Exclusive
20
min

Maciej Hamela: Nie możemy wyczerpać swoich rezerw współczucia

Maciej Hamela jest producentem i reżyserem filmowym, absolwentem Sorbony i Szkoły Filmowej EICAR w Paryżu. Jego wielokrotnie nagradzany film „Skąd dokąd” to owoc pracy humanitarnej, który już zainspirował kolejne projekty dokumentalne związane z Ukrainą, w tym wspólny z The Reckoning Project, dotyczący postępowania karnego przed argentyńskim Federalnym Trybunałem Sprawiedliwości w sprawie torturowania ukraińskiego cywila przez Rosjan.

Anastazja Kanarska

Polski producent i reżyser filmów dokumentalnych Maciej Hamela. Fot: Filip Wolski

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W 2013 roku producent i dokumentalista Maciek Hamela pojechał do Ukrainy z zamiarem spędzenia tam tylko 3 dni. Został na 3 miesiące, podczas których nakręcił film dokumentalny o uczestnikach Rewolucji Godności. W 2022 roku, w pierwszych dniach rosyjskiej wojny, kupił vana i zaczął ewakuować ludzi. Bo czuł, że nie może stać z boku.

To był impuls serca i w tamtym czasie nie myślał o kręceniu filmu dokumentalnego. Pomysł przyszedł później, a jego błyskotliwa realizacja, film „Skąd dokąd”,  dodała jeszcze większej mocy akcjom pomocowym. I przypomniała światu, że wojna wciąż trwa. Film i jego twórcy otrzymali ogromną liczbę nagród, począwszy od nagrody w kategorii „Najlepszy polski film” na 20. festiwalu Millennium Docs Against Gravity, gdzie odbyła się polska premiera „Skąd dokąd”. Potem film został zaprezentowany na 76. festiwalu w Cannes w sekcji ACID, trafiając do francuskich kin jako pierwszy film o wojnie w Ukrainie z 2022 roku. Jedną z ostatnich była nagroda dla najlepszego filmu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wilnie.

Kadr z filmu „Skąd dokąd” Macieja Hameli. Zdjęcie: materiały prasowe

Ten delikatny, szeptany dokument jest efektem ogromnej pracy. Nie ma tu intensywnej emocjonalności, to cichy, spokojny głos, który – jak wierzysz – zostanie w końcu wysłuchany. Rzadko widzimy w nim reżysera, który zawsze jeździ vanem przypominającym Arkę Noego. Ale kiedy z nim rozmawiamy, czujemy, jak bardzo narracja „Skąd dokąd” rezonuje ze sposobem, w jaki on mówi: spokojnie, cicho, ale przekonująco.

Na uwagę zasługuje również muzyka skomponowana przez Antoniego Komasę-Łazarkiewicza. Motywem przewodnim filmu jest klasyczny utwór „Skrzydła” na kwartet smyczkowy i Chór Artystów Ukraińskich, będący interpretacją wiersza o tym samym tytule autorstwa jednej z najwybitniejszych współczesnych poetek ukraińskich Liny — Kostenko. Cieszymy się, że wkrótce ukaże się płyta CD z nagraniem tego pięknego i wzruszającego utworu.

Anastazja Kanarska: W 2013 roku byłeś na Majdanie w Kijowie i kręciłeś dokument o uczestnikach Rewolucji Godności. Bohater filmu dołączył do batalionu Azow, broniącego Mariupola, i został wzięty do niewoli przez Rosjan w 2014 roku. Bezskutecznie próbowano go odnaleźć przez kilka lat, więc w tym czasie film nie został zaprezentowany. Czy mogło nie być „Skąd dokąd”?

Maciej Hamela: Oczywiście, ponieważ pojechałem tam bez kamery i nie spodziewałem się, że powstanie z tego film. Mogło do tego w ogóle nie dojść. Czasami tak się dzieje, że kiedy naprawdę czegoś chcesz, to ci nie wychodzi — a kiedy robisz coś z zupełnie innych pobudek i potrzeb, to dzieje się coś nieprzewidzianego, trochę mimochodem. I to jest właśnie film, który pojawił się samoistnie.

Czy kiedykolwiek się bałeś? Bałeś się śmierci?

Musisz zaakceptować możliwość śmierci, by tam [do Ukrainy — red.] pojechać.

W filmie oddałeś głos pasażerom — jego bohaterom filmu. I widzom, którzy są z wami na każdym kilometrze tej podróży.

To była świadoma decyzja, by kręcić w ten sposób. A także duża praca montażowa, która trwała rok. Chodziło o to, by w jak największym stopniu usunąć moją obecność z filmu i dać miejsce historiom opowiadanym przez bohaterów, których trzeba słuchać bardzo uważnie. Ważne było, aby nie przeciążać ich dodatkową narracją, niczego nie narzucać. Postanowiliśmy więc usunąć wszystko, co zbędne, chociaż całkowite wycięcie mnie było niemożliwe.

Chodzi o to, że to nie jest film o pracy wolontariuszy. To jest gdzieś w tle, jako bardzo subtelny kontekst, ale sam film po prostu nie jest o tym.

Po jego obejrzeniu nie sposób nie myśleć o krowie Krasuni [jedna z pasażerek ze łzami w oczach opowiada, że ją zostawiła — red.], o tym, czy te dzieci zobaczą morze... Bardzo poruszyła mnie też rozmowa dzieci o tym, co to znaczy „martwić się”.

Dzieci odgrywają w tym filmie ważną rolę. Dzięki temu, że mówią wprost, widać, że wojna odbija się w ich życiu, jak w lustrze, zmieniając ich światopogląd. To właśnie one są głównymi bohaterami filmu. Dzieci: Wala, ta, o której mówisz, Sofijka, Sasza, Sania... Takich historii jest kilka.

Czy możesz opowiedzieć nam trochę o swoim nowym projekcie z The Reckoning Project? Postępowanie karne przed Sądem Federalnym Argentyny w sprawie torturowania ukraińskiego cywila przez Rosjan w jednym z okupowanych przez nich miast jest dziś bardzo ważnym precedensem dla Ukrainy.

Nie mogę jeszcze ujawnić szczegółów. Proszę o cierpliwość.

Twój film o wojnie w Ukrainie miał premierę w sekcji ACID w Cannes. Jak wybrzmiał wśród tych czerwonych dywanów, celebrytów, piękna? Jak został przyjęty?

To zdecydowanie pewien dysonans poznawczy, kiedy przywozi się tam dokument o wojnie i cierpieniu. Ale muszę powiedzieć, że Cannes to także bardzo wielowarstwowe wydarzenie. Na powierzchni jest blichtr, jachty, pieniądze, a ten obraz tworzą ludzie, którzy rzadko chodzą do kina. Są tam w zupełnie innym celu.

Ale Cannes to także festiwal cinefilski i setki tysięcy ludzi z całej Francji przyjeżdżają tam oglądać filmy. Wstają o 7 rano, by być na seansie o ósmej. Mieliśmy bardzo wczesny pierwszy pokaz, na którym było pełno ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego ze światem, o którym mówisz – nauczycieli, historycy, dziennikarzy. Właśnie dla takich ludzi te filmy powinny być pokazywane.

Festiwal daje niesamowity rozgłos, więc te pokazy dały nam możliwość znalezienia francuskiego dystrybutora. Dzięki temu film pojawił się we francuskich kinach jako pierwszy film o wojnie w Ukrainie z 2022 roku

Mieliśmy ogromną liczbę pokazów i współpracowaliśmy z prawie setką organizacji pozarządowych. W rezultacie mieliśmy różne możliwości pozyskiwania funduszy, które nie byłyby możliwe, gdyby film nie został pokazany w Cannes.

Kadr z filmu „Skąd dokąd”. Zdjęcie: materiały prasowe

Studiowałeś literaturę francuską na Sorbonie. Czy kiedykolwiek miałeś pomysł na sfilmowanie dzieła literackiego? Zgadzasz się z opinią, że adaptacje filmowe często przegrywają z oryginalnym materiałem źródłowym?

Skupiam się przede wszystkim na filmach dokumentalnych; to nie są adaptacje literatury. Dlatego trudno mi mówić o jakiejkolwiek adaptacji literackiej. Literatura francuska była zdecydowanie ważną częścią mojego życia, ale potem poszedłem prosto do szkoły filmowej. Napisałem wtedy wiele scenariuszy do filmów fabularnych, lecz od jakiegoś czasu skupiam się wyłącznie na dokumentach. Proces tworzenia dokumentu to zupełnie inny język filmowy.

Co takiego jest w dokumentach, że czujesz się w nich jak ryba w wodzie?

Lubię z nimi pracować. Istnieje wrażenie — nie zawsze jest prawdziwe — że ze stosunkowo małym zespołem można robić filmy, które mają jakiś wpływ na świat, które mogą coś zmienić. Z pewnością udało nam się to zrobić ze „Skąd dokąd”, a także z poprzednimi filmami, które wyprodukowałem. Byłem producentem polsko-rosyjskiej koprodukcji „Convictions”, w reżyserii Tatiany Czystowej, o młodych mężczyznach, którzy są wcielani do wojska i na komisjach wojskowych mówią, że nie chcą służyć w Ukrainie, odmawiają służby. To był ważny dokument. Wiele osób go obejrzało.

Myślę, że to ma związek z moimi zainteresowaniami i faktem, że lubię pracować w małych zespołach. Nie polegać na 50 osobach, ale tylko na kilku. Wtedy jestem po prostu bardziej produktywny i wydajny.

Kadr z filmu Skąd dokąd Macieja Hameli. Zdjęcie: materiały prasowe

Co sądzisz o cancelling Russian culture?

Ostatnio często zadawano mi to pytanie. Uważam, że Rosjanie, nawet ci, którzy nie popierają obecnego rządu, powinni uzbroić się w cierpliwość i zrozumieć, że nie chodzi tylko o anulowanie rosyjskiej kultury, ale raczej o europejską solidarność z ukraińskimi artystami. Powtarzam to bardzo często. Rosyjscy aktorzy, dźwiękowcy i kamerzyści nadal otrzymują wynagrodzenia i mogą tworzyć. Ukraińcy muszą walczyć lub szukać innych zawodów, ponieważ ukraiński przemysł filmów fabularnych upadł. Myślę, że to nie czas dla nas, w Europie, by dyskutować o tym, kto z Rosji ma prawo pokazywać swoje filmy na europejskich festiwalach, a kto nie, kto jest w opozycji, a kto nie. Myślę, że nadejdzie czas, kiedy będziemy musieli się otworzyć i poszukać nadziei w tym społeczeństwie.

Uważam, że jeśli chodzi o filmy dokumentalne, pewne głosy powinny być dozwolone. Ale tylko te, które nie unikają tematu wojny, lecz bezpośrednio odnoszą się do niego i sprzeciwiają się polityce dyktatury Putina. Tyle że takie filmy nie powstają obecnie w Rosji.

Ogólnie rzecz biorąc, teraz po prostu nie jest czas na oddawanie głosu kulturze rosyjskiej, która ma pieniądze, podczas gdy kultura ukraińska walczy o przetrwanie. Tu nie chodzi o cancelowanie, ale raczej o solidarność. I nie chodzi tylko o kulturę. Widzimy to również w sporcie. Absolutnie to popieram

Co wiesz o współczesnym kinie ukraińskim?

Obejrzałem film „La Palisiada”. To bardzo dobry, interesujący film. Jest wielu utalentowanych ukraińskich artystów, którzy mają trudności z uzyskaniem finansowania. Musimy się tym zająć, a nie tylko decydować, kogo z Rosji pokazać, a kogo nie.

Na przykład twórcy „Pamfiru” czy Tonia Nojabrowa. Problem polega jednak na tym, że w Ukrainie po prostu nie robi się filmów fabularnych. Na szczęście powstają ważne filmy dokumentalne. „A Picture to Remember” Olgi Czernych to dobry film. Nie wiem, czy go widziałaś. Olga to moja przyjaciółka. Teraz okaże się film Andrija Łytwynenki. To będzie kolejny dobry dokument.

Film „20 dni w Mariupolu” Mścisława Czernowa zdobył Oscara. Czy myślisz, że to pomoże światu dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się w Ukrainie?

Jestem bardzo szczęśliwy. Nie śledziłem odbioru tego filmu w Ukrainie i przegapiłem dyskusję na temat jego skróconej wersji, więc wiem tylko, że wersja dłuższa została przywrócona. Jestem przekonany, że ludzie w Ameryce nie żyją tą wojną. Poza tym świat Oscarów jest tak odległy, a dokumenty tak mało w nim znaczą...

Bardzo kibicowałem Mścisławowi. To wspaniały człowiek, a to, co zrobił, było po prostu niesamowite. Myślę, że bardzo przydatne będzie to, że przynajmniej przez półtorej godziny, oglądając film, widzowie będą przechodzić przez to cierpienie razem z bohaterami

To była bardzo trudna rywalizacja, z tak genialnymi filmami jak „Bobby Wine: prezydent z getta”, „Wieczna pamięć” czy „Cztery córki”. Dlatego to zwycięstwo jest jeszcze ważniejsze i cenniejsze.

Powiedziałeś kiedyś, że wyczerpaliśmy nasze rezerwy współczucia. A to jest wojna o przyszłość całego naszego regionu, więc nadal musimy czerpać z rezerw tego współczucia.

Myślę, że trudno wrócić do tego, co było kiedyś, ponieważ teraz w Ukrainie wszyscy są przyzwyczajeni do tego, co się dzieje. Nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek wsiadł tam do samochodu z nieznajomym, nie wiedząc, dokąd jedzie. Teraz jest po prostu trochę inaczej, świat zmienił się po wybuchu wojny. Udajemy coś i nie zdajemy sobie sprawy, że to już nie jest to samo. Wiele rzeczy, które wydawały się niewiarygodne, nagle stało się jasnych i ten film jest bardziej o tym niż o masowym ruchu wsparcia dla Ukraińców w Polsce, który oczywiście w dużej mierze się wyczerpał, choć nie całkowicie. Wiele działań pomocowych odbywa się z dala od kamer i dziennikarzy, a to bardzo ciężka praca. Robię to cały czas i wiem, jakie to męczące. Teraz, wraz z filmem, zbieramy pieniądze na pojazd dla organizacji „Atak” w Zaporożu, którą cały czas wspieram. My mamy akurat teraz zrzutkę na van z windą dla osób niepełnosprawnych.

Kadr z filmu "Skąd dokąd". Zdjęcie: materiały prasowe

Mam nadzieję, że ten film pomoże pokazać, co przeszli ci ludzie, którzy przyjechali tutaj, do Polski, jak i do innych krajów europejskich. Ich droga była często bardzo, bardzo trudna, o czym nie mówią tak otwarcie i od razu. Ta droga też zmienia ludzi i czasami trzeba mieć dla nich dodatkowe rezerwy współczucia.

W Polsce kochamy powstania i rewolucje. A wojny z takim krajem jak Rosja nie da się wygrać zrywem. Dowodzi tego również historia. Nasze XIX-wieczne powstania nigdy się nie udawały, bo nie były dobrze przygotowane. Były walką z wiatrakami. A wojna z Rosją wymaga bardzo systematycznej i mozolnej współpracy wszystkich krajów europejskich, które muszą się zjednoczyć. I to się teraz dzieje, choć oczywiście za późno. Niestety, kosztowało to mnóstwo, mnóstwo żyć.

Kosztuje każdego dnia.

Kosztuje każdego dnia. Mam nadzieję, że w końcu zapadnie decyzja o wysłaniu skonfiskowanych rosyjskich aktywów, które są w Europie, na pomoc Ukrainie. To niewiarygodnie długi proces, co niestety pokazuje również słabość europejskiej biurokracji. Odpowiedzialność często spada na obywateli, zwłaszcza w pierwszych tygodniach kryzysów, to oni pierwsi reagują. Dlatego chciałbym, aby teraz państwa przejęły funkcje pomocowe, ponieważ ich rolą jest pomaganie. Wybieramy przedstawicieli i rządy, które mają być odpowiedzialne za bezpieczeństwo kraju i wspólnoty europejskiej. I nikt nie ma wątpliwości, że to jest wojna o bezpieczeństwo całej wspólnoty europejskiej. Elity polityczne niektórych krajów potrzebowały dwóch lat, żeby to sobie uświadomić. Mam nadzieję, że już nie będziemy musieli się w to tak osobiście angażować, że pieniądze z naszych podatków wystarczą, bo to są naprawdę dobrze wydane pieniądze.

Kadr z filmu "Skąd dokąd" Macieja Hameli. Zdjęcie: materiały prasowe

Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy — ten van i my wszyscy?

No, tam i z powrotem. A dokąd jedziemy? Myślę, że czasami dobrze jest nawet o tym nie myśleć, ponieważ wiadomości nie są teraz optymistyczne. Ważne jest, by mieć poczucie, że jest to miejsce, do którego możemy dotrzeć. Bezpieczne miejsce, z którego łatwo wrócić do domu.

Zakończenie Twojego filmu z pustymi fotelami w samochodzie jest bardzo poruszające. Puste miejsca dla tych, których już z nami nie ma. I symbol tego, jak ważna jest każda pomoc... Bo jest tylko 5 miejsc, a tak wiele jest ludzkich losów i żyć!

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i fotografka teatralna. Magister dziennikarstwa Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki. Doświadczenie zdobywała w legendarnej lwowskiej gazecie „Postup”, gdzie była odpowiedzialna za strony o kulturze na świecie. Publikowała w licznych mediach w Ukrainie i za granicą. Przez 10 lat była autorką ukraińskiego tygodnika „Nasze Słowo” (Warszawa). Duży wybór jej tekstów można przeczytać w dziale „Sztuka” Zbruc.eu. Współtworzy Sekcję ukraińską Culture.pl. Stypendystka programu Gaude Polonia – 2020 z projektem fotografii teatralnej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, wraz z Pierwszą Damą Ukrainy Ołeną Zełenską uzgodnili pomysł wystawienia w Ameryce opery o Ukraińcach, by pomóc Ukrainie być lepiej słyszaną na świecie. Gelb jest przyjacielem Ukrainy, odmówił współpracy swojego teatru z rosyjskimi artystami popierającymi reżim Putina. Zaprosił też na staż i występy ukraińskich śpiewaków operowych. Libretto do przyszłej opery napisał amerykański dramaturg George Brant, a dyrygentką została Keri-Lynn Wilson, Kanadyjka znana z kierowania Ukraińską Orkiestrą Wolności (Ukrainian Freedom Orchestra) i zespołem „Kijowska Kamerata”. Nawiasem mówiąc, Peter Gelb i Keri-Lynn Wilson są małżeństwem o ukraińskich korzeniach.

Pojawiło się pytanie, kto napisze muzykę do nowej opery. Ogłoszono konkurs, wpłynęło ponad 70 zgłoszeń z Ukrainy. Zwyciężył 44-letni Maksym Kołomijec, znany w Ukrainie oboista i kompozytor, którego wielu uważa za jednego z najbardziej „zachodnich” współczesnych ukraińskich kompozytorów – dzięki jego odważnym eksperymentom muzycznym.

Maksym Kołomijec i dyrygentka Keri-Lynn Wilson podczas próby. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Ukraińskie historie, które pójdą w świat

Oksana Gonczaruk: – 14 sierpnia w Warszawie odbyła się światowa premiera suity orkiestrowej z opery „Matki Chersonia”, która zainicjowała europejską trasę koncertową Ukrainian Freedom Orchestra „Niepokonani 2025”. Widzowie po raz pierwszy usłyszeli muzykę z opery, której premiera zaplanowana jest na 2026 rok. Czy do suity weszły najlepsze utwory z opery?

Maksym Kołomijec: – Powiedzmy, że weszły ważne, ponieważ suita jest dziełem samowystarczalnym, musi być interesująca sama w sobie. Napisanie suity nie było łatwe: stworzyłem pierwszą wersję, wysłałem ją do Keri-Lynn, a ona bardzo delikatnie poprosiła o niewielkie przeróbki. Dokonałem ich, wziąłem inne motywy, inaczej skomponowałem całość. Ale suita to ważny krok w promocji nadchodzącej premiery opery „Matki Chersonia” pod dyrekcją Keri-Lynn Wilson. Obecnie wraz z Ukrainian Freedom Orchestra wyruszyła w trasę po Europie, gdzie da osiem koncertów, a prawie każdy z nich rozpocznie się moją suitą. To naprawdę potężna promocja „Matek Chersonia”. Amerykanie są pod tym względem świetni, wszystko kontrolują, pracują systemowo.

Jak układa się wasza współpraca? Na ile Keri-Lynn Wilson czuje materiał, który Pan jej proponuje?

Wszystko układa się wspaniale. Jest wrażliwą, dobrą osobą i wspaniałą dyrygentką. Mówię tak nie tylko dlatego, że rozpoczęliśmy współpracę. Keri-Lynn na początku wojny stworzyła Ukrainian Freedom Orchestra [w jej skład wchodzą ukraińscy muzycy z różnych orkiestr, teatrów operowych i zespołów z całej Ukrainy i zagranicy – red.]. Wiem, jak brzmi ta orkiestra. Z połową muzyków wchodzących w jej skład grałem na koncertach, to świetni instrumentaliści. Jestem wdzięczny, że Keri-Lynn już po raz czwarty ich ze sobą zbiera.

Nazywa swoich muzyków „żołnierzami muzyki”, a ta jej mała armia światła dokonuje niezwykłych rzeczy

By orkiestra symfoniczna zabrzmiała po długiej przerwie, muzycy ćwiczyli w Warszawie codziennie przez 6 godzin 10 dni z rzędu.

Najważniejsze, że Keri-Lynn poczuła i rozumiała Pana muzykę, bo ona jest skomplikowana.

Dlatego kiedy ją pisałem, dużo rozmawialiśmy. Długo przyglądałem się MET. Jeździłem tam, słuchałem tego, co grają, analizowałem, jak ludzie tam odbierają muzykę, czym w ogóle żyją, jakimi operami i jak je wystawiają.

Próbowałem stworzyć sobie wyobrażenie o tym, jaki powinien być styl opery, która trafi do Nowego Jorku. Bo choć piszę operę ukraińską, premiera odbędzie się najpierw w Warszawie, a następnie w Metropolitan Opera.

Dyrektor generalny Opery Narodowej w Warszawie Waldemar Dąbrowski, dyrygentka Keri-Lynn Wilson i Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Między Verdim a awangardą

Ale to nie powód, by pisać operę radykalnym współczesnym językiem muzycznym...

W tym przypadku na pewno nie. Skupiłem się na języku muzycznym bliskim wielu osobom. No i w zasadzie sama tematyka opery dyktuje styl, bo to przecież historia o matkach, o kobietach, które możemy spotkać w pociągu lub autobusie. To proste kobiety, w przypadku których ciężki los sprawił, że stały się bohaterkami. Trudno sobie wyobrazić, żeby śpiewały na przykład w stylu Zimmermana czy Berga. Musi być empatia między nimi a muzyką, która oddaje ich charakter.

Pisząc muzykę, inspirowałem się klasyczną operą, choć nazwałbym to raczej rozszerzonym stylem klasycznym, który obejmuje również współczesne techniki.

Nie można po prostu zamknąć oczu i stworzyć coś radykalnie własnego, co zostanie wystawione dwa razy i zapomniane. To musi być bliskie wielu ludziom – czyli w dobrym tego słowa znaczeniu muzyka popularna. Po to, by opera była wystawiana na całym świecie

Dlaczego wybraliście właśnie taki temat? I jak pracowaliście nad librettem?

W MET, kiedy mowa o nowej operze, wszystko odbywa się bardzo precyzyjnie i jest przemyślane na wszystkich poziomach. Temat wybieraliśmy kilka miesięcy. Trudność polegała na tym, że tematów wojennych wartych przedstawienia w operze są tysiące. To tysiące ludzkich losów i sytuacji, które chciałoby się opisać. Ale właśnie w tym czasie zaczął się pojawiać temat porywania i deportacji ukraińskich dzieci przez Rosjan, co jest jedną z największych zbrodni Rosji – i teatr wybrał ten temat. Nie chcieliśmy po prostu pokazać życie bohatera interesującego tylko Ukraińców, ale poruszyć temat ponadczasowy. Potem rozpoczęło się gromadzenie materiałów.

Wiem, że początkowo chcieliście wykorzystać w libretcie losy konkretnych kobiet i dzieci.

Tak, ale zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ trudno to zrobić tak, by wszyscy byli zadowoleni. Tu są niuanse dotyczące praw autorskich i czynnik ludzki – ludzie, gdy rzecz dotyczy ich, na pewno będą ingerować w proces. Dlatego postanowiliśmy nie ograniczać się do konkretnych losów i stworzyliśmy postacie zbiorowe. Całkowicie wiarygodne, ale uogólnione, ponieważ składają się z wielu podobnych rzeczywistych sytuacji kobiet, które próbowały odzyskać swoje dzieci.

Temat porwania dzieci jest przerażający. Jak Amerykanie, dla których rodzina jest święta, do tego podchodzą?

Z mojego punktu widzenia Amerykanie nie są ludźmi emocji, ale czynu. Wylewanie łez nie jest ich metodą. A to, jak podchodzą do tego tematu, przejawia się w tym, że poświęcają mu obecnie ogromne zasoby

Dokładają wielkich starań, by ten temat był szeroko rozpowszechniany, i opowiadają o nim wszędzie, gdzie tylko się da.

Występ Ukrainian Freedom Orchestra w Operze Narodowej w Warszawie, 2025 r. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Autorem libretta jest znany amerykański dramaturg George Brant, mistrz współczesnej opery. Czytałam, że ma operę, w której główną bohaterką jest pilotka F16. Jak wygląda wasza współpraca?

To wspaniały dramaturg i niesamowita osoba. Napisał fabułę dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Oprócz niego pracowała nad nią Sasza Andrusyk, która sprawdzała zgodność z dokumentami: kto, gdzie, kiedy, dokąd, jakie wojska się wycofały i w którym momencie. Jest tam wiele takich szczegółów, a ona wszystko sprawdziła. Teraz wszystko wygląda spójnie.

George Brant zagłębił się w dokumentację. Fundacja Save Ukraine przesłała mu setki godzin różnych wywiadów, mnóstwo artykułów.

I o ile pierwsze wersje libretta wyglądały tak, jakby napisał je Amerykanin, który nigdy nie był w Chersoniu, to ostateczna wersja sprawia wrażenie, jakby George spędził w Chersoniu całe życie

Jestem pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo czytając libretto czułem, kim są te kobiety.

Dlaczego bohaterkami opery stały się matki z Chersonia?

Bo właśnie w Chersoniu doszło do bardzo podłego masowego uprowadzenia dzieci. To historia o tym, jak Rosjanie to zrobili, podstępem, mówiąc, że wysyłają dzieci do obozu na Krymie, gdzie będzie im dobrze – a potem je wywieźli, zabierając im telefony, by nie mogły skontaktować się z rodzicami. Te dzieci wysłano do obozów, gdy miasto było okupowane i istniała łączność między Chersoniem a Krymem. Potem jednak do miasta wkroczyli nasi, łączność została odcięta i okazało się, że chociaż z Chersonia na Krym jest blisko, matki nie mogą się tam dostać.

Czy w waszej operze jest szczęśliwe zakończenie? Udaje się matkom odzyskać dzieci?

Nie, nie ma hollywoodzkiego happy endu. Niektórym udało się uwolnić dzieci, a innym nie, a jeszcze inne zginęły po drodze.

Wszystko wygląda tak, jak było w rzeczywistości. Ta historia jest o nadziei. O tym, że nie można się poddawać. O sile woli i miłości

Zresztą byłoby dziwne, gdyby zakończenie było szczęśliwe, ponieważ żyjemy w świecie, w którym jest zbyt wiele zła, i to zło jest bardzo silne.

Ale w Pana muzyce jest światło.

To prawda. Starałem się, by utwór nie był całkowicie ponury i pełen zdrady. Kobietami kieruje miłość – uczucie dość jasne. Warto pisać muzykę z perspektywy światła, które jest w nas.

Czy w operze będą arie? Chciałbym usłyszeć coś tak przejmującego, jak u Verdiego czy Pucciniego.

Arie na pewno będą, i to piękne, jest tam dość dużo odpowiedniego materiału. Teraz można posłuchać na przykład „Faith is hard work” w wykonaniu Amerykanki Erin Morley, która ma wspaniały sopran koloraturowy.

Skoro już mowa o ariach: czy wiadomo, kto będzie śpiewał na premierze?

Premiera odbędzie się dwukrotnie, w Warszawie i w Nowym Jorku, ale solistki, które mogą śpiewać na premierze w MET, nie mogą wystąpić w Warszawie – i na odwrót. Szczerze mówiąc, już się w tym pogubiłem, ale wiem, że partię jednej z głównych bohaterek wykona polska śpiewaczka Aleksandra Kurzak, wspaniała liryczna sopranistka, jedna z czołowych solistek MET. Kiedy pisałem muzykę, orientowałem się na nią i na Erin Morley.

Erin Morley śpiewa arię matki. Zrzut ekranu z filmu Metropolitan Opera

Maraton, nie sprint

Jak reaguje Pan swoją twórczością na wojnę? Wojna wypala duszę wszystkim, a muzycy to ludzie wrażliwi. Nie mogą pominąć tego strasznego tematu.

Dużo o tym myślałem, ponieważ widzę, jak temat wojny jest postrzegany w twórczości Ukraińców i Europejczyków. To ogromna różnica, ponieważ Ukraińcy wiedzą, o czym mowa, a Europejczycy, kiedy mowa o naszej wojnie, coraz częściej ziewają: „Och, znowu ci Ukraińcy ze swoją wojną, będą lać łzy”. Jednak trudno ich winić za brak empatii, bo, po pierwsze, naprawdę nie wiedzą, co to jest wojna. A po drugie, wymaganie empatii od obcych ludzi byłoby dziwne. Dlatego chcę tworzyć utwory, które będą interesujące nie tylko dla Europejczyków, ale dla wszystkich ludzi na świecie. Bo dziś temat wojny jest żywy, ale potem zniknie, a wraz z nim umrą dzieła.

A ja nie chciałbym, żeby moja muzyka umarła. To, co się dziś pisze, pisze się nie tylko po to, żeby wykonać to tylko tu i teraz

Jak wygląda dziś kwestia popularności gatunku opery współczesnej opery na świecie?

Rozmawiałem o tym z MET, ponieważ oni ciągle wystawiają nowe opery – chociaż mając takie zaplecze, mogliby wystawiać Pucciniego i nie martwić się o nic więcej. Ale mają inne podejście. Pracownicy MET opowiadali mi, że ich teatr został mocno dotknięty pandemią COVID-19. Metropolitan Opera nie działa tak, jak na przykład Opera Narodowa w Kijowie. Nie otrzymuje ani grosza od państwa, utrzymuje się wyłącznie ze środków od sponsorów. I tu nagle z powodu COVID-19 teatr zostaje zamknięty, nie ma pieniędzy od sponsorów, a publiczność, która zawsze chodziła na operę klasyczną, nie przychodzi... Co robić? MET zaczął poruszać w swoich dziełach aktualne, palące tematy i przyciągać publiczność z różnych warstw społecznych. Nowy Jork to gigantyczne miasto, liczące 27 milionów mieszkańców, więc potencjalna publiczność jest. Okazało się, że opera jest naprawdę interesująca, gdy ma odniesienie do współczesności.

Bo opera klasyczna ma w istocie dla współczesnego słuchacza fabułę sztuczną. Te opery są jak owady zalane bursztynową żywicą miliony lat temu

Oglądałem w MET różne opery o współczesnym świecie i na wszystkie bilety były wyprzedane. Bo one są bliskie ludziom.

A u nas prawie nie podejmuje się prób wystawiania współczesnych oper.

Cóż, nie należy za to obwiniać teatrów, na przykład Opery Narodowej. Jedną rzeczą jest wystawić nową operę w metropolii liczącej 27 milionów mieszkańców, a inną w mieście liczącym 3 miliony. To nie są rzeczy porównywalne. Aby wystawiać współczesne opery, tak jak robi to MET, potrzebny jest silny zespół. W Nowym Jorku jest z kogo wybierać, a u nas nie ma zbyt wielu specjalistów. Do tego dochodzi korupcja, i to nawet niezwiązana bezpośrednio z operą. No i kumoterstwo, bez którego się nie obejdzie.

Kolejny problem to kompozytorzy. Do MET na konkurs na operę wpłynęły 74 zgłoszenia. To praktycznie wszyscy kompozytorzy [w Ukrainie - red.], którzy w zasadzie są w stanie napisać cokolwiek. Nie jest też pewne, czy są w stanie napisać akurat operę – po prostu zgłosili się. A to znaczy, że w Ukrainie jest obecnie około stu kompozytorów. Tymczasem w takim Berlinie są ich tysiące.

I jest konkurencja.

Tak, o to właśnie chodzi. Oni tam konkurują, walczą o pieniądze, o możliwość zaistnienia. A u nas konkurencja jest słaba, zaangażowanie kompozytorów w życie muzyczne minimalne. No i nikt nigdy nie daje na takie rzeczy pieniędzy. Zamówiono u kogoś jedną operę, wystawiono ją, nie poszło, i wszyscy pozostali ze złym wrażeniem: „No cóż, to znaczy, że nie mamy kompozytorów, więc lepiej nic nie robić”. Ale to tak nie działa. Przecież aby powstała jedna dobra opera, trzeba pracować przez dziesięciolecia, zamawiać opery u dziesiątków kompozytorów. Stworzenie opery to tytaniczna praca. Potrzebny jest nie tylko talent, ale także doświadczenie. Dla tych, którzy tego nie robili, to niezwykle trudne zadanie.

Stworzenie opery to tytaniczna praca. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Pewna litewska agencja operowa przez lata zajmowała się wystawianiem oper kameralnych wyłącznie litewskich kompozytorów. Litwa jest niewielka, a mimo to w ciągu 20 lat wystawiono tam około 50 oper. I to jest agencja, a nie teatr operowy! Oczywiste jest, że kiedy wystawia się 50 oper, wśród nich na pewno znajdzie się jakaś bardzo dobra. Gdyby w operę w Ukrainie zaczęto inwestować w latach 90., mielibyśmy już trzy dekady rozwoju tego gatunku.

Ukraińcy muszą więc nastawić się na to, że to nie sprint, ale wieloletni maraton. Nie da się w dwa lata stworzyć arcydzieła. Trzeba w to inwestować przez dziesięciolecia

Jakie są ogólne trendy w sztuce operowej? Jak zmienia się ten gatunek?

Widzę, że powstaje wiele oper, więc mówienie o kryzysie tego gatunku jest śmieszne. Rośnie liczba wariantów tego, jak może wyglądać opera. Są opery eksperymentalne. W Europie temat opery współczesnej nieco grzęźnie, Europejczykom łatwiej jest wykonywać sprawdzone rzeczy. Rozumiem dlaczego: wszystko, co współczesne, jest bardzo kosztowne, a wynik zupełnie nieprzewidywalny. Istnieje duże ryzyko, że nowość nie zostanie przyjęta przez publiczność.

Dobry kompozytor też nie jest gwarancją sukcesu. Nie wszystkie opery Pucciniego są równie dobrze przyjmowane, jego hitów jest tylko kilka. Z Wagnerem i Verdim jest podobnie. Tyle że także te ich niepopularne opery były kiedyś wystawiane w teatrach, ponieważ ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za taki eksperyment.

Oprócz oper „Matki Chersonia”, „Noc” i „Espenbaum”, macie balet „Pieśni smoków”, który rok temu wystawiono w operze w Charkowie. Pomimo wojny i ostrzałów, w Charkowie cały czas odbywają się jakieś eksperymenty kulturalne i muzyczne.

Jestem wzruszony do łez, że oni to robią i się nie poddają. „Pieśni smoków” nie były pisane jako balet. Istniał mój album elektroniczny o tym samym tytule, który reżyserka Żanna Czapeła, fanka mojej twórczości, zaproponowała przerobić na balet. Ponoć od razu wiedziała, jak to należy wystawić. Wtedy napisali libretto, przemyśleli dramaturgię baletu, a Antonina Radiewska balet wystawiła. Moja praca jest tam minimalna.

W balecie bierze udział wielu artystów, ale wystawiono go w lofcie i transmitowano na żywo do Paryża. To bardzo fajni ludzie, więc mam nadzieję, że wszystko im się uda.

20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Oksana Gonczaruk

Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.

Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym

Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...

Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.

To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.

Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.

Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.

Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.

Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.

Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.

W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?

W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.

To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość
„Sąd Ostateczny”

Moja paleta to skrawek tkaniny

Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?

Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.

Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.

Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?

Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.

Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?

Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.

Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.

Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?

W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.

Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.

Jakie style haftu Pani zna?

Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.

W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.

Dlaczego właśnie jamon?

Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.

Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki

Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...

Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.

Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.

Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?

Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Hafty na płaszczach

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne

Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?

Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.

W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?

To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.

Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.

Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?

Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Z ojcem Lesiem Poderwiańskim

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?

Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.

Miała Pani szansę nie zostać artystką?

Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.

Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?

Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.

Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi

Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną

Gdzie zastała Panią inwazja?

Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.

Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?

Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

"Irpin", 2022

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?

Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.

Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.

Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.

To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.

W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.

Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.

Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.

Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?

Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.

„Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Polowanie na czarownice czy sprawiedliwe stosowanie prawa? O deportacjach Ukraińców

Ексклюзив
20
хв

Stawianie na Waszyngton, jak Polska, to naiwność

Ексклюзив
20
хв

Przykład z północy. Czego możemy nauczyc się od Szwedów?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress