Exclusive
20
min

Film „My, nasi ulubieńcy i wojna” – ratujmy zwierzęta, by pozostać ludźmi

Wielka zaleta tego filmu: pokazuje wojnę przez pryzmat ludzkich działań. Jak ludzie ratowali własne zwierzęta i zwierzęta innych ludzi, pozostawione w zamkniętych pomieszczeniach czy na łańcuchach. To inspirująca historia o ludziach, którzy mają w sobie światło

Oksana Gonczaruk

Pokaz filmu. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Od dwóch miesięcy świat mówi o filmie dokumentalnym „My, nasi ulubieńcy i wojna”, nakręconym przez popularnego ukraińskiego blogera i podróżnika Antona Ptuszkina. Film stał się najbardziej dochodowym ukraińskim dokumentem.

Co kryje się za tym, że Ukraińcy chętnie i całymi rodzinami poszli do kina na film o wojnie? Być może fakt, że wojna jest tu pokazana przez pryzmat ludzkich działań: jak ludzie ratowali zwierzęta swoje i cudze, pozostawione na pewną śmierć w zamkniętych pomieszczeniach czy na łańcuchach. To inspirująca historia o ludziach, którzy mają w sobie światło.

Obecnie film jest wyświetlany w amerykańskich kinach – i też cieszy się wielkim zainteresowaniem. Kiedy będzie dostępny w Europie?

Sestry rozmawiały o filmie z jego producentkę Zoją Soszenko.

Reżyser Anton Ptuszkin i producentka Zoja Soszenko

To film nie o tragedii, ale o świetle

Oksana Gonczaruk: „My, nasze zwierzęta i wojna” stał się najbardziej dochodowym ukraińskim filmem dokumentalnym. Czy jako producentka możesz wyjaśnić, skąd ten kasowy rekord? W Ukrainie ludzie nie chodzą już zbyt często do kina, nawet na superprodukcje Marvela – a tu dokument i taki sukces.

Zoja Soszenko: Rzeczywiście, teraz ludzie nie chodzą zbyt często do kin. Kina miały szczególnie niską frekwencję W połowie kwietnia [kiedy na ekrany wszedł „My, nasze zwierzaki i wojna” – red.] frekwencja w nich była szczególnie niska. Pierwszym powodem było przyjęcie ustawy o mobilizacji – wiele ukraińskich rodzin zareagowało zmianą sposobu spędzania wolnego czasu. Druga kwestia to ciągłe naloty. Mieliśmy wiele pokazów w Kijowie, Dnieprze, Odessie, a naloty były niemal codziennie. Co oznacza nalot, gdy jesteś widzem w kinie? To, że musisz iść do schronu. A dla kina oznacza to, że ludzie mają prawo do zwrotu pieniędzy za bilety.

Jak długo film był wyświetlany w Ukrainie. Jaki był jego box office?

Pokazywano go około miesiąca. Zaraz po tym nasz film pojawił się na platformie wideo MEGOGO, gdzie w pierwszym tygodniu wszedł do TOP 10 wśród wszystkich treści. Jeśli chodzi o wyniki kasowe, wyniosły one 4 595 081 hrywien (27 316 widzów), co dało mu drugie miejsce wśród ukraińskich filmów (w tym fabularnych) zaprezentowanych w 2024 roku.

Kadr z filmu „My, nasi ulubieńcy i wojna”

Ludzie w Ukrainie chodzą do kina, by na półtorej godziny zapomnieć o rzeczywistości.

A tutaj Ukraińcy byli gotowi zapłacić, aby ponownie przeżyć ból. Jesteśmy zaszczyceni. Ludzie chodzą z rodzinami, z dziećmi, ze zwierzętami, a potem piszą niesamowite recenzje

To ogromna radość dla całego zespołu, który pracował nad tym filmem przez dwa lata.

Stało się tak pomimo faktu, że niektórzy ludzie, obejrzawszy zwiastun, płakali i decydowali się nie iść na film, bo tak już byli wstrząśnięci.

Dotarło do nas wiele komentarzy w rodzaju: „Jestem gotów was wesprzeć i kupić bilet, ale nie pójdę na ten film, bo po zwiastunie nie mogę się pozbierać”. Tak, ludzie płaczą na naszym filmie – ale też się śmieją.  „My, nasi ulubieńcy i wojna” nie jest filmem o tragedii, ale o świetle, człowieczeństwie i jedności Ukraińców. Widzowie opuszczali kino z niesamowitym poczuciem jedności narodowej.

Nawiasem mówiąc, dzieci są głęboko poruszone historią każdego zwierzęcia i uczą się o śmierci poprzez utratę zwierzęcia. Lecz emocje dzieci nie są negatywne; mają pomóc w ich rozwoju. Wielu rodziców po obejrzeniu filmu bez dzieci przychodzi do kina po raz drugi ze swoimi pociechami.

Publiczność podczas seansu w Kijowie

Ten film jest ważny również dlatego, że przypomina nam o jasnych momentach na początku wojny, które wyrosły z tragedii. Na przykład przypomniałeś wszystkim historię Szafy-Glorii, kotki uratowanej w Borodiance.

Historia Szafy jest fenomenem tej wojny. Przeżyła, mimo że przez 60 dni była zamknięta bez wody i jedzenia na siódmym piętrze zbombardowanego wieżowca. Nikt nie mógł uwierzyć, że tam może znajdować się jakieś żywe stworzenie.

Kiedy to nieszczęsne zwierzę pojawiło się w filmie, ludzie pisali, że wyczerpany i okaleczony pyszczek Szafy był jak „twarz każdego Ukraińca, pobitego, ale nie pokonanego, żywego i pełnego wściekłości”. W rezultacie Szafa-Gloria stała się symbolem naszej determinacji w walce z rosyjskimi okupantami. Podobnie jak pies Patron.

Ci, którzy uratowali Szafę, mówią w filmie: „Każde życie ma wartość”. Oznacza to, że nie ma dla nas znaczenia, kto jest w domu – liczy się samo życie. To bardzo fajna historia.

Kotka Szafa-Gloria

Wersja dla Ukraińców i wersja dla obcokrajowców

Istnieją dwie wersje filmu: międzynarodowa i ukraińska. Czym i dlaczego się różnią?

Jak działa koprodukcja w praktyce światowego kina (kiedy dwa kraje chcą stworzyć jeden produkt)? Nakręciliśmy film z kanadyjskimi partnerami (Ukraińcy byli odpowiedzialni za zdjęcia, Kanadyjczycy za postprodukcję) i stworzyliśmy go z myślą o tym, że będzie pokazywany głównie za granicą. Chcemy w tej historii zanurzyć cały świat.

Nasz film został z marszu kupiony przez kanadyjski kanał telewizyjny CBC, a w USA naszym partnerem został największy amerykański nadawca PBS, w Ukrainie znany z filmu „20 dni w Mariupolu”. PBS ma przyrodniczy kanał PBS Nature, więc było dla nich ważne, by nasz film skupiał się na przyrodzie, a nie na ludziach. Na antenie PBS pojawił się 15 maja.

Wersja międzynarodowa dotyczy kwestii ekologicznych, podczas gdy wersja ukraińska opowiada o ludziach i zwierzętach.

W sumie nakręciliśmy ponad 80 godzin materiału na potrzeby tego projektu, a Anton przeprowadził wywiady z około 60 osobami – 60 niesamowitych historii o ludziach i zwierzętach z ponad 10 miast na Ukrainie. Zdjęcia kręciliśmy w Bachmucie na krótko przed okupacją.

Na planie zdjęciowym

Naszym zadaniem było stworzenie z tych 80 godzin materiału i 60 historii filmu trwającego zaledwie godzinę. Potem pomyśleliśmy o naszej własnej, lokalnej, ukraińskiej wersji, która mogłaby zawierać więcej historii naszych bohaterów.

Kto stworzył tę lokalną wersję?

Też Anton. Zmontował 78-minutowy film od podstaw.

Nasza koleżanka, która kierowała firmą dystrybucyjną, poradziła nam, byśmy spróbowali pokazać film w kinach. Argumentowała, że choć nie było jeszcze udanego przypadku dystrybucji filmu dokumentalnego, dobrze byłoby stworzyć precedens.

Podjęliśmy się tego, by wypełnić naszą misję przynajmniej w jednym kraju. Tak właśnie narodziły się dwie wersje tego samego filmu. Międzynarodowa nosi tytuł „Saving the Animals of Ukraine”, a ukraińska „My, nasi ulubieńcy i wojna”.

Czy widzowie za granicą będą mogli zobaczyć ukraińską wersję?

Pracujemy nad tym, chcemy zaprezentować tę wersję na niekomercyjnych pokazach w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Toronto i Londynie. Wszystkie pieniądze, które przy okazji zbierzemy, zostaną przekazane na potrzeby ukraińskich sił zbrojnych i fundacji zajmujących się dobrostanem zwierząt.

Rozumiemy potrzebę ludzi, chcących zobaczyć ten film. Anton ma 7 milionów obserwujących w socialach. Trudno sobie nawet wyobrazić, ile próśb otrzymujemy z całego świata z pytaniem, gdzie można obejrzeć ten film.

Anton Ptuszkin i jego pies Patron podczas prezentacji w Kijowie

W zeszłym tygodniu podpisaliśmy umowę o współpracy z jedną z najpotężniejszych firm dystrybucyjnych, która rozprowadza filmy dokumentalne na całym świecie. Wykazali duże zainteresowanie naszymi filmami, więc wierzymy, że wkrótce widzowie będą mogli oglądać je za granicą.

W ukraińskiej wersji zredukowaliście kwestie odczytywane przez anglojęzycznych lektorów z 60% do 30% i zdubbingowaliście ich po ukraińsku. Ale w filmie pojawia się także język rosyjski...

To dlatego, że zaczęliśmy kręcić film na początku wojny. Jedną z naszych pierwszych postaci był Kijowianin, a przed inwazją na pełną skalę wielu Kijowian mówiło po rosyjsku.

Ciekawie jest zobaczyć tego człowieka mówiącego po rosyjsku na początku filmu, a po ukraińsku na końcu

Między pierwszym a ostatnim filmowaniem tej postaci minęło półtora roku. Większość rosyjskojęzycznych postaci w naszym filmie nauczyła się języka ukraińskiego w ciągu dwóch lat wojny.

Kiedy film „My, nasi ulubieńcy i wojna” zostanie pokazany w Polsce?

Polska jest jednym z pierwszych krajów, w których chcielibyśmy go zaprezentować. Ale najpierw ważne jest, by pokazać nasz film na wpływowych międzynarodowych festiwalach filmowych – a by to było możliwe, nie może być wyświetlony publicznie przed festiwalową premierą festiwalową. Udział w takich festiwalach jest ważny, ponieważ zwraca uwagę i na film, i na Ukrainę.

Pokaz filmu w Stanach Zjednoczonych. Zdjęcie: FB Ambasada Ukrainy w Stanach Zjednoczonych

Jedną z 80 historii o ludziach i zwierzętach nakręciłaś w Polsce. Opowiedz nam o niej..

Wyobraźmy sobie osobę niedowidzącą, która ma psa przewodnika. To zwierzę jest oczami, rękami i nogami swojego właściciela. Ale z powodu wybuchów pierwszego dnia wojny pies ucieka, a właściciel pozostaje bezradny.

W Nowomoskowsku znaleźliśmy mężczyznę o imieniu Serhij, którego psa przewodnika wojna zabrała w ten właśnie sposób. W Ukrainie jest wielu takich ludzi, lecz ta konkretna historia miała ciąg dalszy.

Serhij wziął innego szczeniaka i sam zaczął go szkolić. Następnie zwrócił się do ukraińskiego państwa z zapytaniem, w jaki sposób jego pies może uzyskać międzynarodowy certyfikat psa przewodnika, by mógł z nim podróżować. Okazało się, że na Ukrainie nie ma przepisów, które pozwalałyby na uzyskanie takiego dokumentu – ale można go uzyskać w Polsce.

Skontaktowaliśmy się z polską organizacją, która zgodziła się zorganizować szkolenie dla psa i opłacić pobyt jego i Serhija w Polsce. Polska strona była bardzo pomocna w tej historii i w rezultacie pies otrzymał certyfikat.

Boję się zapytać, czy wiesz, co stało się z poprzednim psem Serhija, który uciekł przed wybuchami.

Nie uwierzysz: dwa miesiące temu udało nam się go odnaleźć! Serhij opowiedział nam o tym, a my nawet sfilmowaliśmy jego spotkanie z Pluszą. To było przejmujące. Teraz Serhij ma dwa psy.

Serhij i dwa psy

Niedawno w Dnieprze odbył się pokaz filmu z udziałem Antona, w którym Serhij uczestniczył wraz z żoną. Nawiasem mówiąc, Serhij chce teraz poświęcić swoje życie szkoleniu psów przewodników, bo wiele osób ich potrzebuje.

Ta historia zasługuje na to, by opowiedzieć ją w całości; wydaje nam się niezwykle ważna. Dlatego nie została uwzględniona w filmie. Zastanawiamy się jednak, jak pokazać ją w nowym formacie.

Bo kto skrzywdzi zwierzę…

Rozumiem, że znasz Antona Ptuszkina od wielu lat i to w reakcji na twoją sugestię zajął się tym filmem.

Kiedy wybuchła wojna, aktywność Antona spadła z oczywistych powodów. A on jest jednym z tych ludzi, którzy nie mogą nic nie robić. Otrzymał propozycję z Kanady, by nakręcić film dokumentalny.

Pojawiły się wątpliwości, czy warto zaczynać coś nowego, lecz misja przyświecająca temu projektowi była dla nas ważna. Oczywiste było, że z czasem zainteresowanie świata nami osłabnie, więc by świat nadal nas widział i słyszał, musimy rejestrować działania agresora i robić filmy. Musimy uchwycić historię na taśmie filmowej.

Anton zaczął oglądać wiele filmów i analizować, jak wszystko działa w filmie dokumentalnym. Jest naprawdę bardzo odpowiedzialny, więc podszedł do tego zadania rzetelnie.

Wydaje mi się, że podczas gdy ukraińska Państwowa Agencja Filmowa zastanawia się nad tym, jaki film nakręcić o wojnie, by wszystkim zaimponować, artyści po prostu go robią. Co więcej, dokument to coś, co trzeba robić tu i teraz, bo każdy nowy dzień przynosi nowe wydarzenia.

Niedawno odebraliśmy telefon z ministerstwa spraw zagranicznych z prośbą o pokazanie filmu w Ameryce Łacińskiej. Mają jakieś analizy dotyczące tych krajów, które nie do końca rozumieją sytuację w Ukrainie i wspierają naszego złego sąsiada.

W takich momentach zdajemy sobie sprawę, że wybraliśmy właściwą drogę. Bo ten film to punkt dostępu do wielu ludzi. Dzięki empatii wobec zwierząt będą mogli zrozumieć, co tak naprawdę dzieje się w Ukrainie w ostatnich latach..

Czy Anton ma jakieś zwierzęta?

Po obejrzeniu filmu ludzie często go o to pytali. I wszyscy są bardzo zaskoczeni, że nigdy nie miał żadnych zwierząt. Anton nigdy nie wyobrażał sobie, że zwierzęta odegrają tak poważną rolę w jego życiu. Ale teraz chce adoptować kota z jednego ze schronisk.

Anton Ptuszkin podczas pracy

Jedną z bohaterek naszego filmu jest założycielka schroniska w Hostomlu, 79-letnia Asia Serpińska. Powiedziała nam: „Osoba, która może skrzywdzić zwierzę, może też skrzywdzić dziecko. A pomagać zwierzętom oznacza pozostać człowiekiem”. Dlatego główne przesłanie naszego filmu brzmi: „Ratuj zwierzęta, by pozostać człowiekiem”.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, wraz z Pierwszą Damą Ukrainy Ołeną Zełenską uzgodnili pomysł wystawienia w Ameryce opery o Ukraińcach, by pomóc Ukrainie być lepiej słyszaną na świecie. Gelb jest przyjacielem Ukrainy, odmówił współpracy swojego teatru z rosyjskimi artystami popierającymi reżim Putina. Zaprosił też na staż i występy ukraińskich śpiewaków operowych. Libretto do przyszłej opery napisał amerykański dramaturg George Brant, a dyrygentką została Keri-Lynn Wilson, Kanadyjka znana z kierowania Ukraińską Orkiestrą Wolności (Ukrainian Freedom Orchestra) i zespołem „Kijowska Kamerata”. Nawiasem mówiąc, Peter Gelb i Keri-Lynn Wilson są małżeństwem o ukraińskich korzeniach.

Pojawiło się pytanie, kto napisze muzykę do nowej opery. Ogłoszono konkurs, wpłynęło ponad 70 zgłoszeń z Ukrainy. Zwyciężył 44-letni Maksym Kołomijec, znany w Ukrainie oboista i kompozytor, którego wielu uważa za jednego z najbardziej „zachodnich” współczesnych ukraińskich kompozytorów – dzięki jego odważnym eksperymentom muzycznym.

Maksym Kołomijec i dyrygentka Keri-Lynn Wilson podczas próby. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Ukraińskie historie, które pójdą w świat

Oksana Gonczaruk: – 14 sierpnia w Warszawie odbyła się światowa premiera suity orkiestrowej z opery „Matki Chersonia”, która zainicjowała europejską trasę koncertową Ukrainian Freedom Orchestra „Niepokonani 2025”. Widzowie po raz pierwszy usłyszeli muzykę z opery, której premiera zaplanowana jest na 2026 rok. Czy do suity weszły najlepsze utwory z opery?

Maksym Kołomijec: – Powiedzmy, że weszły ważne, ponieważ suita jest dziełem samowystarczalnym, musi być interesująca sama w sobie. Napisanie suity nie było łatwe: stworzyłem pierwszą wersję, wysłałem ją do Keri-Lynn, a ona bardzo delikatnie poprosiła o niewielkie przeróbki. Dokonałem ich, wziąłem inne motywy, inaczej skomponowałem całość. Ale suita to ważny krok w promocji nadchodzącej premiery opery „Matki Chersonia” pod dyrekcją Keri-Lynn Wilson. Obecnie wraz z Ukrainian Freedom Orchestra wyruszyła w trasę po Europie, gdzie da osiem koncertów, a prawie każdy z nich rozpocznie się moją suitą. To naprawdę potężna promocja „Matek Chersonia”. Amerykanie są pod tym względem świetni, wszystko kontrolują, pracują systemowo.

Jak układa się wasza współpraca? Na ile Keri-Lynn Wilson czuje materiał, który Pan jej proponuje?

Wszystko układa się wspaniale. Jest wrażliwą, dobrą osobą i wspaniałą dyrygentką. Mówię tak nie tylko dlatego, że rozpoczęliśmy współpracę. Keri-Lynn na początku wojny stworzyła Ukrainian Freedom Orchestra [w jej skład wchodzą ukraińscy muzycy z różnych orkiestr, teatrów operowych i zespołów z całej Ukrainy i zagranicy – red.]. Wiem, jak brzmi ta orkiestra. Z połową muzyków wchodzących w jej skład grałem na koncertach, to świetni instrumentaliści. Jestem wdzięczny, że Keri-Lynn już po raz czwarty ich ze sobą zbiera.

Nazywa swoich muzyków „żołnierzami muzyki”, a ta jej mała armia światła dokonuje niezwykłych rzeczy

By orkiestra symfoniczna zabrzmiała po długiej przerwie, muzycy ćwiczyli w Warszawie codziennie przez 6 godzin 10 dni z rzędu.

Najważniejsze, że Keri-Lynn poczuła i rozumiała Pana muzykę, bo ona jest skomplikowana.

Dlatego kiedy ją pisałem, dużo rozmawialiśmy. Długo przyglądałem się MET. Jeździłem tam, słuchałem tego, co grają, analizowałem, jak ludzie tam odbierają muzykę, czym w ogóle żyją, jakimi operami i jak je wystawiają.

Próbowałem stworzyć sobie wyobrażenie o tym, jaki powinien być styl opery, która trafi do Nowego Jorku. Bo choć piszę operę ukraińską, premiera odbędzie się najpierw w Warszawie, a następnie w Metropolitan Opera.

Dyrektor generalny Opery Narodowej w Warszawie Waldemar Dąbrowski, dyrygentka Keri-Lynn Wilson i Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Między Verdim a awangardą

Ale to nie powód, by pisać operę radykalnym współczesnym językiem muzycznym...

W tym przypadku na pewno nie. Skupiłem się na języku muzycznym bliskim wielu osobom. No i w zasadzie sama tematyka opery dyktuje styl, bo to przecież historia o matkach, o kobietach, które możemy spotkać w pociągu lub autobusie. To proste kobiety, w przypadku których ciężki los sprawił, że stały się bohaterkami. Trudno sobie wyobrazić, żeby śpiewały na przykład w stylu Zimmermana czy Berga. Musi być empatia między nimi a muzyką, która oddaje ich charakter.

Pisząc muzykę, inspirowałem się klasyczną operą, choć nazwałbym to raczej rozszerzonym stylem klasycznym, który obejmuje również współczesne techniki.

Nie można po prostu zamknąć oczu i stworzyć coś radykalnie własnego, co zostanie wystawione dwa razy i zapomniane. To musi być bliskie wielu ludziom – czyli w dobrym tego słowa znaczeniu muzyka popularna. Po to, by opera była wystawiana na całym świecie

Dlaczego wybraliście właśnie taki temat? I jak pracowaliście nad librettem?

W MET, kiedy mowa o nowej operze, wszystko odbywa się bardzo precyzyjnie i jest przemyślane na wszystkich poziomach. Temat wybieraliśmy kilka miesięcy. Trudność polegała na tym, że tematów wojennych wartych przedstawienia w operze są tysiące. To tysiące ludzkich losów i sytuacji, które chciałoby się opisać. Ale właśnie w tym czasie zaczął się pojawiać temat porywania i deportacji ukraińskich dzieci przez Rosjan, co jest jedną z największych zbrodni Rosji – i teatr wybrał ten temat. Nie chcieliśmy po prostu pokazać życie bohatera interesującego tylko Ukraińców, ale poruszyć temat ponadczasowy. Potem rozpoczęło się gromadzenie materiałów.

Wiem, że początkowo chcieliście wykorzystać w libretcie losy konkretnych kobiet i dzieci.

Tak, ale zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ trudno to zrobić tak, by wszyscy byli zadowoleni. Tu są niuanse dotyczące praw autorskich i czynnik ludzki – ludzie, gdy rzecz dotyczy ich, na pewno będą ingerować w proces. Dlatego postanowiliśmy nie ograniczać się do konkretnych losów i stworzyliśmy postacie zbiorowe. Całkowicie wiarygodne, ale uogólnione, ponieważ składają się z wielu podobnych rzeczywistych sytuacji kobiet, które próbowały odzyskać swoje dzieci.

Temat porwania dzieci jest przerażający. Jak Amerykanie, dla których rodzina jest święta, do tego podchodzą?

Z mojego punktu widzenia Amerykanie nie są ludźmi emocji, ale czynu. Wylewanie łez nie jest ich metodą. A to, jak podchodzą do tego tematu, przejawia się w tym, że poświęcają mu obecnie ogromne zasoby

Dokładają wielkich starań, by ten temat był szeroko rozpowszechniany, i opowiadają o nim wszędzie, gdzie tylko się da.

Występ Ukrainian Freedom Orchestra w Operze Narodowej w Warszawie, 2025 r. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Autorem libretta jest znany amerykański dramaturg George Brant, mistrz współczesnej opery. Czytałam, że ma operę, w której główną bohaterką jest pilotka F16. Jak wygląda wasza współpraca?

To wspaniały dramaturg i niesamowita osoba. Napisał fabułę dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Oprócz niego pracowała nad nią Sasza Andrusyk, która sprawdzała zgodność z dokumentami: kto, gdzie, kiedy, dokąd, jakie wojska się wycofały i w którym momencie. Jest tam wiele takich szczegółów, a ona wszystko sprawdziła. Teraz wszystko wygląda spójnie.

George Brant zagłębił się w dokumentację. Fundacja Save Ukraine przesłała mu setki godzin różnych wywiadów, mnóstwo artykułów.

I o ile pierwsze wersje libretta wyglądały tak, jakby napisał je Amerykanin, który nigdy nie był w Chersoniu, to ostateczna wersja sprawia wrażenie, jakby George spędził w Chersoniu całe życie

Jestem pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo czytając libretto czułem, kim są te kobiety.

Dlaczego bohaterkami opery stały się matki z Chersonia?

Bo właśnie w Chersoniu doszło do bardzo podłego masowego uprowadzenia dzieci. To historia o tym, jak Rosjanie to zrobili, podstępem, mówiąc, że wysyłają dzieci do obozu na Krymie, gdzie będzie im dobrze – a potem je wywieźli, zabierając im telefony, by nie mogły skontaktować się z rodzicami. Te dzieci wysłano do obozów, gdy miasto było okupowane i istniała łączność między Chersoniem a Krymem. Potem jednak do miasta wkroczyli nasi, łączność została odcięta i okazało się, że chociaż z Chersonia na Krym jest blisko, matki nie mogą się tam dostać.

Czy w waszej operze jest szczęśliwe zakończenie? Udaje się matkom odzyskać dzieci?

Nie, nie ma hollywoodzkiego happy endu. Niektórym udało się uwolnić dzieci, a innym nie, a jeszcze inne zginęły po drodze.

Wszystko wygląda tak, jak było w rzeczywistości. Ta historia jest o nadziei. O tym, że nie można się poddawać. O sile woli i miłości

Zresztą byłoby dziwne, gdyby zakończenie było szczęśliwe, ponieważ żyjemy w świecie, w którym jest zbyt wiele zła, i to zło jest bardzo silne.

Ale w Pana muzyce jest światło.

To prawda. Starałem się, by utwór nie był całkowicie ponury i pełen zdrady. Kobietami kieruje miłość – uczucie dość jasne. Warto pisać muzykę z perspektywy światła, które jest w nas.

Czy w operze będą arie? Chciałbym usłyszeć coś tak przejmującego, jak u Verdiego czy Pucciniego.

Arie na pewno będą, i to piękne, jest tam dość dużo odpowiedniego materiału. Teraz można posłuchać na przykład „Faith is hard work” w wykonaniu Amerykanki Erin Morley, która ma wspaniały sopran koloraturowy.

Skoro już mowa o ariach: czy wiadomo, kto będzie śpiewał na premierze?

Premiera odbędzie się dwukrotnie, w Warszawie i w Nowym Jorku, ale solistki, które mogą śpiewać na premierze w MET, nie mogą wystąpić w Warszawie – i na odwrót. Szczerze mówiąc, już się w tym pogubiłem, ale wiem, że partię jednej z głównych bohaterek wykona polska śpiewaczka Aleksandra Kurzak, wspaniała liryczna sopranistka, jedna z czołowych solistek MET. Kiedy pisałem muzykę, orientowałem się na nią i na Erin Morley.

Erin Morley śpiewa arię matki. Zrzut ekranu z filmu Metropolitan Opera

Maraton, nie sprint

Jak reaguje Pan swoją twórczością na wojnę? Wojna wypala duszę wszystkim, a muzycy to ludzie wrażliwi. Nie mogą pominąć tego strasznego tematu.

Dużo o tym myślałem, ponieważ widzę, jak temat wojny jest postrzegany w twórczości Ukraińców i Europejczyków. To ogromna różnica, ponieważ Ukraińcy wiedzą, o czym mowa, a Europejczycy, kiedy mowa o naszej wojnie, coraz częściej ziewają: „Och, znowu ci Ukraińcy ze swoją wojną, będą lać łzy”. Jednak trudno ich winić za brak empatii, bo, po pierwsze, naprawdę nie wiedzą, co to jest wojna. A po drugie, wymaganie empatii od obcych ludzi byłoby dziwne. Dlatego chcę tworzyć utwory, które będą interesujące nie tylko dla Europejczyków, ale dla wszystkich ludzi na świecie. Bo dziś temat wojny jest żywy, ale potem zniknie, a wraz z nim umrą dzieła.

A ja nie chciałbym, żeby moja muzyka umarła. To, co się dziś pisze, pisze się nie tylko po to, żeby wykonać to tylko tu i teraz

Jak wygląda dziś kwestia popularności gatunku opery współczesnej opery na świecie?

Rozmawiałem o tym z MET, ponieważ oni ciągle wystawiają nowe opery – chociaż mając takie zaplecze, mogliby wystawiać Pucciniego i nie martwić się o nic więcej. Ale mają inne podejście. Pracownicy MET opowiadali mi, że ich teatr został mocno dotknięty pandemią COVID-19. Metropolitan Opera nie działa tak, jak na przykład Opera Narodowa w Kijowie. Nie otrzymuje ani grosza od państwa, utrzymuje się wyłącznie ze środków od sponsorów. I tu nagle z powodu COVID-19 teatr zostaje zamknięty, nie ma pieniędzy od sponsorów, a publiczność, która zawsze chodziła na operę klasyczną, nie przychodzi... Co robić? MET zaczął poruszać w swoich dziełach aktualne, palące tematy i przyciągać publiczność z różnych warstw społecznych. Nowy Jork to gigantyczne miasto, liczące 27 milionów mieszkańców, więc potencjalna publiczność jest. Okazało się, że opera jest naprawdę interesująca, gdy ma odniesienie do współczesności.

Bo opera klasyczna ma w istocie dla współczesnego słuchacza fabułę sztuczną. Te opery są jak owady zalane bursztynową żywicą miliony lat temu

Oglądałem w MET różne opery o współczesnym świecie i na wszystkie bilety były wyprzedane. Bo one są bliskie ludziom.

A u nas prawie nie podejmuje się prób wystawiania współczesnych oper.

Cóż, nie należy za to obwiniać teatrów, na przykład Opery Narodowej. Jedną rzeczą jest wystawić nową operę w metropolii liczącej 27 milionów mieszkańców, a inną w mieście liczącym 3 miliony. To nie są rzeczy porównywalne. Aby wystawiać współczesne opery, tak jak robi to MET, potrzebny jest silny zespół. W Nowym Jorku jest z kogo wybierać, a u nas nie ma zbyt wielu specjalistów. Do tego dochodzi korupcja, i to nawet niezwiązana bezpośrednio z operą. No i kumoterstwo, bez którego się nie obejdzie.

Kolejny problem to kompozytorzy. Do MET na konkurs na operę wpłynęły 74 zgłoszenia. To praktycznie wszyscy kompozytorzy [w Ukrainie - red.], którzy w zasadzie są w stanie napisać cokolwiek. Nie jest też pewne, czy są w stanie napisać akurat operę – po prostu zgłosili się. A to znaczy, że w Ukrainie jest obecnie około stu kompozytorów. Tymczasem w takim Berlinie są ich tysiące.

I jest konkurencja.

Tak, o to właśnie chodzi. Oni tam konkurują, walczą o pieniądze, o możliwość zaistnienia. A u nas konkurencja jest słaba, zaangażowanie kompozytorów w życie muzyczne minimalne. No i nikt nigdy nie daje na takie rzeczy pieniędzy. Zamówiono u kogoś jedną operę, wystawiono ją, nie poszło, i wszyscy pozostali ze złym wrażeniem: „No cóż, to znaczy, że nie mamy kompozytorów, więc lepiej nic nie robić”. Ale to tak nie działa. Przecież aby powstała jedna dobra opera, trzeba pracować przez dziesięciolecia, zamawiać opery u dziesiątków kompozytorów. Stworzenie opery to tytaniczna praca. Potrzebny jest nie tylko talent, ale także doświadczenie. Dla tych, którzy tego nie robili, to niezwykle trudne zadanie.

Stworzenie opery to tytaniczna praca. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Pewna litewska agencja operowa przez lata zajmowała się wystawianiem oper kameralnych wyłącznie litewskich kompozytorów. Litwa jest niewielka, a mimo to w ciągu 20 lat wystawiono tam około 50 oper. I to jest agencja, a nie teatr operowy! Oczywiste jest, że kiedy wystawia się 50 oper, wśród nich na pewno znajdzie się jakaś bardzo dobra. Gdyby w operę w Ukrainie zaczęto inwestować w latach 90., mielibyśmy już trzy dekady rozwoju tego gatunku.

Ukraińcy muszą więc nastawić się na to, że to nie sprint, ale wieloletni maraton. Nie da się w dwa lata stworzyć arcydzieła. Trzeba w to inwestować przez dziesięciolecia

Jakie są ogólne trendy w sztuce operowej? Jak zmienia się ten gatunek?

Widzę, że powstaje wiele oper, więc mówienie o kryzysie tego gatunku jest śmieszne. Rośnie liczba wariantów tego, jak może wyglądać opera. Są opery eksperymentalne. W Europie temat opery współczesnej nieco grzęźnie, Europejczykom łatwiej jest wykonywać sprawdzone rzeczy. Rozumiem dlaczego: wszystko, co współczesne, jest bardzo kosztowne, a wynik zupełnie nieprzewidywalny. Istnieje duże ryzyko, że nowość nie zostanie przyjęta przez publiczność.

Dobry kompozytor też nie jest gwarancją sukcesu. Nie wszystkie opery Pucciniego są równie dobrze przyjmowane, jego hitów jest tylko kilka. Z Wagnerem i Verdim jest podobnie. Tyle że także te ich niepopularne opery były kiedyś wystawiane w teatrach, ponieważ ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za taki eksperyment.

Oprócz oper „Matki Chersonia”, „Noc” i „Espenbaum”, macie balet „Pieśni smoków”, który rok temu wystawiono w operze w Charkowie. Pomimo wojny i ostrzałów, w Charkowie cały czas odbywają się jakieś eksperymenty kulturalne i muzyczne.

Jestem wzruszony do łez, że oni to robią i się nie poddają. „Pieśni smoków” nie były pisane jako balet. Istniał mój album elektroniczny o tym samym tytule, który reżyserka Żanna Czapeła, fanka mojej twórczości, zaproponowała przerobić na balet. Ponoć od razu wiedziała, jak to należy wystawić. Wtedy napisali libretto, przemyśleli dramaturgię baletu, a Antonina Radiewska balet wystawiła. Moja praca jest tam minimalna.

W balecie bierze udział wielu artystów, ale wystawiono go w lofcie i transmitowano na żywo do Paryża. To bardzo fajni ludzie, więc mam nadzieję, że wszystko im się uda.

20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Oksana Gonczaruk

Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.

Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym

Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...

Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.

To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.

Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.

Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.

Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.

Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.

Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.

W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?

W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.

To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość
„Sąd Ostateczny”

Moja paleta to skrawek tkaniny

Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?

Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.

Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.

Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?

Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.

Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?

Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.

Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.

Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?

W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.

Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.

Jakie style haftu Pani zna?

Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.

W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.

Dlaczego właśnie jamon?

Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.

Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki

Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...

Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.

Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.

Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?

Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Hafty na płaszczach

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne

Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?

Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.

W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?

To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.

Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.

Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?

Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Z ojcem Lesiem Poderwiańskim

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?

Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.

Miała Pani szansę nie zostać artystką?

Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.

Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?

Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.

Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi

Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną

Gdzie zastała Panią inwazja?

Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.

Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?

Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

"Irpin", 2022

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?

Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.

Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.

Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.

To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.

W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.

Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.

Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.

Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?

Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.

„Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Ексклюзив
20
хв

Patrzę w oczy ludziom, którzy patrzą w oczy śmierci

Ексклюзив
20
хв

„Rosjanie przynieśli śmierć. My tworzymy z tego życie”. Ołeksandr Kłymenko o ikonach na skrzyniach po pociskach

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress