Exclusive
20
min

To ludzie bezwolni, bez prawa wyboru – Wołodymyr Zołkin o rosyjskich jeńcach wojennych

W Ukrainie otwarto trzeci obóz dla rosyjskich jeńców wojennych; dwa pierwsze są przepełnione. Rosyjscy żołnierze, którzy zostali schwytani, nie są przetrzymywani w koloniach, lecz w obozach i specjalnych ośrodkach zatrzymań. Mają prawo komunikować się z rodzinami, otrzymywać paczki, przelewy, pracować i uprawiać sport. Nie można tego powiedzieć o warunkach przetrzymywania ukraińskich jeńców wojennych w Rosji

Natalia Żukowska

Wołodymyr Zołkin nagrywa wywiady z rosyjskimi jeńcami wojennymi. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Wołodymyr Zołkin to ukraiński wideobloger, który od początku wojny na pełną skalę nagrywa wywiady z rosyjskimi jeńcami wojennymi. Na początku 2022 r. jego kanał na YouTube miał około 13 000 subskrybentów, teraz ma ich ponad 2 miliony. Przez półtorej – dwie godziny próbuje dotrzeć do umysłu więźnia. Zadaje pytania, które mają skłonić go do zastanowienia się nad pozornie prostymi rzeczami. Z Sestrami rozmawia o mentalności wroga i „dobrych Rosjanach”.

Natalia Żukowska: Kiedy i jak uzyskałeś dostęp do rosyjskich więźniów? Z kim przeprowadziłeś pierwsze rozmowy?

Wołodymyr Zołkin: Przed inwazją nie interesowałem się tym, jak żyją Rosjanie. Wiedziałem tylko, że przez lata kwitła u nich propaganda. Nawet gdy w rejonie Kijowa toczyły się walki i ginęło wielu ich żołnierzy, rosyjskie środki masowego przekazu zapewniały, że nic się nie dzieje. Zdałem sobie sprawę, że muszę coś z tym zrobić, pokazać prawdę o tym, co dzieje się w Ukrainie. Tak się złożyło, że pewnego dnia Iryna Wereszczuk [wicepremierka Ukrainy ds. reintegracji tymczasowo okupowanych terytoriów Ukrainy – aut.] stwierdziła, ża na naszym terytorium są tysiące ciał rosyjskich żołnierzy. Osobiście znałem ministra spraw wewnętrznych Denysa Monastyrskiego. Wielokrotnie prosiłem o umożliwienie mi zobaczenia tych ciał i dokumentów, które przy nich zostały. A później, kiedy pojawili się rosyjscy jeńcy wojenni, poprosiłem o pozwolenie na wejście do aresztu.

Kiedy wszystko wokół Kijowa płonęło, nikt nie myślał o biurokracji. Pierwsze wywiady nagrałem 18 marca – tego dnia przeprowadziłem pięć rozmów. Początkowo publikowałem je na moim kanale YouTube, po dwie dziennie. Później jedną dziennie, a następnie co drugi dzień. Pierwszy wywiad wywołał rezonans, wiele wyświetleń i informacji zwrotnych od widzów. Wtedy wszyscy zdali sobie sprawę, że trzeba to robić – więc łatwiej było mi kontynuować. Pierwszymi jeńcami, z którymi rozmawiałem, byli zwykli rosyjscy żołnierze kontraktowi, w tym poborowi. Nie pamiętam już tych rozmów, bo dziś mówimy o tysiącach.

Jak duży jest Twój zespół? Kim są ci ludzie?

Na początku sam montowałem filmy. To nie było skomplikowane – musiałem tylko umieścić logo na materiale. Ale później zdaliśmy sobie sprawę, że dobrze byłoby też przygotowywać opisy do tych materiałów wideo. W końcu to wszystko zaczęła robić jedna osoba. Nasz zespół jest niewielki: ja, mój kolega Dmytro, który również przeprowadza wywiady z jeńcami, i Nadia, administratorka. Jest też osoba, która prowadzi stronę na YouTube, ale chce pozostać anonimowa.

Jak wasze wywiady wpływają na proces wymiany jeńców?

Kiedy rosyjscy jeńcy dzwonią do swoich rodzin, wyjaśniamy tamtym po drugiej stronie, co tak naprawdę dzieje się w Ukrainie. Nasze rozmowy mają charakter edukacyjny. Przede wszystkim mówimy bliskim jeńców, gdzie powinni się udać, by wymiany odbywały się częściej. Wyjaśniamy, że to strona rosyjska blokuje ten proces.

Za każdym razem pokazujemy im warunki, w jakich przetrzymujemy jeńców wojennych – że pozwalamy na telefony, paczki, dajemy normalne jedzenie. Czasami to działa i krewni jeńców starają się przyspieszyć wymianę

To taka komunikacja. Wiesz, czytałem na przykład kanał Szamsaiła Saraliewa [pierwszy wiceprzewodniczący Komitetu Dumy Państwowej ds. Międzynarodowych – red.]. To człowiek odpowiedzialny za wymianę więźniów w Rosji. Pisze, że są gotowi wymienić 500 za 500. Ale mówią, że oddadzą tylko tych naszych, których zdecydują się wymienić. Ci, którzy rzekomo popełnili przestępstwa, których skazali, na pewno nie zostaną wymienieni.

Mam więc pytanie: Co stoi na przeszkodzie, aby skazać rosyjskich więźniów i też ich nie wymieniać? Po co ten cyrk? Ponadto, jeśli chodzi o ludzi z Azowa, pytam również, dlaczego można ich wymienić na Medwedczuka [Wiktor Medwedczuk, były ukraiński prorosyjski polityk blisko związany z Putinem – red.], ale nie można na naszych wojskowych? Nie ma odpowiedzi na te pytania.

Wołodymyr Zołkin podczas spotkania z krewnymi ukraińskich jeńców wojennych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Co było najbardziej szokujące w zachowaniu rosyjskich jeńców?

Jeśli zdasz sobie sprawę, że ludzie, z którymi rozmawiasz, nie są tak naprawdę ludźmi w klasycznym tego słowa znaczeniu, czy cokolwiek cię zszokuje? Myślę, że nie.

Oni nie mają woli. Zaakceptowali brak możliwości wyboru

Zazwyczaj na każde moje pytanie odpowiadają: „Nie znam całej prawdy, nie interesuję się polityką”. To jest to samo, co: „Nie będę myślał”. Szokowało mnie to przez dłuższy czas, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że jestem gotów na takie odpowiedzi, a oni naprawdę tacy są. Oznacza to, że podczas tych rozmów niczego nie udają.  

Czy tłumaczą jakoś swoje okrucieństwa wobec cywilów w Ukrainie, w szczególności gwałty i tortury?

Żaden nie przyznaje się do znęcania się nad cywilami. Generalnie odpowiedź jest standardowa: „To fejk”. I Bucza to też według nich zmyślona historia. Teraz opublikowałem film na moim kanale zapasowym, na którym Rosjanie są gwałceni mopami we własnych więzieniach. Przesłał mi go Władimir Oseczkin [rosyjski działacz na rzecz praw człowieka – red.]. Kiedy po jego obejrzeniu mówią mi, że to fałsz, odpowiadam: „Jaki fałsz, skoro wy gwałcicie się nawzajem mopami we własnych więzieniach!? Myślicie, że przyjedziecie do naszego kraju i będziecie tu puszystymi króliczkami?”. Czasami pytam: „Rabowałeś? Zabijałeś?”. Wszyscy odpowiadają w ten sam sposób: „Chodziłem po domach, ale szukałem tylko czegoś do jedzenia. To wszystko”. Niemal niemożliwe jest usłyszeć: „Tak, strzelałem do cywilów”.

W rozmowy angażujesz krewnych więźniów. Jak reagują na to, że ich ojciec, syn lub mąż jest w niewoli? Wspierają ich?

Wiesz, u nas jest zrozumienie dla tego, że musimy zabijać wroga. A w rosyjskiej mentalności jest zrozumienie dla tego, że trzeba umrzeć za swój kraj; tak było nawet za czasów Związku Radzieckiego. Jeśli zdasz sobie sprawę z różnicy między tymi mentalnościami, zrozumiesz wszystko. Kraj kazał im umrzeć. To jest klucz. Nie zabijać, nie wygrywać, nie bronić się, ale po prostu umrzeć. Chodzi o to, że mogą zostać zabrani w dowolnym momencie – sto tysięcy, milion, dziesięć milionów – i po prostu być rzuceni na śmierć. Tak właśnie postępowała armia radziecka podczas II wojny światowej – i w ten sposób Rosjanie walczą teraz. Ci ludzie są pozbawieni wolności i prawa wyboru. I nawet nie chcą się nad tym zastanawiać.

Ich żony i matki są takie same. One również postępują zgodnie z zasadą: skoro tak nam kazał nasz car-ojciec – albo Führer, jak ja go nazywam – to tak trzeba zrobić
Wołodymyr Zołkin podczas rozmowy z matką rosyjskiego jeńca wojennego. Zdjęcie: zrzut ekranu z państwowego projektu „Chcę żyć”

Jeśli mówimy o motywacji, która skłania ich do przybycia na naszą ziemię, to są trzy rzeczy: pieniądze, przymus i możliwość wyjścia z więzienia. Oferuje się im 200 000 rubli plus premie. Jednocześnie są brutalnie oszukiwani. Mówią takiemu: „Nie będziesz walczył, bo u nas walczą specjaliści. Będziesz stał na trzeciej linii obrony, dostarczał pomoc humanitarną, czegoś pilnował”. Wmawiają im też, że zrobią dobry uczynek. Rosyjscy propagandyści, tacy jak Skabiejewa, Sołowjow czy Simonian od lat wlewają im to do uszu. Ich telewizja nieustannie wmawia im, że Ukraińcy to naziści. To wszystko było wlewane do uszu Ukraińców mieszkających na wschodzie, w tak zwanych ŁRL i DRL [skróty od: Ługańska Republika Ludowa i Doniecka Republika Ludowa – red.]. W moich wywiadach widać, że nie potrafią jasno wyrazić i uzasadnić żadnej opinii. Są jednak pewni, że Ukraińcy są źli.

Jest jeszcze jedna kategoria: kolaboranci. Z nimi również musiałem rozmawiać. W przeciwieństwie do poprzednich są to ludzie, którzy żyli w ukraińskiej przestrzeni informacyjnej i mieli dostęp do wszystkiego, co mamy ty i ja.

Oni są najgorsi, ponieważ, mając wybór, dobrowolnie rzucili się w wir propagandy. Świadomie poszli szukać gówna

Cóż mogę na to powiedzieć? Składam hołd rosyjskiej propagandzie, ponieważ nie zrobiliśmy nic, aby przekonać ich, że jest inaczej. Właśnie wróciłem z Donbasu, z regionu Charkowa. Na terenach przygranicznych wciąż działa rosyjskie radio.

Czy rosyjskie kobiety lub rodzice jeńców wojennych proszą o spotkania z krewnymi?

Na początku nawet ich zapraszaliśmy. Jednak przyszła tylko jedna Rosjanka, Irina Krynina, żona jeńca. Wiem, że teraz mieszka w Ukrainie ze swoimi dziećmi, otrzymała azyl, jednak nigdy jej nie widziałem. Jej mąż jest w obozie jenieckim.

Innym razem Ukrainka z okupowanego terytorium przyjechała zobaczyć się z mężem. Okazało się, że odmówił walki przeciwko Ukrainie i dobrowolnie się poddał. Nadal przebywa w obozie jenieckim. Nic mu nie grozi, nie zostanie wymieniony. Jestem oburzony, że nadal nie mamy prawnej procedury postępowania z takimi ludźmi. W trzecim roku wojny na pełną skalę nie opracowano systemu ich uwalniania. Mówimy o Ukraińcach, którzy zostali zmuszeni przez Rosjan do walki po ich stronie, ale poddali się, by tego uniknąć.

Ilu z rosyjskich jeńców wojennych naprawdę żałuje, że walczyło w Ukrainie?

Prawie wszyscy żałują, gdy zostaną schwytani. Mieli nadzieję zarobić dużo pieniędzy bez narażania życia – a po wszystkim chcieli wrócić do domu jako bohaterowie i rozwiązać wszystkie swoje życiowe problemy, od więzienia po kredyty. Czy mają czego żałować? Tak, bo tutaj widzą zupełnie inny obraz: śmierć, zwęglone i porozrywane ciała. Widzą prawdziwą wojnę, a nie ochronę czegoś tam gdzieś tam.  

Jak udaje Ci się trzymać w ryzach, gdy z nimi rozmawiasz?

Ostatnio przestałem się powstrzymywać. Przez długi czas powstrzymywałem się, bo miałem nadzieję usłyszeć jakieś uzasadnienie lub zrozumieć podstawową logikę. Ale rozumiem już, że to się nigdy nie stanie, więc czasem potrafię się wkurzyć. Bo kiedy osoba o inteligencji pantofelka, która nie zna populacji kraju, w którym mieszka, nie zna daty jego święta niepodległości, nie rozumie podstawowych rzeczy, które powinny wiedzieć dzieci – zaczyna opowiadać mi coś o geopolityce, to trudno mi się powstrzymać. Czasami mam wrażenie, że wiedzą o nas więcej niż o sobie. Tyle że nie rozumieją, do czego tej wiedzy potrzebują.

Czy liczba więźniów zmieniła się od początku inwazji?

Tak. Na początku byli to żołnierze zawodowi, a potem pojawiły się tak zwane „mobiki”. Na początku mówili, że jadą na szkolenie, a potem zaczęli mówić, że jadą po pieniądze. Regiony, z których do nas trafiają, w zasadzie się nie zmieniły – tyle że dziś jest już mniej Buriatów i Tuwińców niż wcześniej. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy wojny to oni byli liderami pod względem strat. Niedawno napisałem wywiad z Buriatem. Był on pierwszą osobą w historii moich wywiadów, która powiedziała mi cokolwiek. Wiedział, jak mówić, jak formułować myśli w pewne zdania. Powiniennaś obejrzeć ten wywiad, by zobaczyć, jak pognębiony jest ich region i pod jak wielką kontrolą ludzie tam żyją. Poza tym prawie wszyscy są cały czas pijani. Stuprocentowy alkoholizm.

Teraz na froncie jest więcej żołnierzy z dużych miast, z Petersburga, z Moskwy. Myślisz, że to coś zmieniło? Nie powiedziałbym
Wywiad z buriackim jeńcem wojennym. Zdjęcie: zrzut ekranu z państwowego projektu „Chcę żyć”

Często podczas wywiadów można usłyszeć dość dziwne odpowiedzi. Czy spotkałeś wśród rosyjskich jeńców kogoś rozsądnego, inteligentnego?

To dość skomplikowane. Podczas ostatnich nagrań nieco utrudniłem komunikację. Zacząłem ich pytać, kiedy w Rosji jest Dzień Konstytucji, Dzień Niepodległości i Dzień Flagi. Oni nawet nie wiedzą, że są takie święta. Są naprawdę niewykształceni. Ołeksij Anulia [żołnierz z Czernihowa, który był przetrzymywany w rosyjskiej niewoli od 10 marca do 31 grudnia 2022 r. – aut.], powiedział, że kiedy napisał kilka wyjaśnień dla FSB, umieszczając w tekście znaki interpunkcyjne, wykrzyknęli ze zdziwieniem: „Co ty robisz!? Jesteś amerykańskim szpiegiem!?”. Oni nie wiedzą, czym są przecinki i myślniki.

To są absolutnie niepiśmienni ludzie. Jeśli mam być uczciwy, to podczas wszystkich tych rozmów spotkałem może 5 czy 10 wykształconych Rosjan. A mówimy o tysiącach rozmów

Jakich uczuć i emocji doświadczasz, rozmawiając z rosyjskimi jeńcami?

Kiedy z nimi rozmawiam, nic mnie już nie szokuje i nie wywołuje żadnych szczególnych emocji. Jedyną emocją jest obrzydzenie.

Są jacyś „dobrzy Rosjanie”?

Oczywiście, że są. Ci, którzy wysadzają tory i pociągi w Rosji, z pewnością są bardzo dobrzy. Walczą w Rosyjskim Korpusie Ochotniczym, Legionie „Wolność Rosji” i Batalionie Syberyjskim.

Czy są tacy, którzy nie chcą wracać do Rosji, odmawiają udziału w wymianie?

Wielu nie chce wracać, a duży odsetek z nich chce walczyć po stronie Ukrainy. To ludzie ideowi. Ale znowu: nie ma mechanizmu postępowania z tą kategorią więźniów. Obecnie sytuacja wygląda następująco: jeśli Rosjanin zostanie schwytany w terenie i natychmiast dołączy, na przykład, do Legionu „Wolność Rosji”, może kontynuować walkę. Ale jeśli zostanie już oficjalnie zarejestrowany u nas jako jeniec wojenny, nie ma mechanizmu, który pozwoliłby przekształcić go w rekruta.

A dlaczego nie ma jeszcze takiego mechanizmu? Kto powinien go opracować?

Rząd. Zamiast tego opracował rozkaz umożliwiający rosyjskim jeńcom wojennym dzwonienie do domu z obozów za pośrednictwem telefonii IP. Krewni naszych jeńców wojennych napisali nawet petycję, żądając zakazania tych połączeń – bo nasi jeńcy w Rosji nie mają takiej możliwości. Fakt, że Rosjanie dzwonią do swoich domów, nie pomaga nam w wojnie informacyjnej. Kiedy my dzwonimy do rodzin rosyjskich jeńców, przynajmniej staramy się im coś wyjaśnić. A kiedy dzwonią jeńcy, krewni mówią im, co Skabejewa powiedziała właśnie w telewizji.

I tak okazuje się, że przetrzymujemy w niewoli ludzi, którym zapewniamy kontakt z rosyjską propagandą

Poprosiliśmy nasz rząd o jedno: „Przynajmniej zakażcie tych połączeń”, jednak do tej pory nas nie wysłuchali. Wiesz, jeśli wykonamy 20-30 takich połączeń za pośrednictwem naszych wywiadów, to są to niezbędne połączenia. Jeśli nasi żołnierze po schwytaniu Rosjan dzwonią do ich krewnych, jest to również konieczne. Ponieważ robimy prostą rzecz: mówimy im, że ich bliski jest jeńcem wojennym, więc prosimy o zabranie go. Możemy też zapytać, dlaczego przybył na naszą ziemię. Oznacza to, że nasze wezwanie jest tak naprawdę pracą informacyjną.

Otrzymałeś pogróżki?

Otrzymuję je każdego dnia. Czasami nawet publikuję je na Telegramie. Groźby są standardowe: że zabiją mnie, moją rodzinę, że rozczłonkują i tak dalej. Podchodzę do tego jak człowiek, który wierzy, że oni nie są w stanie zrobić tego, czym mi grożą.

Co zrobisz po zakończeniu wojny?

Przede wszystkim chciałbym, żeby ta wojna zakończyła się, co oczywiste, naszym zwycięstwem. A gdzie widzę siebie? Mam kanał na YouTube z ponad dwoma milionami subskrybentów i zdecydowanie tam siebie widzę. Oczywiście, pojawią się inne tematy do poruszenia. W każdym razie chciałbym mówić o Ukrainie i Ukraińcach w języku ukraińskim, a nie robić to, co robię teraz. Obecnie mój kanał skupia się wyłącznie na kontrpropagandzie. I to są treści dla Rosjan, a nie dla Ukraińców. Jestem jednak przekonany, że nie będzie problemów z przeformatowaniem.  

Co czeka Ukrainę po wojnie?

Nie chcę wyjść na populistę... Najważniejsze jest to, by po zakończeniu wojny nasze instytucje państwowe, które wcześniej po prostu istniały, zaczęły działać. Musimy zacząć wdrażać reformy, których wcześniej nie było, na przykład reformy sądownictwa, prokuratury i organów ścigania. I nie chodzi o nowe mundury dla policjantów; to pozory. Bo kiedy śledczy fałszuje sprawę karną, potem wysyła ją do prokuratury, a następnie do sądu – nie wierzę w taką sprawiedliwość. To powinien być proces przed ławą przysięgłych, gdzie zwykli Ukraińcy będą decydować, kto jest winny, a kto nie.

Naprawdę mam nadzieję, że po zakończeniu wojny nastąpią zmiany w tym kierunku. W każdym razie mamy wiele do zrobienia w Ukrainie. Musimy prowadzić wysokiej jakości politykę informacyjną. Ostatnio nasze media informacyjne skręciły trochę w złą stronę. Mamy coraz więcej zdrady w społeczeństwie i coraz mniej entuzjazmu, który był na samym początku rosyjskiej inwazji. To właśnie dzięki temu przetrwaliśmy.

Dlatego wszyscy zdecydowanie musimy się zjednoczyć, by pomóc naszemu wojsku odnieść tak długo oczekiwane zwycięstwo nad tym dość potężnym wrogiem
No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym. 

Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska 

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.

- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.

Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.

Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.

- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.

Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.

- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Co to było? - pytam go.

- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.

Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy. 

- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy. 

W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.

- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w  końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.

Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach. 

Eryk. Archiwum prywatne

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.

Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.

Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie

Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika. 

- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję

- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.

Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.

Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.

Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze. 

- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki? 

Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.  

- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.

20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Aldona Hartwińska

Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?

Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew. 

Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.

Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu.  Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.

Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.  

Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.

Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.

Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.

Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror

Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.

Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej… 

To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie. 

I to są tylko matematyczne obliczenia.

W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje. 

Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?

Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz  to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.

Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin

W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.

Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.  

Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu. 

Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.

Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.

W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości. 

Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w  Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”. 

No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.

Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji. 

Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają? 

Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.

Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach? 

Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.

Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.  

Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli. 

Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.

A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku. 

Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów? 

Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej? 

Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.

Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.

Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?  

Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.

Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo

Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało. 

Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie  mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.

Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone. 

20
хв

Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Trzy lata bez snu, dwa bez wieści

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Ексклюзив
20
хв

Niewola i uwolnienie: życie od nowa

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress