłali do baraku

Barak był przeznaczony dla 200 osób, ale było nas tam 800. Nie było nic – ani jedzenia, ani lekarstw. Byliśmy bardzo głodni. Potem zaczęli nas karmić: śniadanie o drugiej w nocy, obiad o północy, a kolacja o czwartej rano.

Mówili, że nas torturują i okaleczają, żebyśmy nigdy więcej nie poszli na wojnę.

Nie wszyscy ludzie są odporni na stres, nie wszyscy to wytrzymali. Torturowali nas prądem, bili. Wymyślali też różne oryginalne rodzaje tortur. Mówili nam, że dzisiaj będzie eksperyment, bo mają dla nas nową torturę.

Byliśmy w Ołeniwce, kiedy Rosjanie wysadzili barak z ukraińskimi żołnierzami. Podłożyli ładunki wybuchowe, kazali przenieść tam ludzi, a w nocy wszystko wysadzili. Nasi jeńcy wojenni, którzy pracowali w stołówce, słyszeli, jak rozmawiali funkcjonariusze DRL [samozwańcza prorosyjska Doniecka Republika Ludowa – red.] rozmawiali ze sobą, że przygotowali barak daleko w strefie przemysłowej i specjalnie przenieśli tam żołnierzy Azowa. Wybrali charyzmatycznych i zdolnych do przewodzenia ludzi. Nasi przyjaciele, którzy potem wyciągali stamtąd rannych i zabitych towarzyszy, opowiadali, że po wybuchu dach i ściany zostały wręcz rozniesione przez odłamki. Wyraźnie było widać, że wybuch nastąpił od wewnątrz.

Nikt nie spieszył się z pomocą naszym chłopakom, kiedy wołali pomocy. Palili się żywcem. Dopiero po dwóch godzinach wysłano tam naszych medyków, też jeńców. Widziałem tych, którzy przeżyli. Poparzeni, cali we krwi.

Człowieczeństwo było karane

W niewoli panowała całkowita izolacja informacyjna. Przez pierwsze pół roku byliśmy pełni optymizmu, że wkrótce nas uwolnią. Ale mija rok, półtora roku, a ty myślisz już tylko o tym, jak sprawić, żeby życie w niewoli było choć trochę lepsze. Nikt z naszych bliskich nie wiedział nic o naszym losie, a my nie wiedzieliśmy nic o ich losie.

Ciągle przenoszono nas do innych cel. Co dwa miesiące zmieniano nam otoczenie, żebyśmy nie przyzwyczaili się do siebie i nie nawiązali przyjaźni. Albo przenoszono nas do innego aresztu śledczego lub więzienia. W ten sposób zaliczyłem dziesięć miejsc przetrzymywania na terenie Rosji. Ciągle zawiązywano nam oczy i widzieliśmy tylko ściany cel.

Strażnikom rosyjskich więzień nie wolno było z nami rozmawiać ani opowiadać o wydarzeniach w Ukrainie. A nam nie wolno było się do nich zwracać. Jeśli zdarzyło się, że któryś z Rosjan zwrócił się do nas w ludzki sposób, swoi natychmiast na niego naskakiwali. Przejawy człowieczeństwa były karane.

W Taganrogu była taka sytuacja: przyszedł młody strażnik, miał około 18 lat. Pracował jako strażnik, żeby nie wzięli go do armii.

Zaczął z nami rozmawiać: „Chłopaki, czego byście chcieli?” Powiedzieliśmy, że czegoś słodkiego. Na następną zmianę, dwa dni później, przyniósł nam małe czekoladki „Guliwer”. Inni strażnicy to zobaczyli i wieczorem go zwolnili

Byli strażnicy, którzy prosili innych, żeby nas nie bili, ale w odpowiedzi słyszeli, że jesteśmy nazistami. Tam mają bardzo silną propagandę. Po półtora roku wydali nam literaturę do czytania. To była komunistyczna propaganda sowiecka. Nie mogliśmy tego czytać, chociaż bardzo chcieliśmy poczytać cokolwiek.

W więzieniu Rosjanie prowadzali nas do tak zwanej bani. Nie, nie takiej do mycia, to była odmiana tortur. Tam się nie myłeś, tylko stałeś nagi, a oni przepuszczali prąd przez twoje mokre ciało.

Kto miał słabe serce, nie wytrzymywał. Katowali ludzi na śmierć. W tej „bani” zapytali mnie: „Kim jest Stalin?”. Odpowiedziałem, że prezydentem ZSRR. Zaczęli się śmiać i mnie bić, mówiąc, żebym następnym razem, gdy tu trafię, już wiedział, kim był Stalin. Dobrze, że w celi siedzieli ze mną ludzie po sześćdziesiątce, którzy opowiedzieli mi szczegółowo o Stalinie. Żeby mnie więcej nie bito.

Pewnego razu rosyjski żołnierz sił specjalnych zobaczył mój tatuaż ze Spartaninem i zaczął razić mnie paralizatorem. Do dziś mam blizny po oparzeniach.

Raził mnie prądem, aż mi ręka zdrętwiała. Zapytał: „Wiesz, dlaczego? Bo masz bardzo ładny tatuaż, chciałem ci go zniszczyć”

Później odbył się proces Serhija. Skazano go na 29 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.

– W dniu kiedy mnie eskortowano podszedł do mnie konwojent z DRL i powiedział: „Wkrótce wrócisz do domu, nie martw się”. Był normalny, nigdy nas nie torturował, dawał zapalić papierosa.

I tak też się stało – już wieczorem wysłano mnie do Ukrainy w ramach wymiany.

Cud przyjaźni

27-letni Rusłan Zorianycz z Czernihowa był dowódcą plutonu w kompanii Serhija. Zaprzyjaźnili się. Razem trafili do niewoli, razem ją przetrwali i zostali zwolnieni tego samego dnia. Rusłan uważa to za cud przyjaźni:

– Razem trafiliśmy do niewoli. W Ołeniwce odbywała się selekcja, a potem razem z Siergiejem przewożono nas do różnych więzień – wspomina. – A kiedy nas jeszcze razem wymieniono, to już był szczyt szczęścia. Na wymianę przewożono nas w wagonach, gdzie były przedziały z kratami. Kiedy podczas wywoływania usłyszałem jego nazwisko w sąsiednim przedziale, nie mogłem uwierzyć. Wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, dokąd nas wiozą. Rosjanie zawsze mówili, że wiozą nas na wymianę, a zamiast tego przewozili do kolejnego aresztu śledczego w Rosji.

Rusłan Zorianycz

Rusłan spędził dwa lata w areszcie śledczym w Kursku. Potem trafiał do różnych więzień w Rosji: Ołeniwka, Taganrog, Nowozybkow w obwodzie briańskim, Borisoglebsk w obwodzie nowogrodzkim i inne.

– Dwa lata spędziłem w całkowitej izolacji. Tam wszyscy chodzą w kominiarkach, a ty 16 godzin na dobę musisz stać na nogach. Kaci potem tłumaczyli, że to po to, żeby nie zanikły nam mięśnie. Nie załamać się pomagała mi wiara, że czekają na mnie w domu. Podtrzymywały mnie wspomnienia z dzieciństwa, marzenia o przyszłości.

Kiedy jesteś tam już dwa lata i nie wiesz, co dzieje się w domu, czy twoi bliscy żyją, trudno marzyć, ale mimo wszystko fantazjujesz: że będziesz budował dom, sadził drzewa, otworzysz firmę. Pomagało też otoczenie. Jesteś wśród swoich, podobnie myślących ludzi i ciągle rozmawiasz z nimi o życiu.

Gdziekolwiek byłem, wszędzie miałem przyjaciół. Bo jeśli w celi panuje napięcie, przeżycie tortur jest jeszcze trudniejsze.

– Pewnego razu prowadzono nas na elektrowstrząsy i strasznie się bałem. A mój towarzysz z celi mówi do mnie: „Ja pójdę pierwszy, bo się nie boję. Oberwę zamiast ciebie!”

– To znaczy, że ktoś się poświęca, żeby cię chronić. Teraz koresponduję z nim, on nadal jest w niewoli. Czeka na wymianę. Tacy ludzie pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń.

Rozgryzłem siebie, przestałem się bać

– Na początku po wymianie przeraża tłum – przyznaje Siergiej. – Przez dwa i pół roku prawie z nikim nie rozmawiałeś, a tu tylu ludzi. Na początku nawet pójście do sklepu było trudne. Kiedy siedzisz w więzieniu, myślisz, że gdy wrócisz, to pójdziesz do sklepu i kupisz sobie wszystko, co tylko zechcesz. Ale w rzeczywistości jest inaczej. Boisz się tych tłumów w sklepach, na ulicach.

Trudno było przyzwyczaić się do normalnego życia, zrozumieć wszystko, co działo się w kraju przez cały ten czas. Nie możesz spać, w ogóle nie masz na to ochoty. Jeśli zasypiasz, cały czas śni ci się niewola.

Chcesz wszystko sfotografować. Chcesz fotografować jedzenie. Chcesz fotografować normalne życie

Chcesz chłonąć jak gąbka wszystko, co przegapiłeś: wąchać powietrze, patrzeć na drzewa, rozmawiać z bliskimi. W niewoli miałem możliwość napisania tylko dwóch listów. Odpowiedź otrzymałem półtora roku później. Dowiedziałem się, że bliscy wiedzą, że jestem w niewoli. Drugi list dotarł do nich dopiero wtedy, gdy mnie wymieniono.

Przez pierwszy miesiąc po wymianie w ogóle nie spałem. Byłem na lekach. 11 miesięcy po wymianie niewola „nadrabia zaległości”. Reakcja na syreny i głośne dźwięki jest paniczna. Niedaleko od nas trwa remont, czasami coś spadnie – a ty myślisz, że to nalot. I w jednej chwili masz atak paniki.

– Leczyliśmy się w Kijowie i w Mikołajowie, ale takiego szpitala, jak ten we Lwowie, jeszcze nie widziałem – mówi Siergiej. – Wspaniałe warunki, wspaniali specjaliści. Wcześniej gdyby mi powiedziano: „Idź do psychologa”, obraziłbym się, że jestem jakiś nie taki. Teraz moje podejście się zmieniło. Bardzo miło mi rozmawiać z psychoterapeutą i psychologiem, bo oni naprawdę bardzo pomagają. Czuję, że jest mi znacznie lepiej. Rozgryzłem siebie, przestałem bać się głośnych dźwięków.

– Mnie też bardzo podoba się we Lwowie – dodaje Rusłan. – Zwłaszcza dlatego, że tutaj wszyscy rozumieją, że trwa wojna. Minuta ciszy o 9 rano, kiedy całe miasto zatrzymuje się i wspomina poległych braci, robi ogromne wrażenie. Wśród nich są nasi przyjaciele, którzy już nigdy nie wrócą z rosyjskiej niewoli.

Zdjęcia: Adriana Dowga

20
хв

„Torturujemy was, byście nigdy nie mogli wrócić na front”. Wspomnienia z rosyjskiej niewoli

Jaryna Matwijiw

Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?

Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”

Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.

Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma

Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.

„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”

Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.

Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?

Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.

Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?

Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.

Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.

Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc

We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.

Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.

„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”

Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.

Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu

Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.

Co ma Pani na myśli?

Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.

Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?

Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.

Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?

Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.

„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”

Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?

Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.

I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Kobieta, która stała się mostem

Jędrzej Dudkiewicz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Ексклюзив
20
хв

Patrzę w oczy ludziom, którzy patrzą w oczy śmierci

Ексклюзив
20
хв

„Największym wrogiem jest myśl, że przecież fotografa nie zabiją”.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress