Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Rybny biznes daleko od domu. Historia Andżeliki z Bachmutu
Jej dom już nie istnieje, ale firma kwitnie. W 2022 roku Andżelika Syszczenko opuściła Bachmut „na dwa tygodnie, by przeczekać”. Z tych dwóch tygodni zrobiły się już ponad dwa lata. Dziś mieszkańcy Łucka, miasta oddalonego o tysiąc kilometrów od jej domu, wprost przepadają za jej morskimi przysmakami
Dla wielu Ukraińców 24 lutego 2022 r. to dzień, w którym wszystko zmieniło się nieodwołalnie. Dla Andżeliki ten moment nadszedł 8 lutego, gdy w wypadku samochodowym zginął jej mąż. W jednej chwili została wdową z dwiema córkami na utrzymaniu: starsza miała 14 lat, młodsza zaledwie 8 miesięcy.
– I tak ten luty 2022 wciąż we mnie trwa – mówi.
Na początku maja 2022 r. postanowiła wyjechać. Z małym bagażem na dwa tygodnie, „żeby to wszystko przeczekać”. Zostawiła swój dom i firmę, zabrała tylko dzieci.
Luty 2022 roku był najstraszniejszym miesiącem w życiu Andżeliki
– Najpierw pojechałam do Dniepru. Wynajęłam pokój w hotelu, ale nie miałam dużo pieniędzy, więc szybko musiałam poszukać innego miejsca na nocleg. Zobaczyłam ogłoszenie, że jedno z sanatoriów na Wołyniu przyjmuje uchodźców wewnętrznych, więc tam pojechałam.
Rodzice jej męża zostali w Bachmucie, by pilnować domu. W lipcu 2022 r. znaleźli się pod ostrzałem. Teść stracił nogi, teściowa też odniosła obrażenia kończyn.
– Poprosiłam o przewiezienie ich do Łucka, bym mogła się nimi zaopiekować. Bo i jak miałam do nich jechać? Moja młodsza córeczka była bardzo mała. Jedna z fundacji wynajęła mi dom w mieście na rok, więc przenieśliśmy się tam ze schroniska sanatoryjnego.
I tak się razem mozolimy
Starsza córka rozpoczęła naukę w szkole medycznej, młodsza skończyła roczek.
– Przy naszym domu w Bachmucie mąż miał małą wędzarnię. Często wędził ryby dla siebie, przyjaciół i krewnych, ja też mu pomagałam. Kiedy przyjechałam do Łucka, przypomniałam sobie o tym. Za zgodą właścicieli wynajmowanego domu postawiłam małą wędzarnię na podwórku, kupiłam trochę makreli, uwędziłam i zaproponowałam innym przesiedlonym dziewczynom, żeby spróbowały. Stworzyłam grupę w mediach społecznościowych. W tym samym czasie w Łucku odbywały się kursy na temat możliwości zarobkowania dla kobiet, których firmy ucierpiały w wyniku wojny. Uczyli, jak napisać biznesplan, by dostać dotację. Było kilka naborów.
Zapraszano mnie na nie, ale dwukrotnie odmawiałam. Nie mogłam pojechać – moi rodzice wymagali opieki, no i miałam małe dziecko. W końcu poszłam na trzeci nabór, lecz nawet wtedy zamierzałam tylko się uczyć, a nie tworzyć biznesplan
Na początku 2023 roku wzięła udział w kursie „Możliwości ekonomiczne dla kobiet dotkniętych wojną”, prowadzonym przez organizację pozarządową „Rozwój Wołynia”. Projekt był skierowany do osób, które chciały reaktywować swoje firmy lub rozpocząć nową działalność w nowym miejscu. Po studiach napisała biznesplan. Postanowiła przetestować pomysł z wędzeniem ryb.
Na tym kursie poznała Olgę Stonohę z Charkowa, która później została jej wspólniczką. Zrazu Olga chciała sprzedawać odzież damską, lecz wkrótce zdecydowała się wesprzeć Andżelikę – chociaż nie miała większego doświadczenia z wędzeniem ryb. Jej rodzice wędzili mięso, więc jakieś pojęcie miała tylko o tym.
– I tak Olga i ja mozolimy się już razem od dwóch lat – uśmiecha się Andżelika.
Angelica na lokalnym rynku ze swoimi produktami
W 2023 r. wygrały konkurs na projekt biznesowy dla kobiet, zorganizowany przez centrum kariery „WONA” w Łucku przy wsparciu Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych. Ten konkurs dawał kobietom w trudnej sytuacji szansę na realizację pomysłów na własną przedsiębiorczość. Dzięki dotacji mogły kupić sprzęt: zamrażarkę, wagę itp.
Biznes się rozkręcił. Zaczęły od kilku rodzajów ryb, teraz mają w asortymencie ponad 30 pozycji: ryby suszone, wędzone i solone, owoce morza. Dzięki kolejnej dotacji wynajęły warsztat.
Rybne przysmaki Andżeliki Syszczenko
Co do łaźni na przekąskę?
Dziś rybne przysmaki Andżeliki i Olgi można teraz kupić na targach rolniczych i w ich zakładzie.
– W każdą sobotę przyjeżdżamy na targ w Łucku, a w czwartki jeździmy do Kiwerc [miasteczko na Wołyniu – red.]. Kiedy docieramy na targ, zawsze jesteśmy w świetnym nastroju, wszyscy do nas podchodzą, bo już nas znają. Oferujemy degustację różnych rodzajów ryb. Dzwonią do nas i pytają: „Jesteśmy 10 dziewczynami, idziemy do łaźni. Co radzicie nam wziąć ze sobą na przekąskę?”. Regularnie informujemy w mediach społecznościowych, że właśnie przygotowaliśmy nową partię ryb – „więc odwiedźcie nas lub przyjdźcie na targ”. W naszym zakładzie zawsze mamy świeże produkty, jeśli ktoś chce je kupić z odbiorem.
Zrobienie gotowego produktu trwa kilka dni: ryba musi zostać rozmrożona, oczyszczona, posolona, przez chwilę fermentowana, a potem umyta, wysuszona i uwędzona. Wyprodukowanie partii wędzonych makreli zajmuje 3 dni.
– Teraz łatwo o tym mówić, ale nie było nam łatwo: znalezienie sprzętu, dobrych surowców, dostawców. Kiedy zaczynałam działalność, zadzwoniłam do przyjaciół w Awdijiwce, którzy dali mi numer do swoich konkurentów w Kijowie. Ci z kolei poradzili mi, bym skontaktowała się z dostawcami ze Lwowa. Słyszałam, że na Wołyniu, w Okońsku [wioska 80 kilometrów od Łucka – red.], hodują pstrągi. Pojechałam tam i kupiłam żywego pstrąga, żeby spróbować, czy da się go ugotować. Szukałam tu i tam, własnymi kanałami.
Stopniowo miejscowi uzależnili się od ryb Andżeliki.
– Tutaj, na Wołyniu, ludzie jedzą więcej ryb słodkowodnych – szczupaków, karasi, karasi srebrzystych. A my oferowaliśmy im tuńczyki, marliny czy ryby maślane.
Biznes Andżeliki i Olgi urósł już pięciokrotnie. Muszą jednak stale się uczyć, improwizować, testować nowe pomysły i przepisy. Oczywiście wytwarzane przez nie przysmaki są droższe niż te w sklepie. Głównie dlatego, że to produkty naturalne, bez konserwantów.
Nie zamierzam się poddawać
Andżelika i Olga marzą o własnym sklepie stacjonarnym. Napisały już nawet projekt.
– Tego lata wygrałyśmy kilka grantów i napisałyśmy biznesplany dla naszego markowego sklepu. Zalanowałyśmy tam trzy działy: ryby schłodzone i mrożone, produkty gotowe (tarty rybne, sałatki, szaszłyki, rybne fast foody) i trzeci dział: gotowe ryby wędzone, solone, suszone, pakowane próżniowo. W Łucku nie ma sklepów z tak dużym wyborem. Kiedy jednak policzyłyśmy koszty, zdałyśmy sobie sprawę, że jeszcze nas nie stać. Musimy urosnąć jeszcze co najmniej czterokrotnie, by utrzymać taki sklep. Musimy mieć dobry magazyn, dobrą reklamę, dobry szyld i przeszkolić sprzedawców.
Nie chcemy mieć małego sklepiku, jak na rynku. Marzymy o dużym, wysokiej jakości. Dlatego na razie za pieniądze z grantu kupiłyśmy tylko dodatkowy sprzęt
Największym problemem Andżeliki jest brak mieszkania. Jej dom w Bachmucie jest w ruinie. W Łucku wynajmuje mieszkanie, ale to kosztowna sprawa. Nie można zaoszczędzić pieniędzy.
– Ludzie często pytają mnie, dlaczego jestem w Łucku. Moi rodzice przeprowadzili się ostatnio do obwodu kijowskiego, gdzie zapewniono im mieszkanie, i do mnie dzwonią. Koledzy z innych miast opowiadają mi, jak są tam wspierani... Nie wiem, co mnie tu trzyma. Mam wiele pomysłów, jest miejsce na rozwój, ale brak własnego mieszkania bardzo mnie zniechęca. Wydałam wszystko, co zarobiłam. Do tego dochodzą dzieci: jeśli moja najmłodsza córka zachoruje i nie pójdzie do przedszkola, to ja nie pójdę do sklepu. Jeśli nie oszczędzam, nie sprzedaję – a jeśli nie sprzedaję, to nie zarabiam. To takie uwłaczające: miałam dom, ale zniknął w ciągu sekundy i teraz muszę wszystko robić sama. Pracowałam przez pół życia, a w wieku 40 lat znalazłam się na ulicy z dwiema torbami – i muszę zaczynać wszystko od nowa. Ile będę miała lat, gdy zarobię już wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić nowy dom? Straciłam świadczenia socjalne, ponieważ jestem indywidualną przedsiębiorczynią. Kiedy więc ludzie zapraszają mnie na różne wydarzenia i mówią mi, jak bardzo są dumni ze mnie i mojej historii, jest to trochę wyzwalające – wyznaje Andżelika. I zaraz dodaje, że nie zamierza się poddawać.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Andżeliki Syszczenko
Dziennikarka, dyrektorka i redaktorka naczelny IA „VSN”, wcześniej korespondentka IA „Volyn News”. Absolwentka kursu „Ekonomia, rynki i analiza danych” Centrum Dziennikarstwa Kijowskiej Szkoły Ekonomicznej. Magister filologii ukraińskiej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
„Kobiety są jak kaktusy: silne na zewnątrz, delikatne w środku”
Iryna Milewska z Umana — założycielka warszawskiego studia depilacji laserowej i woskowej Cactus.
Z depilacją, a zwłaszcza z shugaringiem (metoda usuwania zbędnego owłosienia za pomocą gęstej cukrowej pasty), Iryna zetknęła się jeszcze w 2016 roku w Ukrainie. Ukończyła kurs szkoleniowy, a rok później przeprowadziła się do Polski, gdzie najpierw pracowała indywidualnie, a potem w salonie. Równolegle ciągle podnosiła swoje kwalifikacje. Jak sama mówi, zawsze czuła w sobie potrzebę wolności od przełożonych i pragnęła być gospodynią własnego życia. Iryna Milewska opowiada:
— Mam dwoje dzieci, a teraz jestem w ciąży z trzecim. Jednocześnie wewnątrz zawsze czułam się przedsiębiorczynią. Nie chciałam być tylko mamą lub tylko pracować w cudzym salonie — chciałam stworzyć własną przestrzeń, swoją atmosferę, zespół, serwis na poziomie, który by zachwycał.
Iryna wzięła pożyczkę na założenie własnej firmy
Iryna podkreśla, że dla niej depilacja to nie tylko kwestia estetyki. To także komfort, pewność siebie, troska o własne ciało.
— Chciałam dać kobietom właśnie to: miejsce, w którym poczują się zaopiekowane.
Kiedy udało mi się odłożyć pierwszą większą kwotę, kupiłam aparat do depilacji laserowej — pięć lat temu kosztował około 60 tysięcy złotych. To był poważny krok, nie ukrywam, że wzięłam na to kredyt. Zaczęłam pracować z laserem — a zapotrzebowanie przerosło moje oczekiwania. To właśnie wtedy zdecydowałam się na otwarcie pierwszego małego studia w dzielnicy Wilanów. Niestety, po pół roku aparat przestał działać — wtedy kupiliśmy dwa nowe, jeszcze droższe.
Na szczęście miałam już bazę stałych klientek, które przychodziły do mnie wcześniej na shugaring i depilację woskiem. Gdy wprowadziłam laser, większość z nich naturalnie przeszła na nową usługę. Jestem im za to ogromnie wdzięczna — to dzięki tym kobietom wszystko się rozkręciło. Teraz mam już dwie studia.
Ile potrzeba pieniędzy, żeby otworzyć salon depilacji? I po jakim czasie zwraca się taka inwestycja?
— Szczerze mówiąc, na start potrzeba od 20 tysięcy euro. Wliczając wynajem, remont, materiały, szkolenie zespołu, reklamę no i oczywiście sam aparat — który był dla mnie największą inwestycją.
Jak zdobywała Pani klientki i specjalistki?
— Działała poczta pantoflowa — dziewczyny polecały mnie sobie nawzajem. Aktywnie promowałam się też w ukraińskich grupach kobiecych w Warszawie. Z czasem zaczęło przybywać coraz więcej Polek — i to był dla mnie ważny znak, że poziom usług jest naprawdę wysoki.
Gdy zobaczyłam, że fizycznie nie jestem w stanie przyjąć wszystkich chętnych, zaczęłam szukać pomocy. Ale nie chodziło tylko o osoby z umiejętnościami — chciałam, żeby podzielały moją filozofię. Dlatego wszystkie swoje specjalistki szkoliłam osobiście, dzieliłam się doświadczeniem, kontrolowałam każdy szczegół, żeby klientki czuły tę samą troskę, jaką otrzymałyby ode mnie.
Cały czas się uczę — robię nowe kursy, interesuję się nowymi technologiami, doskonalę technikę. I przekazuję to dalej mojemu zespołowi.
Co było najtrudniejsze w otwieraniu własnego biznesu w Polsce? Spotkała się Pani z biurokracją, barierą językową, nieufnością?
— Zanim otworzyłam biznes, przez kilka lat mieszkałam już w Polsce, pracowałam na różnych stanowiskach, na co dzień mówiłam po polsku — więc nie czułam bariery językowej.
Ukończyłam intensywny kurs językowy, co dało mi dużą pewność siebie — swobodnie rozmawiam z polskimi klientkami, rozumiem wszystkie dokumenty, bez problemu prowadzę komunikację.
Biurokracja? Tak jak w każdym kraju, w Polsce też są swoje niuanse. Ale jeśli jesteś gotowa się uczyć i nie boisz się pytać, wszystko da się poukładać. Pomagała mi wewnętrzna organizacja i chęć, żeby od początku robić wszystko uczciwie i zgodnie z zasadami.
Myślę, że to, co przełamuje wszystkie bariery, to szczerość, szacunek i profesjonalizm.
Około 60% naszych klientek to Ukrainki, a około 40% — Polki.
W Ukrainie kobiety bardzo poważnie podchodzą do wyglądu. Zabiegi beauty to dla nas nie luksus, ale część codziennej rutyny. Ukrainki zaczynają dbać o siebie wcześnie: regularne wizyty u kosmetologa, u specjalistki od brwi, depilacja, fryzury, manicure — wszystko dokładnie, systematycznie, z uwagą na detale.
W Polsce podejście jest trochę inne. Tutaj bardziej liczy się naturalność, prostota. Kobiety mogą zrobić zabieg raz, a potem wrócić po kilku miesiącach, kiedy znowu będą miały ochotę. Są oczywiście osoby bardzo dbające o siebie, ale ogólnie kultura beauty jest tu spokojniejsza, bez takiego pośpiechu i systematyczności, jak u nas.
Wiele Polek nie wiedziało, jak skuteczne mogą być nowoczesne zabiegi, zwłaszcza depilacja laserowa. I kiedy już spróbowały, wracały z pytaniem: „Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?”. A to zawsze daje motywację.
Ukraińska dbałość o wygląd i polska lekkość tworzą razem ciekawą kulturę piękna, którą obserwuję każdego dnia w moim studiu.
Skąd nazwa Cactus?
— Kaktus to symbol siły, wytrzymałości i piękna, które nie potrzebuje niczego zbędnego, żeby zakwitnąć. Może przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach. Ta filozofia jest mi bardzo bliska. Kobiety są jak kaktusy: delikatne w środku, silne na zewnątrz — i zawsze gotowe rozkwitnąć, jeśli znajdą troskę i wsparcie.
Jednocześnie zrozumiałem, że depilacja to nie tylko estetyka. Chodzi o komfort, pewność siebie, dbałość o siebie. Chciałem dać kobietom właśnie to - miejsce, w którym można się nimi opiekować.
Kiedy inwestycja zaczyna się zwracać?
— Jeśli pracujemy z pełnym zaangażowaniem, jesteśmy uczciwi wobec klientek i nie obniżamy jakości obsługi — inwestycja może zacząć się zwracać już po 6–12 miesiącach. W moim przypadku stało się to dość szybko. Klientki przeszły na laser, zaczęły przyprowadzać przyjaciółki, zostawiać opinie — i napływ nowych osób wzrósł.
Ale zawsze powtarzam: sukces to nie tylko pieniądze. To gotowość do ryzyka, uczenia się, niepoddawania. Jeśli wierzycie w to, co robicie — nawet kredyt nie jest straszny. Może stać się impulsem do wielkiego zwycięstwa.
Moja główna rada to: nie czekać i nie bać się. Nie czekać na idealny moment, nie bać się nowego kraju, języka, systemu czy niepowodzeń. Wiara w siebie to pierwsza inwestycja, która naprawdę przynosi zwrot.
Radzę też, by nie kopiować innych. Twórzcie swój biznes tak, jak sami — autentyczny, żywy. Ludzie to wyczują. I co najważniejsze — pamiętajcie, po co to robicie.
Biznes za granicą to nie tylko zarobek. To także szansa na odnalezienie siebie, pokazanie światu i swoim dzieciom, że nie ma rzeczy niemożliwych.
„Zaczęłam z 9 tysiącami złotych. I chęcią wyrwania się z toksycznego otoczenia”
23-letnia Rusłana Rotowa z Krzywego Rogu — właścicielka salonu Oh My Girl w Warszawie — opowiada:
— Otwarcie własnego biznesu wynikło u mnie z życiowych okoliczności. Pracowałam jako manicurzystka, wynajmując gabinet u Polki. Niestety, nasza współpraca była trudna i toksyczna, i w pewnym momencie zrozumiałam: albo zostaję, albo biorę odpowiedzialność i zaczynam coś własnego. To był ryzykowny krok — miałam wtedy 20 lat i w kieszeni dokładnie 9 tysięcy złotych.
Ale czasem strach to najlepszy motywator.
Pracowałam na dwóch etatach, oszczędzałam każdą złotówkę. Cały kapitał włożyłam w biznes. Doskonale pamiętam moje pierwsze, malutkie 33 m² – wtedy wydawało mi się, że to cały świat. Pamiętam zapach świeżo malowanych ścian, trzask laminatu, wsparcie mamy i jej rady – to ona razem ze mną robiła remont. Działałyśmy wspólnie, własnymi rękami.
Jakie były pierwsze usługi w salonie?
— Zaczęliśmy od podstaw: manicure, pedicure, brwi. Z czasem dodaliśmy przedłużanie rzęs, laminację, a po przeprowadzce do większego lokalu – usługi fryzjerskie. Obecnie mamy 200 m² na dwóch piętrach. Gdy pierwszy raz weszłam do tego miejsca, serce mi zadrżało: „A co jeśli nie dam rady?” Ale dałam – i zamierzam dalej rosnąć.
Jak budowała Pani zespół?
— To było osobne wyzwanie! Trudno znaleźć dobrych specjalistów, bo wiele osób pracuje w domach lub wynajmuje małe gabinety. Poszłam więc inną drogą – zatrudniałam początkujące i szkoliłam je od podstaw. Zainwestowałyśmy dużo czasu, zaangażowania i zaufania, by zbudować prawdziwy zespół. Obok mnie cały czas była też moja mama – ogromne wsparcie.
W naszym teamie pracują wyłącznie Ukrainki. Próbowaliśmy współpracy z polskimi specjalistkami, ale technika, podejście i standardy były różne. Aktualnie mamy 10 pracownic, a ja nadal aktywnie uczestniczę w pracy: prowadzę szkolenia, obsługuję klientki i zarządzam procesami. Nie jestem tylko właścicielką – żyję tym biznesem.
Jaką największą lekcję wyciągnęła Pani na początku prowadzenia firmy?
— Próbowałam być koleżanką dla pracownic. Ale biznes to nie przyjaźń – to szacunek dla jasnych granic. Obecnie utrzymuję zdystansowaną relację zawodową, co przynosi lepszy komfort i efekty w pracy.
Czego nigdy by Pani nie wybaczyła pracownicy?
— Ujawnienia danych osobowych klientek. To jest zdecydowanie niedopuszczalne. Mieliśmy jeden przypadek – i od razu podjęłam decyzję o rozstaniu się. Zaufanie to fundament tego, co robimy.
Czy klientki z Polski i Ukrainy mają różne oczekiwania?
— Ukrainki przychodzą z konkretnym pomysłem – design, forma, kolor – wiedzą, czego chcą. Polki są bardziej stonowane, wybierają klasyczne opcje, np. delikatne, neutralne lakiery lub czerwony kolor. Ale nasze usługi także im się podobają – obecnie około 50 % klientek to Polki.
Jakie są Pani dalsze plany rozwoju?
— Marzę o stworzeniu własnej marki – np. profesjonalnych materiałów do manicure. W 2023 roku mieliśmy już dwa salony, ale ostatecznie zdecydowałam się skupić na jednym. Skalowanie biznesu w pojedynkę jest niezwykle trudne. Teraz chcę stabilności i stabilnego fundamentu pod przyszły rozwój.
Rusłana pracowała na dwóch etatach, aby zaoszczędzić na otwarcie własnego salonu
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu?
— Relacje z klientkami. Zwłaszcza gdy pojawiają się negatywne opinie. Na początku bardzo to przeżywałam, płakałam. Chciałam każdemu dogodzić. Teraz wiem, że błędy się zdarzają, nie wszystkie osoby są gotowe na dialog. Trzeba jednak umieć je naprawić, uczyć się, jak rozmawiać z klientem.
Ile średnio kobiety wydają miesięcznie na pielęgnację?
— Od 1000 zł. I to nie jest luksus, a dbanie o siebie.
Jaką radę dałaby Pani Ukrainkom, które marzą o biznesie za granicą, ale boją się?
— Ryzykować. Lepiej żałować, że coś zrobiłaś, niż całe życie żałować, że nie spróbowałaś. I warto stworzyć poduszkę finansową. Unikać impulsywnych decyzji. Nie bać się prosić o pomoc i popełniać błędów, bo to właśnie z nich uczymy się i stajemy silniejsze.
Jak zmienił Panią własny biznes?
— Przeszłam drogę od 20‑latki, która bała się utraty wszystkiego, do kobiety, która pewnie prowadzi zespół. Zmieniłam się wewnętrznie i zewnętrznie. Mam wyprostowaną postawę. Urosłam. I jestem z tego dumna.
„Czasem trzeba działać 24/7. Ale to cena własnego biznesu”
Inna Żurkiewicz z Krzywego Rogu — właścicielka oraz główna manicurzystka salonu In Room w Warszawie — opowiada:
— Największymi wyzwaniami były: bariera językowa, życie w hostelu i praca na etacie przy zupełnie innych standardach niż te, do których byłam przyzwyczajona. Te trudności sprawiły, że wróciłam do Ukrainy na pewien czas. Ale potem znów wyjechałam.
Jestem manicurzystką z 10‑letnim doświadczeniem, więc nie brałam pod uwagę innej ścieżki zawodowej. Zyskałam doświadczenie w polskim salonie, ale po konfrontacji z nieuczciwością właścicieli zdecydowałam się rozpocząć pracę na własny rachunek. To nie była bajka — nikt mnie nie sponsorował ani nie pomagał.
Inna doświadczyła trudności w pracy na etacie, co skłoniło ją do założenia własnego salonu.
— Najtrudniejsze było pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie w manicure — często zdarzało się, że robiłam usługę najlepiej jak mogłam, a potem dostawałam karę. Trudno też było, gdy warunki pracy były fatalne. Po takim doświadczeniu postanowiłam, że w moim salonie będzie zupełnie inaczej: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa relaksu dla pracownic oraz idealne warunki sanitarne.
Czy trudno jest otworzyć beauty-biznes w Warszawie?
— Nie, jeśli ma się na to pieniądze. Zaskoczyła mnie jednak polska struktura podatkowa — podatki są tu znacznie wyższe niż na Ukrainie. Bariera językowa występowała na początku, ale klientki jej wybaczały, bo jakość usług była lepsza niż u wielu innych specjalistek. Po rosyjskiej inwazji słyszałam o przypadkach złego traktowania Ukraińców przez niektórych Polaków, ale sama nie doświadczyłam tego w swoim salonie.
Jaki kapitał jest potrzebny, by otworzyć salon manicure? Na co idą największe pieniądze?
— Trzeba mieć co najmniej 50 tys. zł. Największe koszty to remont lokalu, meble i sprzęt. Oczywiście można to zrobić taniej, ale koszty mogą też być bardzo wysokie. Trzeba też pamiętać, że nawet solidny remont nie chroni przed sytuacją, że po roku właściciel może zażądać wykwaterowania. Wtedy trzeba zaczynać od nowa, mimo że remont mógł się jeszcze nie zwrócić.
Ile można zarobić, prowadząc własny salon?
— Od 7 tys. zł miesięcznie.
Jaki jest Pani styl działania i podejście?
— Mój salon to moje dziecko! Nigdy nie żałuję na materiały. Mamy np. paletę ponad 1000 odcieni, co sprawia, że często słyszymy od klientek „wow”.
Najtrudniej jest pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie o manicure, dlatego często zdarzają się sytuacje, w których robisz wszystko, co w twojej mocy, a potem dostajesz za to grzywnę. Jest to trudne, gdy warunki pracy są okropne. Po takim doświadczeniu zdecydowałem, że w moim salonie wszystko będzie zupełnie inne: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa rekreacyjna dla rzemieślniczek, a także idealne warunki sanitarne.
„Przeszłam trudną drogę adaptacji w innym kraju, zaczynałam od zera — bez dużych finansów, bez gwarancji, bez konkretnej strategii. Tylko z chęcią i wsparciem najbliższych. I teraz patrzę wstecz z wdzięcznością — nawet za trudności. Bo to one mnie wzmocniły.”
Zdarza się, że trzeba pracować 24/7. Ale to część prowadzenia własnego biznesu, do którego trzeba być przygotowanym jeszcze przed startem.
Jednocześnie ważne jest znalezienie balansu między pracą a życiem osobistym. Bo piękno to nie tylko wygląd zewnętrzny — to umiejętność znajdowania równowagi między wnętrzem i wizerunkiem, między pewnością siebie i delikatnością, między energią a spokojem.
Porady dla czytelniczek:
Potrzeba 50-100 tys zł (12-25 tys euro) na start Najdroższe pozycje to wynajem lokalu (2-10 tys zł), remont, wyposażenie, materiały, sterylizacja. Warto oszczędzić na meblach-używany stół do maniucure może kosztować 500 zł, nowy 4 tys zł. Wybierając pokój, ważne jest, aby spełniał standardy stacji sanitarno-epidemiologicznej. Dlatego albo kup konsultację doświadczonych właścicieli z tej samej branży, albo odwiedź stację sanitarno-epidemiologiczną i pozwól im ocenić pomieszczenia, które im się podobały. Często nowicjusze otwierają salon, a po pół roku przychodzi do nich inspektor i odkrywa nieoczekiwane naruszenia i biznes trzeba zamknąć.
Zysk salonu paznokci wynosi od 7 tysięcy złotych. Jednocześnie z jednego stanowiska pracy można zarobić około 10 tysięcy złotych. Prowizja dla specjalistek wynosi 40-50% dochodu. Koszt materiałów — 10-15%. Koszty operacyjne — 15-20%. Zostaje około 25% marży.
Julia Karłowa: – Przedsiębiorczością zajmowaliśmy się przez całe życie: handlowaliśmy na bazarze w Czerniowcach, mieliśmy punkty z artykułami sanitarnymi, sklepy. Wojna wymusiła na nas zmiany. Otworzyłam salon manicure w Warszawie. Pracowałam w nim sama i wynajmowałam miejsca innym manikiurzystkom. A potem wraz z mężem postanowiliśmy spróbować swoich sił w branży restauracyjnej.
Mykoła Karłow: – Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, pojechałem do Ukrainy jako wolontariusz. Pracowałem w centrum humanitarnym: najpierw przy rozładunku, potem jako koordynator. 14-16 godzin dziennie.
Kiedy w naszą działalność zaczęli się wtrącać niektórzy posłowie, wróciłem do Warszawy. Zacząłem pomagać naszym ludziom, między innymi w znalezieniu mieszkania. Równolegle zaczęliśmy myśleć o biznesie gastronomicznym. Często chodziliśmy do restauracji, kawiarni, uczyliśmy się, analizowaliśmy. Zawsze byliśmy krytycznymi klientami, interesowało nas dobre jedzenie oraz obsługa. To był dla nas nowy kierunek, więc chcieliśmy poznać wszystko do najdrobniejszych szczegółów.
Oksana Szczyrba: – Dlaczego pizzeria?
Mykoła: – Lubimy dobrze zjeść. Miałem biznes w produkcji, sprzedaży, a Julia w branży kosmetycznej, ale gastronomia stała się nowym wyzwaniem. Przez ponad dwa lata badaliśmy rynek, obserwowaliśmy, które marki się rozwijają, a które upadają. Jeździliśmy po różnych dzielnicach Warszawy, obserwowaliśmy konkurencję.
W końcu uznaliśmy, że pizzeria to najlepszy wybór. Średni rachunek jest tu wyższy niż w kawiarni. Ważne jednak było znalezienie marki, która dba o jakość.
Julia: – Analizowaliśmy, które franczyzy są zamykane, a które sprzedawane. Wybraliśmy tę, która działa stabilnie i jest drogo sprzedawana — to oznaka wartości. Porozmawialiśmy z kilkoma franczyzodawcami i zorientowaliśmy się, którzy z nich naprawdę dbają o markę, a którzy po prostu sprzedają nazwę.
Lokal otworzyliśmy pod koniec 21 grudnia 2023 roku. To nasz pierwszy i jak dotąd jedyny nasz punkt. Wszystko robiliśmy sami — nie zatrudnialiśmy nikogo, zainwestowaliśmy ostatnie oszczędności, sprzedaliśmy nawet samochód. Ojciec Mykoły przyjechał do nas z Ukrainy, by pomóc w remoncie. Pracowaliśmy od rana do późnego wieczora.
Julia z synem podczas remontu lokalu
Między piecem a stołem
Ile kosztuje otwarcie pizzerii?
Mykoła: – To zależy od metrażu, remontu, wyposażenia. Nasz lokal ma powierzchnię 100 metrów kwadratowych, wydaliśmy do 100 tysięcy dolarów, choć oszczędziliśmy na remoncie.
Julia: – Pierwsze miesiące pracowaliśmy sami. Mykoła z kierownika stał się pizzaiolo [kucharz zajmujący się robieniem pizzy zgodnie z życzeniami klientów – red.], a ja kasjerką i pomocniczką kucharza. Kucharz z naszej franczyzy uczył Kolę przygotowywać pizzę, bruschettę, focaccię, a mnie – makarony, sałatki i desery. Dopóki obroty były niewielkie, nie mogliśmy sobie pozwolić na zatrudnienie pracowników. Pomagał nam też nasz syn. Z czasem polubił tę pracę. Teraz chętnie pracuje jako kelner.
Trudno było uruchomić firmę w Polsce?
Mykoła: – Było wiele wyzwań, bo w branży gastronomicznej wcześniej nie działaliśmy. Bez franczyzy byłoby zbyt trudno – dostaliśmy menu, przepisy, standardy, to bardzo pomogło. Ale musieliśmy uczyć się w trakcie pracy. Pierwsze święta były bardzo intensywne: mnóstwo zamówień, a tylko jeden kelner plus nas dwoje z żoną. Biegałem między piecem a stołem. Niestety nie mam zdjęć ani filmów (śmiech). Julii też było ciężko, bo nie mówiła płynnie po polsku. Z czasem jednak wszystko się ułożyło. Teraz Julia na każde pytanie odpowiada już po polsku. Bo jak inaczej, skoro 90% naszych głównych klientów to Polacy?
Ilu macie pracowników?
Julia: – Na zmianie zazwyczaj pracuje kilka osób: pizzaiolo, kasjer, kelner i pomocnik. Nie mamy marketingowców ani specjalistów od PR, nie pozwala na to wysokość obrotów. Więc na razie sami zajmujemy się wszystkim.
Jakie są średnie dochody z takiej działalności?
Mykoła: – W najlepszym przypadku 10-15 tysięcy złotych. Ale większość tej kwoty idzie na czynsz, prąd, pensje. Średni rachunek u nas wynosi 70 złotych. By zarobić 7 tysięcy, trzeba sprzedać około 150 pizz.
Mykoła jako pizzaiolo
Jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami
Dlaczego inne podobne lokale w Polsce są teraz zamykane? Co robią źle?
Mykoła: – Zamykają się z powodu niskiej marży, gdy zostaje im, powiedzmy, 10 procent czystego zysku.
Jeśli masz niewielki obrót, zdarza się, że pracownik zarabia więcej niż właściciel
Julia: – W centrum jest łatwiej, bo tu są turyści. W dzielnicy sypialnianej są stali klienci i jeśli pogorszy się ocena lokalu, nowych nie będzie. Poza tym dostawcy często psują reputację: kurierzy jeżdżą bez toreb termicznych, mylą adresy, spóźniają się, nie mówią po polsku. Wtedy negatywne opinie idą na konto pizzerii.
Jak podchodzicie do krytyki?
Mykoła: – Normalnie. Z Google wynika, że 95% naszych klientów jest zadowolonych. Mamy najwyższą ocenę wśród podobnych pizzerii w mieście. Oczywiście zdarzają się różne rzeczy, nie da się zadowolić wszystkich.
„Klient nasz pan”. Przestrzegacie tej zasady?
Julia: – Dzielimy klientów na dwa typy: tych, którzy mogą udowodnić swoją rację, i tych, którzy jednak racji nie mają. Kiedy dzwoni nietrzeźwy klient, zamawia pizzę, dostarczamy mu ją, a on nie chce za nią zapłacić, bo nie pamięta, co zamawiał – to on nie ma racji.
Nawiasem mówiąc, akurat ta historia miała ciąg dalszy. Okazało się, że to nasz stały klient. Przyjechał następnego dnia, przeprosił i chciał zapłacić za tę pizzę. Ale powiedziałam, że nie trzeba, bo kurier przywiózł pizzę z powrotem. Wtedy powiedział: „Dziękuję, że szanujecie swoich klientów”.
Mykoła: – Była taka sytuacja, że klientka stanęła na ulicy obok naszej pizzerii i krzyczała, żeby ludzie nie zamawiali u nas jedzenia, bo trzeba długo czekać na realizację zamówienia. I co było robić? Teraz ona regularnie do nas przychodzi i zamawia pizzę. Ludzie są różni.
Jak podzieliliście obowiązki w biznesie?
Mykoła: – Wcześniej dla kogoś innego pracowałem tylko przez jeden dzień w życiu; zawsze miałem własną firmę. Ale teraz zacząłem pracować w Warszawie dla pewnej ukraińskiej firmy medycznej, zajmuję tam stanowisko kierownika ds. budowy. Równolegle mam też firmę, która świadczy usługi w zakresie ogrzewania i wentylacji. Pizzerię prowadzi Julia, jest dyrektorką. Ale ja zawsze jestem w pobliżu, syn też jest z nami.
Julia: – Przyzwyczailiśmy się do wspólnej pracy jeszcze w Ukrainie. Po 25 latach wspólnego życia już nawet się nie kłócimy (uśmiecha się). Mamy też dorosłą córkę, ma 23 lata i również zajmuje się biznesem. W ciągu ostatniego półrocza udało się stworzyć wspaniały zespół.
Teraz robię to, co kocham. Cieszę się, że ludziom u nas smakuje i jest przytulnie. Klienci stają się jak rodzina
Marzę, by pizzeria zaczęła działać samodzielnie. A potem może otworzę jeszcze małą cukiernię lub piekarnię.
Co powiedzielibyście innym Ukraińcom, którzy marzą o własnym biznesie w Polsce?
Mykoła: – Na pewno nie będę mówił o trudnościach, z którymi można się spotkać, bo to tylko zniechęca. A trudności na pewno będą. Trzeba po prostu nie bać się i ryzykować. I rozumieć, że w 90% przypadków może być porażka.
Jaki macie cel?
Julia: – Dla nas najważniejsze jest szczęście rodziny, po to pracujemy. I te wartości przekazujemy naszym dzieciom. Nasza córka już w wieku 17 lat poszła na swoje. Przez jakiś czas mieszkała we Włoszech, ale teraz mieszka z nami. To wspaniałe, że możemy spotykać się wieczorami.
Rodzina Karłowów w Polsce
Kiedy była w 11 klasie, zaczęła opuszczać lekcje. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Mykoła zapytał ją, dlaczego to robi. Odpowiedziała, że te lekcje jej nie interesują. Więc Mykoła zaproponował: „Jedź ze mną do Kijowa, do szkoły biznesu”. Byłam sceptyczna, ale Ira zobaczyła tam, jak ludzie prowadzą wielki biznes i jak to wpływa na ich życie. Przekonała się, że ci ludzie żyją lepiej niż my w tamtym momencie – to znaczy, że nauka jest ważna. Często powtarzamy dzieciom: jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami. A jeśli będziesz pracować głową, będziesz miał i swoją pracę, i szczęście rodzinne.
W latach 90. mój mąż pracował przy renowacji tamtejszego kościoła prawosławnego. Wtedy poznał Olgę i Jana Juszczyków, rodzinę o ukraińskich korzeniach, potomków przesiedlonych w ramach akcji „Wisła”. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. W 1997 roku przyjechałam z dziećmi na wakacje do Mrągowa, a oni odwiedzali nas w Ukrainie. Tak przez lata utrzymywaliśmy kontakt. Kiedy zaczęła się rosyjska inwazja, zadzwoniła do mnie pani Olga: „Przyjeżdżajcie, mamy dla was mieszkanie”. Nie planowałam wyjazdu – mieszkaliśmy w Krzemieńcu, w zachodniej Ukrainie. Ale zięć, który od razu zgłosił się do wojska, poprosił mnie, żebym zabrała córkę i wnuka. Tak trafiliśmy do Mrągowa.
I od razu zaczęła pani działać?
Pierwsze dwa, trzy tygodnie to był stres i chaos. Ale szybko zrozumiałam, że muszę coś robić, jakoś się przydać. Znalazłam w Mrągowie grupę Ukrainek i zaczęłyśmy działać razem. Gdy przyjeżdżały kolejne busy z uchodźcami, chodziłam po hotelach i pensjonatach, organizowałam zakwaterowanie.
Dla wielu kobiet i rodzin byłam kimś w rodzaju „mamy na obczyźnie”: szukałam noclegów, pomagałam w aptekach, zaspokajałam codzienne potrzeby. To była ogromna praca, ale wiedziałam, że jeśli nic nie będę robiła, to po prostu oszaleję. Tak powstał mały sztab kryzysowy, a później fundacja „Głos Kobiet z Ukrainy”.
„Teraz czuję się częścią wielkiej lokalnej społeczności”. Zdjęcie: mragowo.pl
Znała pani wtedy język polski?
Bardzo słabo, ale wiedziałam, że muszę sobie poradzić. Po prostu szłam i załatwiałam sprawy. Brakowało mi słów, ale zawsze znajdowałam sposób, żeby dojść do porozumienia. To było trudne, ale działanie dawało mi siłę.
Skąd tylu Ukraińców w Mrągowie? Na początku mieszkańcy Mrągowa sami jeździli na granicę i przywozili uchodźców. Potem jedni przyciągali kolejnych – zawsze łatwiej pojechać tam, gdzie już ktoś jest. Ja organizowałam noclegi, a później chodziłam po lokalnych firmach – do Mlekpolu, Banku Żywności czy zakładów produkcyjnych – i przywoziłam mleko, jogurty, makarony, chleb.
Znajomi żartowali, że „Iryna załatwia wszystkim luksusowe warunki”. Ale to nie ja – to właściciele mrągowskich pensjonatów i hoteli otwierali swoje drzwi. Ja tylko koordynowałam. Z czasem poruszyłam nie tylko Mrągowo, ale całą sieć warmińsko-mazurskich instytucji i firm.
Na przykład przy wsparciu Caritas Diecezji Ełckiej wysłaliśmy do Ukrainy kilka TIR-ów z jedzeniem i ubraniami. Bardzo pomagali mi też lokalni działacze i samorządowcy: Związek Ukraińców w Olsztynie, Olga i Jan Juszuk, pan Jakub Doraczyński – dziś burmistrz Mrągowa, Waldemar Cybul, starosta mrągowski, i wielu innych. Podpowiadali, do kogo jeszcze się zwrócić, z kim porozmawiać, kogo prosić o wsparcie. A ja chodziłam od firmy do firmy i zbierałam pieniądze.
Ogromne wsparcie otrzymałam także od wielu lokalnych firm, między innymi Budextanu oraz Wild i jej dyrektora MirosławaMichnowicza, który przekazał naszej fundacji samochód. Dzięki temu mogłam rozwozić żywność i inną pomoc do potrzebujących rodzin. Wsparcie przyszło z tak wielu stron, że wszystkich nie jestem w stanie wymienić.
To był trudny, ale też piękny czas – widziałam, jak wielu ludzi się jednoczy, jak bardzo chcą nam pomóc.
Ogromne wsparcie otrzymałam również od Katarzyny Królik, przedsiębiorczyni z Morąga, a dziś posłanki na Sejm. Zawsze była oddana sprawom ukraińskim, wielokrotnie wyciągała do mnie pomocną dłoń.
Mam szczęście do ludzi. Teraz czuję, że jestem częścią dużej, lokalnej wspólnoty. Wszędzie – w Mrągowie, Giżycku czy Olsztynie, gdzie prężnie działa Związek Ukraińców – przyjęto mnie jak swoją i wspiera się mnie w kolejnych inicjatywach.
Wtedy narodził się też pomysł koncertu „Odczuj Ukrainę”
Na fali entuzjazmu pomyślałam, że trzeba zrobić coś, co da ludziom – Ukraińcom i Polakom – wspólne doświadczenie. Zorganizowałam w mrągowskim amfiteatrze koncert „Odczuj Ukrainę”, podczas którego wystąpili m.in. Kalush Orchestra, zwycięzcy Eurowizji, a także Kazka i Jerry Heil. Na widowni zgromadziło się ponad trzy tysiące osób.
Jako gospodyni koncertu „Odczuj Ukraine”. Zdjęcie: Glosy Warmia Mazury
Do dziś pamiętam tę atmosferę: jedność, łzy, radość. Ludzie wciąż dziękują mi za to wydarzenie. Podkreślają, że w tamtym czasie było dla nich niezwykle ważne. Sama do dziś nie wierzę, że udało się to zrealizować.
Oczywiście nie zrobiłam tego sama – miałam pomoc pięcioosobowego zespołu fundacji i mojej sieci wsparcia. Bez nich to nie byłoby możliwe. Kiedy jednak weszłam na scenę i zobaczyłam tych wszystkich ludzi – jedni płakali, inni się bawili – poczułam, że to, co robię, naprawdę ma sens.
To było piękne, podnoszące na duchu wydarzenie, które dało siłę i nadzieję zarówno uchodźcom, jak lokalnej społeczności.
W kolejnym roku zorganizowała Pani wakacje dla tysiąca ukraińskich dzieci.
Tak, w Ostródzie zorganizowałam obóz „Dance Front” – tydzień wakacji dla tysiąca dzieci z Ukrainy. Były zajęcia, warsztaty taneczne, finał z udziałem znanych tancerzy, jak Iwona Pawłowicz i Robert Rywiński. Dzieci płakały ze wzruszenia. To było dla nich bardzo potrzebne – chwila wytchnienia od wojny. Wyjechały zachwycone.
I jeszcze jest Pani członkinią i inicjatorką Rady Kobiet przy Urzędzie Marszałkowskim w Olsztynie.
Tyle czasu zajmowałam się wspieraniem ukraińskich kobiet, że dobrze wiedziałam, z jakimi problemami się borykają. Większość z nich to problemy uniwersalne i nie dotyczą tylko Ukrainek – to również problemy Polek. Dlatego uważałam, że taka rada jest potrzebna.
Ilu Ukraińców mieszka obecnie w Mrągowie? W 2022 roku było ich około dwóch tysięcy, a teraz zostało może 600, 700 osób. Wielu wyjechało za pracą do Olsztyna czy Gdańska, część wróciła do Ukrainy. Najwięcej powrotów było w pierwszym roku wojny.
Dziś, po trzech i pół roku, ci którzy zostali, raczej już nie planują wyjazdu. Mają stałą pracę albo prowadzą własną działalność. Wynajmują mieszkania, a ich dzieci chodzą do lokalnych szkół.
„Nasz koncert dał siłę i nadzieję zarówno uchodźcom, jak lokalnej społeczności”. Zdjęcie: Paweł Krasowski
A pani?
Uwielbiam Mrągowo. Czuję się tu, jak w domu. Nawet gdy jadę odwiedzić córkę do Ukrainy, po tygodniu tęsknię i chcę wrócić tutaj. Może to też przez moje polskie korzenie, po dziadkach.
Czym zajmowała się Pani na Ukrainie przed 2022 rokiem? Z wykształcenia jestem psycholożką i cały czas prowadzę konsultacje online. Oprócz tego miałam studio fitness – klub dla kobiet liczący 120 członkiń, gdzie prowadziłam zajęcia fitness i pilates, treningi personalne oraz organizowałam wyjazdy rozwojowe. Równocześnie przez 15 lat prowadziłam kwiaciarnię. Zawsze kochałam kwiaty i tę twórczą energię, jaka towarzyszy układaniu bukietów.
Kiedy zrozumiałam, że raczej już nie wrócę na stałe do Ukrainy, sprzedałam kwiaciarnię. Sprzęt ze studia fitness spakowałam i przywiozłam ze sobą do Polski.
Lubię zamykać rozdziały i nie tkwić pomiędzy. To już trzeci raz, kiedy zaczynam wszystko od początku.
A teraz czym się pani zajmuje? Pięć razy w tygodniu, wieczorami, prowadzę zajęcia pilatesu i cardio dla kobiet. Nadal mam też klientki na konsultacje online.
Ale to dla mnie za mało. Projekty fundacyjne się skończyły, życie powoli wraca do normalności i po raz pierwszy muszę poważnie pomyśleć o sobie, co dalej.
Bo wiem już, że dla innych potrafię przenosić góry. Teraz muszę znaleźć sens i stabilizację dla siebie.
Ludzie wciąż mnie zaczepiają i dziękują: „Pamiętasz, jak nam pomogłaś? Jak wsparłaś moją mamę?”. A ja nie zawsze pamiętam; wtedy działo się tak wiele. Byłam potwornie zmęczona, ale mam też pewność, że dawałam z siebie sto procent. I jeśli miałabym jutro umrzeć, wiem, że tamten czas przeżyłam w pełni i w zgodzie ze sobą.
Odczuła już pani coraz częściej pojawiające się w Polsce nastroje antyukraińskie? Nie, ja tego nie widzę. Wszyscy ludzie, których poznałam, to osoby mądre, wspierające i rozumiejące, że Ukraińcy są dziś częścią społeczeństwa, ważnym zasobem.
Kiedy jeszcze nie było pewne, czy prezydent Nawrocki podpisze ustawę przedłużającą ochronę dla Ukraińców, lokalni przedsiębiorcy sami zaczęli załatwiać karty pobytu dla swoich pracowników. Przecież tutaj w każdej firmie pracują Ukraińcy. Co by się stało, gdyby nagle nie mogli pracować albo musieli wyjechać?
Ludzie w Mrągowie to rozumieją. Wspieramy się i szanujemy nawzajem.
Łańcuch jedności Ukraińców i Polaków w Mrągowie. Zdjęcie: Mragowo.pl
Marta Rothe, znana w mediach społecznościowych jako @tojaHelga, spędziła 20 lat na emigracji. Wyjechała z Polski do Niemiec jako 19-letnia dziewczyna — nie znając języka i nie mając pojęcia, co ją tam czeka. A czekały: problemy ze znalezieniem mieszkania i pracy, dyskryminacja, a nawet przemoc. Mimo wszystko Marta stanęła na nogi, zakochała się, urodziła syna i… w końcu wróciła do Polski. Dziś aktywnie wspiera ukraińskie uchodźczynie, które — podobnie jak ona kiedyś — znalazły się za granicą i zetknęły się z nieuzasadnioną wrogością.
„Każdy dzień na emigracji to walka”
Natalia Żukowska:Co skłoniło panią do opuszczenia Polski i przeprowadzki do Niemiec?
Marta Rothe: Wyjechałam w 1999 r. Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. Właśnie skończyłam szkołę średnią. Przyjaciółka, która wtedy mieszkała w Niemczech, przyjechała na wakacje i zaproponowała, żebym pojechała z nią na lato "dorobić". Mówiła, że zna kiosk, w którym szukają sprzedawczyni, i że pomoże. Byłam młoda, odważna i ufna. Nie znałam niemieckiego, ale uwierzyłam, że "jakoś to będzie". Szybko okazało się, że rzeczywistość wygląda inaczej.Na początku nie miałam nawet gdzie spać. Przyjaciółka stwierdziła, że nie może mnie przenocować, bo jej chłopak jest temu przeciwny. Zostałam w obcym kraju bez mieszkania, pracy, pieniędzy i bez miejsca, w którym mogłabym przeczekać noc. To był bolesny początek — moment, w którym zaczęło się moje prawdziwe dorosłe życie. Nie mogłam wrócić — nie miałam za co, a poza tym nie chciałam rozczarować rodziców. Granice były wtedy trudniejsze do pokonania niż dziś: przejścia graniczne, długie kontrole, mnóstwo formalności. Postanowiłam więc zostać i walczyć.
Gdzie spędziła pani pierwszą noc?
Błąkałam się po mieście z walizką. Przyjaciółka "załatwiła" mi nocleg u starszego Niemca z sąsiedztwa, który mieszkał sam. Było mi i strasznie, i wstyd, ale nie miałam wyjścia. Spałam kilka nocy na materacu na podłodze, nasłuchując każdego dźwięku. Później przygarnęła mnie Polka — okazało się, że pochodziła z mojej Zielonej Góry. Uznałam to za dobry znak. Po kilku dniach uciekła… zabierając wszystkie moje rzeczy. Zostałam z niczym. Plusem tej historii było to, że po jej ucieczce zwolniło się jej miejsce pracy. I udało mi się je dostać.
Tak zaczęłam stawać na nogi. Poznawałam ludzi, głównie Polaków. Nie wszyscy mieli dobre zamiary. Część przyjechała do Niemiec, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości. Trafiłam w złe towarzystwo. Zakochałam się. W tym czasie pracowałam już w innym miejscu — pomagałam Polce opiekować się dziećmi i mieszkałam w jej domu, gdzie często bywali goście. Wśród nich był ten chłopak. Zaczęliśmy się spotykać, a potem zamieszkaliśmy razem. Szczerze wierzyłam, że to miłość, że w końcu znalazłam osobę, przy której będę miała spokój i wsparcie. Z czasem dowiedziałam się, że jest poszukiwany w Polsce za poważne przestępstwo.
Pamiętam dzień, w którym wszystko się zawaliło: wrócił pijany z kolegą. Wcześniej nigdy nie pił alkoholu, ale tego wieczoru wszystko było inaczej. Wygłupiali się, śmiali, a potem mnie zaatakowali. Chwycił nóż... Nawet teraz, po tylu latach, bardzo trudno mi o tym wspominać. Chciał podciąć mi gardło i trzymał nóż przy szyi. Potem zmienił zdanie i pociął mi tylko skórę na nadgarstkach.
W ogóle w tym okresie emigracji doświadczyłam bardzo wiele zła. Poniżano mnie, molestowano, bito. Nawet policja raz bezpodstawnie mnie aresztowała. Wtedy w Niemczech traktowano Polki jak nielegalne prostytutki. Pewnego razu jechaliśmy z koleżanką i dwoma chłopakami na dyskotekę — zatrzymała nas policja. Zabrali nas na posterunek. Przeprowadzili osobistą kontrolę, przesłuchiwali przez całą noc. Sprawdzali telefony, torby, nawet kontakty w notesach. Oskarżali mnie, że jestem tu dla pieniędzy, że pracuję nielegalnie, że przekroczyłam "czarną granicę". To nie była prawda — miałam nawet bilet powrotny do Polski na trzy miesiące później, bo tyle właśnie można było przebywać w Niemczech. W końcu nas puścili, ale ten incydent pozostawił głęboki ślad. A takich sytuacji było mnóstwo.
Marta Rothe
Co było najtrudniejsze w pierwszych latach?
Najtrudniejsze było chyba to, że zupełnie nie znałam języka niemieckiego. Mimo to prawie od razu skierowano mnie do pracy przy kasie w kiosku, który był jednocześnie barem. Sprzedawano tam piwo, stały automaty do gier. Po prostu wrzucono mnie na głęboką wodę. Wtedy nie było ani internetu, ani tłumaczy w telefonie. Dlatego wszędzie chodziłam z notesem, zapisywałam każde słowo, które usłyszałam od szefa lub klientów, a wieczorem, wracając do domu, tłumaczyłam. W ten sposób uczyłam się języka — słowo po słowie, dzień po dniu, i po roku mogłam swobodnie rozmawiać po niemiecku. Jednak trudności nie wynikały tylko z języka. Przytłaczało mnie ciągłe poczucie braku bezpieczeństwa. Żyłam w strachu dzień po dniu.
Moje życie zależało od innych — od ich woli, nastroju, kaprysów. Każdy dzień był walką — o pracę, bezpieczeństwo, własną godność.
Czy rodzice wiedzieli, przez co pani przechodzi?
Prawie nie mieliśmy kontaktu. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych ani komunikatorów. Aby zadzwonić do domu, trzeba było kupić specjalną kartę telefoniczną. Dobrze pamiętam, że kosztowała 12 marek niemieckich i nie zawsze mogłam sobie pozwolić na taki "luksus". Dzwoniłam do nich z budki telefonicznej raz na kilka tygodni. Nie opowiadałam im o najgorszym — nie chciałam martwić. Może to zabrzmi dziwnie, ale mimo wszystkiego w Niemczech czułam się wolna. W Polsce było wtedy ciężko — sytuacja gospodarcza, bezrobocie, ograniczone możliwości. Jednak po czterech latach postanowiłam wrócić do Polski. Nie była to łatwa decyzja, ale czułam, że nadszedł czas, aby zacząć wszystko od nowa. Znalazłam oficjalną pracę, zrobiłam prawo jazdy i zaczęłam nowe życie.
Potem znowu wyjechała pani do Niemiec?
Tak (uśmiecha się). W Polsce początkowo miałam już wszystko mniej więcej ustabilizowane: pracę, chłopaka, wspólne mieszkanie. Po naszym rozstaniu wszystko się zmieniło. Wróciłam do rodziców i znowu poczułam się jak na rozdrożu. Wtedy odezwała się przyjaciółka i zaczęła mnie namawiać, żebym do niej do Drezna przyjechała. Wahałam się, ale tym razem znałam już język, miałam doświadczenie. Poza tym Drezno znajduje się blisko Zielonej Góry. Wydawało się, że tym razem wszystko będzie inaczej. Pojechałam. To był 2008 r.
„Czułam się jak czarna owca”
Jak tym razem przywitały panią Niemcy?
W Dreźnie zaczynałam wszystko od zera, ale już z pewnym doświadczeniem i bez wielkich oczekiwań. Mieszkałam u przyjaciółki i jej chłopaka. Pracowaliśmy w firmie logistycznej. Szef wydawał się w porządku — elegancki, zawsze uśmiechnięty. Jednak z czasem zaczęłam zauważać, że jest ciągle podekscytowany, spocony. Zaczęłam podejrzewać, że bierze narkotyki. Powiedziałam o tym przyjaciółce. Ona tylko machnęła ręką i powiedziała: "Co ty, nie wymyślaj bzdur!". Pewnego dnia do biura weszła policja kryminalna z psami. Okazało się, że szef handluje narkotykami. Kilka razy wzywano mnie na przesłuchania w celu złożenia zeznań. Na szczęście nie skończyło się to dla mnie niczym poważnym, ale stres był ogromny. Moja przyjaciółka natychmiast uciekła. Ja miałam powód, aby zostać. Musiałam uzyskać oficjalne pozwolenie na pracę w Niemczech, a do tego trzeba było przepracować rok w jednej firmie. Brakuje mi tylko trzech miesięcy. Przychodziłam więc do biura, bo miałam klucze, i siedziałam tam sama. Przestali mi płacić pensję. Urząd pracy popełnił błąd i nie naliczył mi zasiłku dla bezrobotnych. Wszystko się powtarzało: inni ludzie, inne okoliczności, ale ten sam chaos. Czasami naprawdę wydawało mi się, że po prostu przyciągam kłopoty. To właśnie one mnie zahartowały.
Co pani dodawało sił w tamtym czasie?
Poznałam świetnego kolegę geja i jego bliskich — szczerzy ludzie, którzy stali się moją "małą rodziną". W 2010 r. poznałam mojego męża, Niemca, pracowaliśmy razem w dużej międzynarodowej firmie transportowej. Zawsze żartuję, że to było "w obozie pracy". Warunki tam były bardzo surowe: nie można było nawet się śmiać, nie pozwalano sobie zrobić kawy. Pracowaliśmy po 12 godzin, bez przerwy, pod stałą kontrolą. On na magazynie, a ja w biurze. Wtedy zachorowałam na wypalenie zawodowe, a chwilę później okazało się, że jestem w ciąży. Nasz syn urodził się zdrowy, ale w czasie porodu lekarze popełnili kilka błędów, w efekcie czego musiałam przejść 11 operacji.
Z mężem
Wpadłam w głęboką depresję. Trafiłam do kliniki psychosomatycznej dla matek z dziećmi na trzymiesięczną terapię. Po raz pierwszy mogłam wszystko opowiedzieć: o dyskryminacji, mobbingu, ksenofobi, strachu i samotność. Dopiero kiedy nazwałam ból, zaczęłam się leczyć.
A jak przejawiała się wobec pani dyskryminacja?
Drezno leży na wschodzie Niemiec, gdzie atmosfera bywa inna niż na zachodzie. Rasizm i ksenofobia są tam niestety częstsze. W 2008 r. obcokrajowców było niewielu. Z wyglądu nie było po mnie widać, że jestem Polką, ale zdradzał mnie akcent. Najczęściej obrażano mnie, nazywając "Rosjanką". Widząc polskie tablice rejestracyjne, krzyczeli: "Wracaj do domu!". W pracy trafiały się uprzedzenia: żarty o "Polakach kradnących samochody", śmiech, gdy coś źle wymówiłam. Kiedy to spotyka cię dzień w dzień, kropla drąży skałę, a potem zamienia się w truciznę.
Osobnym tematem był mój wygląd. Wiele miejscowych kobiet w ogóle nie przywiązywało uwagi do stroju. A każda moja "zadbana" stylizacja spotykała się z dezaprobatą. Jeśli malowałam usta, mogły powiedzieć, że to "za dużo". Jeśli przychodziłam na obcasach, patrzyły krzywo, więc z czasem przestałam je nosić, bo nie chciałam za każdym razem czuć tych spojrzeń. To było strasznie wyczerpujące.
Ciągle musiałam się ograniczać — nie śmiać się głośno, nie rozmawiać po polsku przez telefon. Czułam się, jakbym cały czas próbowała wcisnąć się w ubrania, które mi nie pasowały.
A jednocześnie robiłam wszystko, aby się zintegrować. Doskonale znałam już niemiecki, słuchałam niemieckiej muzyki, czytałam niemieckie książki, oglądałam lokalne wiadomości. Czasami nawet wydawało mi się, że jestem już w połowie Niemką. Ale nie — zawsze znajdowało się coś, co przypominało mi, że jestem obca. Czasami myślę, że za te wszystkie lata, które tam spędziłam, powinnam otrzymać rekompensatę — przynajmniej moralną. Bo to, co przeżyłam, było prawdziwym sprawdzianem wytrzymałości.
Codziennie z zaciśniętymi zębami
Czy były momenty, kiedy chciała pani wszystko rzucić?
Bardzo często. Zwłaszcza w najtrudniejszych okresach, kiedy czułam się zupełnie samotna. Budziłam się bez sił, żeby wstać, ale wiedziałam, że muszę pisać wnioski, odwołania do sądu... To było życie z zaciśniętymi zębami. Płacz prawie codziennie, poczucie bezsilności. Nieraz myślałam: "Koniec, rzucam to, wyjeżdżam stąd". Ale coś mnie ciągle zatrzymywało.
Co dokładnie?
Wewnętrzna siła. Upór, żeby się nie poddać, przejść przez to i rozwiązać wszystkie problemy.
Czego najbardziej brakowało pani w Niemczech?
Rodziców i przyjaciół — ciepłego kręgu, który tworzy poczucie domu. W Niemczech czułam się obca. Tęskniłam za polską kuchnią. Wtedy, w latach 2000, w sklepach nie sprzedawano jeszcze ani polskich produktów. Wtedy sama organizowałam sobie "polskie noce". Kupowałam butelkę wina, włączałam ulubioną polską muzykę i mogłam tańczyć całą noc w mieszkaniu. To był mój sposób, aby nie zwariować z tęsknoty.
Samotność — to właśnie najbardziej mnie dręczyło. To najgorsze uczucie podczas emigracji: jakbyś żył, ale część ciebie została gdzieś tam, w domu.
Jakie były najciekawsze sposoby adaptacji? Jak opisać Pani swoje pierwsze kroki w nowym miejscu?
Nauki języka - adaptacja do nowej kultury, pojawienie się roślin pospolitych w nowym świecie. Biurokracja, w Niemczech system administracyjny jest bardziej wymagany niż w Polsce. Sprawy urzędowe dotyczące cierpliwości i sterty formularzy. Składasz wniosek - na przykład Kindergeld - i czekasz, nie wiadomo, jak to zrobić. W Polsce obowiązuje ostatni termin, pierwszego dnia instytucji i 14 dni w odpowiedzi udzielenia. W Niemczech nie ma mamy. Nie chcemy opiekować się naszymi dziećmi po wyjeździe do Polski, więc nie możemy się doczekać, aż je zostawisz. Jednocześnie mamy maszynę, którą należy zmienić, aby nie korzystać z systemu. Prowadziłam nawet działalność „Polak w Niemczech”, pomagając w sprawach urzędowych.
Co przesądziło o powrocie?
Nie planowaliśmy wyjazdu do Polski. Mój syn nawet nie znał języka polskiego — przez moją chorobę nie byłam w stanie go nauczyć. Do tego doszła nieprzyjemna sytuacja w przedszkolu: starsza wychowawczyni biła dzieci, w tym mojego syna. Zrobiłam ogromną awanturę i nasze dziecko zostało wyrzucone z przedszkola. Była to kolejna trudna sytuacja, która ostatecznie przekonała mnie, że wystarczy. Ponadto właściciel mieszkania zabronił nam trzymać psa. Nie była to drobnostka — pies jest częścią rodziny. Wtedy mój mąż zaczął szukać domu w Zielonej Górze. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy zacząć od nowa właśnie tam.
Minęły już dwa lata od powrotu, a ja wciąż nie czuję się... częścią polskiego społeczeństwa. Rani mnie nienawiść do obcokrajowców, przestarzałe myślenie rodaków, ksenofobia. Czasami nawet mówię sobie, że nie czuję się Polką. Dla mnie ważne jest, aby otaczać się dobrymi ludźmi, z którymi można szczerze porozmawiać o życiu. Tego właśnie mi tutaj brakuje.
Z psami
„Strach — najgorszy wróg integracji”
Z pani doświadczenia, kto zazwyczaj wraca z emigracji, a kto decyduje się pozostać?
Zostają zwykle ci, którzy są "zakorzenieni", mieszkają tam od wielu lat i mają dorosłe dzieci. Na Instagramie mam wiele Polek, które piszą, że nie zamierzają wracać z Niemiec do Polski, ponieważ tam dorastały ich dzieci, tam mają przyjaciół, szkoły, nawyki. Inni cenią spokój i przewidywalność — łatwiej planować wydatki, myśleć o jutrze. W Polsce zderzają się z inną mentalnością i ksenofobią, co zwiększa stres.
Ja miałam w tym sensie szczęście. Mój mąż zawsze kochał Polskę, czuje się tu dobrze. Dzięki temu łatwiej nam się dostosować — robimy to razem. On już nawet mówi po polsku, choć nie perfekcyjnie. Nasz syn komunikuje się po polsku już prawie idealnie. Jestem z tego bardzo dumna.
Jeśli chodzi o Ukrainki, to mają one inną sytuację, większość wyjechała przez wojnę. Nie wybrały emigracji. Gdyby wojna zmusiła mnie do opuszczenia kraju, też chciałabym wrócić. To naturalne.
Jakie wyzwania i możliwości mogą czekać Ukraińców po powrocie do domu?
Trudno mi wyobrazić sobie siebie na ich miejscu, ponieważ wojna niszczy nie tylko miasta, ale także ludzkie losy, relacje, wspomnienia. Po czymś takim trzeba będzie odbudować nie tylko dom, ale także siebie. Jednak jestem pewna, że powrót do domu przyniesie wielką radość. To chyba najgłębsze uczucie, jakiego może doświadczyć człowiek: powrót do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Jeśli serce pragnie powrotu, warto to zrobić. Jeśli jednak czujesz się bardziej komfortowo tam, gdzie jesteś teraz, to też dobrze. Wszyscy żyjemy w swoich małych "bańkach". Ja jestem w Polsce: czasami denerwują mnie ludzie, mentalność, pewne rzeczy, ale obok mnie jest mój mąż, dziecko, rodzice — to jest moje życie.
Moim zdaniem nie trzeba być przywiązanym do kraju. Ważniejsze jest znalezienie miejsca, w którym czujesz się spokojnie, gdzie czujesz się jak w domu.
Tak, widzę różnicę i niestety nie na korzyść Polski. Tak, w Niemczech też spotkałam się z rasizmem i dyskryminacją, ale były to pojedyncze przypadki, które z czasem zniknęły. Niemcy są ogólnie bardziej tolerancyjni, spokojniej podchodzą do różnych narodowości. Natomiast w Polsce widzę straszną nienawiść do Ukraińców. Wstyd mi nawet o tym mówić. Nie mogę słuchać, jak niektórzy znajomi, koledzy z pracy źle o nich mówią, krzyczą, żeby "wracali do domu". To bolesne. Jestem przekonana, że winę za to ponoszą przede wszystkim politycy i media, którzy od lat budują strach i nieufność wobec Ukraińców. Dlatego prawie nie oglądam telewizji i nie czytam wiadomości, bo to mnie zatruwa.
W Niemczech ludzie są zupełnie inni pod tym względem — bardziej zdystansowani od polityki. Wiele inteligentnych rodzin nie ma nawet telewizorów, dzieci wychowuje się bez nich. A w Polsce jest odwrotnie: telewizja i polityka są wszędzie — w domu, w kościele, w pracy, na ulicy. To dosłownie przyprawia o mdłości. Politycy mówią, że Ukraińcy zabierają Polakom miejsca w szpitalach, otrzymują pomoc, mają przywileje. I właśnie te słowa sieją nienawiść i strach wśród ludzi. To chyba najsmutniejsze — widzieć, jak propaganda pozbawia ludzi człowieczeństwa.
Czy zdarzyło się pani wyjaśniać lub przekonywać swoich przyjaciół, że jest odwrotnie?
Zawsze reaguję. Mówię na przykład:
"A wiesz, kto mnie na początku okradł, pobił i zgwałcił w Niemczech?" . A kiedy dodaję: "Polacy!" — ludzie są zazwyczaj zawstydzeni.
Bo wtedy wyjaśniam: nie ma znaczenia, kto dokładnie. To samo można by powiedzieć o każdym narodzie. Jeśli okradł mnie Polak, to co, wszyscy Polacy tacy są? Oczywiście, że nie. I wtedy pytam: "A co złego zrobił ci osobiście jakiś Ukrainiec?" — i w odpowiedzi zazwyczaj słyszę: "Nic, ale denerwuje mnie to czy tamto". Wtedy mówię: "Więc dlaczego powtarzasz to, co usłyszałeś w telewizji?"Czasami ludzie zaczynają wspominać jakieś pojedyncze przypadki — na przykład, że sąsiedzi-Ukraińcy byli głośni, coś zniszczyli, coś ukradli. Ale zawsze staram się wyjaśnić: takie historie są w każdym kraju. Są złodzieje, są ludzie, którzy czynią zło — zarówno wśród Polaków, jak i Niemców, i Ukraińców. Nie jest to kwestia narodowości, to po prostu ludzkie zachowanie. Zawsze prowadzę takie dyskusje — spokojnie, bez emocji, ale stanowczo. I zwykle argumenty się kończą.
Jak Polacy mogą lepiej zrozumieć Ukraińców, biorąc pod uwagę, że wielu z nich samych było i jest emigrantami?
Zrozumieć, że emigracja to nie przygoda, tylko wyzwanie: nowy język, zasady, kultura, samotność i ciągłe "udowadnianie, że jest się swoim". Jeśli Polacy nauczą się empatii, szacunku i wsparcia, a nie strachu i zazdrości, to wiele się zmieni. Próbuję to wyjaśniać na różne sposoby, ale często napotykam "głuchy" mur. Kiedyś powiedziałam znajomym Polakom: "Jesteście katolikami, Bóg uczy miłości, dlaczego więc zachowujecie się inaczej?" — ale takie argumenty nie działają.
Jak reagować na hejt i prześladowania?
Najważniejsze — reagować. Jeśli dziecko słyszy w szkole: "głupi Ukraińcy" — nie można tego ignorować. Trzeba o tym mówić. Dziecko musi wiedzieć, że może zwrócić się do rodziców, którzy powinni podjąć działania: poinformować wychowawcę klasy, dyrektora, szkolnego psychologa. Milczenie tylko pogłębia problem.
Po tym, co przeżyłam, mogę powiedzieć, że to poczucie własnej godności mnie uratowało. Gdybym nie wierzyła w siebie, nie wiedziała, kim jestem, nie wytrzymałabym wielu upokorzeń, których doświadczyłam.
Ale zawsze powtarzałam sobie: "Wiem, kim jestem. Nie pozwolę się poniżać". I tego chcę nauczyć innych — nie bać się, mówić, bronić siebie. Bo wszyscy jesteśmy ludźmi. I nasze prawa są takie same, niezależnie od tego, gdzie mieszkamy.
Jaką radę dałaby pani osobom, które dopiero zaczynają życie na emigracji?
Najważniejsze jest nauczenie się języka, to kluczem do wszystkiego: do pracy, zrozumienia ludzi, poczucia bezpieczeństwa. Po drugie — chęć integracji. Ważne jest, aby nie zamykać się we własnym środowisku. Wiem, że łatwiej jest trzymać się swoich, ale warto szukać kontaktów z lokalną społecznością: zapisać się na zajęcia sportowe, kursy, koła zainteresowań, organizować wspólne imprezy. Kolejna rada — unikać tematów politycznych. Rozmawiać o życiu, rodzinie, zwykłych sprawach. Na poziomie ludzkim wszyscy jesteśmy tacy sami i właśnie to pomaga znaleźć wspólny język. A co najważniejsze — nie bój się nowego. Strach jest największym wrogiem integracji.
Na swoim Instagramie wspiera pani Ukrainki. O czym do pani piszą?
Ukrainki często do mnie piszą. Mówią, że nie chcą być za granicą, że wolałyby żyć u siebie, ale niestety nie mogą. Dzielą się swoimi przeżyciami, osobistymi historiami — jak wyjeżdżały, jak ich bliscy nie mogą się tutaj odnaleźć, jak ich dzieci są prześladowane za to, że mówią po ukraińsku.
Najbardziej porusza ich to, że okazuję im wsparcie. Bardzo często piszą, że daje im to nadzieję — że nie wszyscy ludzie są źli. Ukraińcy są szczerzy i wdzięczni, tylko niektórzy z nas, niestety, tego nie dostrzegają.
Czy kiedykolwiek żałowała pani decyzji o emigracji?
Czasem myślę, że może byłoby mi łatwiej bez tego wszystkiego. Może moje życie byłoby łatwiejsze, spokojniejsze, ale potem zatrzymuję się i rozumiem: tak miało być. Mam męża, dziecko i były też dobre chwile. Bez tego, przez co przeszłam, prawdopodobnie nie stałabym się tym, kim jestem dzisiaj.
Tak, obecnie nie wszystko jest idealne — problemy nie znikają w jeden dzień, ale czuję, że jesteśmy na dobrej drodze. Najważniejsze — jesteśmy szczęśliwi i nie żyjemy w ciągłym stresie. A najcenniejsze — jesteśmy razem. To moja definicja spokoju i wdzięczności.
Podczas gdy przywódcy NATO zapewniają o niezmienności kursu na wsparcie Ukrainy, a UE po raz kolejny uświadamia, jak krucha jest jej jedność w obliczu poczynań Budapesztu, Rosja nie tylko nie powstrzymuje swej agresji, ale wręcz nasila wrogie działania – zarówno na froncie, jak w wojnie informacyjnej. Szczyt w Hadze nie przyniósł przełomu. Obietnice bez gwarancji, rozmowy o „pokoju poprzez siłę”, aluzje do dialogu z Putinem – a wszystko to na tle coraz bardziej oczywistego ograniczenia ambicji USA. Równolegle Węgry blokują nowe sankcje na Kreml, a ten uruchamia skomplikowane operacje cybernetyczne, dając do zrozumienia, że świat pogodził się już z jego obecnością w Ukrainie.
O tym, jak zmieniła się strategia Zachodu, jakie ryzyka niosą ze sobą iluzje na temat Rosji, co oznacza nowa fala dezinformacji i dlaczego to właśnie Europa powinna przejąć główną rolę w powstrzymywaniu agresji, rozmawiamy z Keirem Gilesem – czołowym brytyjskim ekspertem rosyjskiej wojskowości i starszym pracownikiem naukowym programu „Rosja i Eurazja” w brytyjskim Chatham House, jednym z ważniejszych na świecie think tanków zajmujących się badaniem stosunków międzynarodowych.
Największy błąd Amerykanów
Maryna Stepanenko: – Zasada: „pokój poprzez siłę” została uznana za główny temat rozmowy Trumpa i Zełenskiego. Po tym spotkaniu szef Białego Domu zasugerował dialog z Putinem i ewentualne dostawy systemów Patriot, lecz nie podjęto w tych kwestiach żadnych konkretnych zobowiązań. Czy w tym kontekście zasada „pokój poprzez siłę” może zostać zrealizowana w stosunku do Rosji? Na ile Stany Zjednoczone są gotowe wziąć na siebie rolę kraju wywierającego na nią nacisk?
Keir Giles: – Zawsze wiedzieliśmy, że jedynym sposobem na zapewnienie Europie bezpieczeństwa jest udzielenie maksymalnego wsparcia Ukrainie. Teraz mamy do czynienia z konsekwencjami polityki kilku kolejnych administracji USA, które uznały, że właściwa jest inna droga. Jednak Amerykanie byli – i są – w głębokim błędzie, co wyrządza ogromną szkodę nie tylko bezpieczeństwu europejskiemu i samej Ukrainie, ale także bezpieczeństwu globalnemu.
To właśnie ta ich powściągliwość i odmowa przeciwstawienia się agresji doprowadziły do wybuchu konfliktów na całym świecie
Widzimy, jak sytuacja się zaostrza, że ginie coraz więcej ludzi, wybucha coraz więcej wojen – i to wszystko z powodu nowej idei Stanów Zjednoczonych, że przeciwstawianie się agresorowi jest bardziej niebezpieczne niż pozwolenie na zniszczenie ofiary tego agresora.
Szczyt NATO uznał Rosję za długoterminowe zagrożenie dla całego Sojuszu. Zdjęcie: CHRISTIAN HARTMANN/AFP/East News
Spotkanie przywódców USA i Ukrainy po raz kolejny czyni aktualnym pytanie, jaki model wsparcia dla Kijowa Waszyngton uznaje za właściwy dla siebie. Czy chodzi o strategiczne partnerstwo, czy raczej o kontrolowane powstrzymywanie wojny bez długoterminowych zobowiązań?
Bardzo zasadne jest pytanie, czy prawdziwe strategiczne partnerstwo z Donaldem Trumpem jest w ogóle możliwe. W końcu Stany Zjednoczone dążyły do partnerstwa z Rosją, lecz nawet to nie działa zbyt dobrze, mimo że Trump jest gotów dać Rosji wszystko, czego ona chce. Każdy kraj, każdy tradycyjny przyjaciel, sojusznik lub partner Stanów Zjednoczonych musi pamiętać, że stosunki, na których opierała się dawna prosperity i bezpieczeństwo Ameryki, nie mają już realnego znaczenia dla Trumpa. Znajdujemy się w zupełnie nowym globalnym środowisku.
Oznacza to, że kraje, które poważnie traktują bezpieczeństwo europejskie, a tym samym bezpieczeństwo i przyszłość Ukrainy, muszą zintensyfikować działania, by wypełnić lukę pozostawioną przez Stany Zjednoczone. Dotyczy to przede wszystkim europejskich sąsiadów Ukrainy, ale także liberalnych demokracji na całym świecie, które mają wspólny interes w powstrzymaniu agresji.
Ostatnio po Brukseli krążyła plotka, że Rosja może zostać usunięta z listy głównych zagrożeń dla NATO, wobec czego pozostałby na niej jedynie międzynarodowy terroryzm. Wygląda to dziwnie w kontekście faktu, że to właśnie Rosja kontynuuje wojnę w Europie i destabilizuje sytuację na całym świecie – od Afryki po Bliski Wschód. W końcowym komunikacie Rosja została jednak uznana za długoterminowe zagrożenie dla całego Sojuszu. Czy to próba „normalizacji” agresora przez Zachód?
Stany Zjednoczone od dawna udają, że Rosja nie stanowi problemu. Nie możemy wykluczyć, że NATO w swych desperackich próbach utrzymania USA w Sojuszu może podchwycić tę retorykę.
Widzieliśmy już oznaki tego, że NATO jest gotowe podjąć nadzwyczajne środki, by Trumpa uspokoić. Weźmy na przykład list, który sekretarz generalny Mark Rutte napisał do prezydenta USA, celowo sformułowany „w języku Trumpa”. Zapewne bardzo trudno było naśladować w tym liście werbalne wyrażenia pięcioletniego dziecka, by to osiągnąć.
Dlatego nie możemy z całą pewnością stwierdzić, jak daleko może się posunąć NATO, by zapewnić dalszy udział USA w Sojuszu. Tyle że kraje europejskie nie powinny mieć złudzeń co do tego, czy Rosja przestała stanowić zagrożenie – mimo wysiłków obecnej administracji USA w przekonywaniu, że jest wręcz przeciwnie.
„Zapad-2025”: nie wojna, lecz kamuflaż
Pomimo sankcji, strat na froncie i rosnącej izolacji – reżim Putina trwa. Co jest źródłem tej trwałości? I co mogłoby zdestabilizować Putinowski reżim od wewnątrz?
Szansa na to, że rosyjski reżim zostanie zniszczony od wewnątrz, jest niewielka. Bo to jest reżim, z którego przeważająca większość Rosjan wydaje się być w pełni zadowolona.
W końcu jest to system samowystarczalny, w którym osoby, które zdobyły bogactwo i władzę, nie są zainteresowane jego zniszczeniem. Dlatego obecnie nie ma podstaw sądzić, że Rosja odejdzie od swojego agresywnego kursu, mimo długoterminowych strat i katastrofalnych skutków dla gospodarki kraju oraz jego ludności.
Zakładając, że koniec wojny nie jest jeszcze bliski, ale też nie jest beznadziejnie odległy – jakie czynniki mogą Pana zdaniem przełamać impas? Uznał Pan wewnętrzny rozłam w Rosji za mało prawdopodobny. Czy wobec tego może to być presja zewnętrzna lub coś innego, o czym jeszcze nie mówimy głośno?
Odpowiedź na to pytanie zawsze była i będzie taka sama: kraje europejskie muszą zapewnić Ukrainie maksymalne wsparcie fizyczne i finansowe, by pomóc jej pokonać Rosję wszelkimi dostępnymi środkami. Niekoniecznie tylko na froncie, ale także poprzez inne formy pomocy.
Kraje europejskie powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, że ich przyszłość jest ściśle powiązana z przyszłością Ukrainy. I że nie mogą już polegać na Stanach Zjednoczonych jako głównym sponsorze wysiłków na rzecz jej wsparcia. Europa będzie musiała włożyć znacznie więcej wysiłku, by Ukraina mogła nadal utrzymywać linię frontu i odeprzeć agresora.
Rosja i Białoruś zapowiedziały przeprowadzenie we wrześniu ćwiczeń „Zapad-2025”. W przeszłości podobne manewry stanowiły preludia do agresji. Czy teraz istnieje ryzyko powtórzenia się tego scenariusza? I czy w warunkach wewnętrznego rozłamu politycznego Zachód jest w stanie odpowiednio zareagować?
Ludzie zawsze denerwują się przed zbliżającymi się ćwiczeniami „Zapad” – tak było na długo przed pełną inwazją na Ukrainę, a nawet przed aneksją Krymu. Bo one zawsze stwarzają możliwość zrobienia czegoś, co nie ma związku z samym szkoleniem.
Jednak na tym etapie, kiedy trwa już intensywny konflikt, musimy postrzegać manewry „Zapad” jako kolejny element dezorientacji na polu bitwy, jako część szerszego kamuflażu w ramach trwającej wojny – a nie początek nowej
Oczywiście w kontekście rosyjsko-białoruskich ćwiczeń zachodnie służby wywiadowcze będą uważnie obserwować, kto co robi i gdzie – nawet w tej nowej rzeczywistości, kiedy znaczna część rosyjskich sił lądowych jest już głęboko zaangażowana w Ukrainie i ma ograniczone możliwości operacyjne w innych regionach.
„Niewidzialny front”: informacyjna wojna Rosji z Zachodem
Pan sam stał się celem wyrafinowanego ataku phishingowego ze strony rosyjskich hakerów, podszywających się pod pracownicę Departamentu Stanu USA. Wykorzystali funkcję poczty Gmail „delegate access”, by uzyskać ukryty dostęp do Pana poczty, omijając dwupoziomowe uwierzytelnianie. Tę operację prawdopodobnie przygotowywano przez całe tygodnie. Jak zmieniła się rosyjska taktyka w wojnie informacyjnej w ciągu ostatniego roku? I co to nam mówi o nowym poziomie zagrożenia?
Jestem przekonany, że cała ta operacja zajęła znacznie więcej czasu. Samo jej przeprowadzenie trwało kilka tygodni, więc etap planowania prawdopodobnie rozpoczął się znacznie wcześniej.
Z jednej strony ta nowa technika, nowe podejście do uzyskiwania dostępu do poczty elektronicznej ludzi świadczy o tym, że Rosja jest zmuszona opracowywać bardziej wyrafinowane metody. Bo jej poprzednie, bardziej prymitywne, próby zakończyły się niepowodzeniem. Przez wiele lat podejmowano liczne próby włamania się do mojej poczty elektronicznej. Niektóre z nich były śmiesznie prymitywne, inne bardzo skomplikowane i wyrafinowane.
Jednak z drugiej strony ta nowa technika uświadamia, że wszyscy jesteśmy podatni na ataki
Sposób, w jaki prawdopodobni rosyjscy cyberprzestępcy wykorzystali funkcję Gmaila dostępną na koncie każdego użytkownika, by stworzyć coś w rodzaju „tylnej furtki”, omijającej wszystkie nasze standardowe zabezpieczenia (dwupoziomowe uwierzytelnianie, kody mobilne, prośby o potwierdzenie), pokazuje, że nikt nie jest bezpieczny.
Dopóki firmy takie jak Google, Microsoft i inne nie naprawią tej luki, technika ta będzie z pewnością wykorzystywana na znacznie szerszą skalę, nie tylko przeciwko takim celom, jak ja.
Tego lata Europa była świadkiem masowego wysyłania fałszywych wiadomości w imieniu zachodnich rządów, manipulacji w mediach społecznościowych i ingerencji w kampanie wyborcze w niektórych krajach członkowskich UE. W jaki sposób Rosja próbuje wpływać na opinię publiczną w Europie? I jakie narracje promuje przede wszystkim?
Niektóre z rosyjskich narracji są dość spójne w czasie, podczas gdy inne są związane z konkretnymi wydarzeniami politycznymi. Należy pamiętać, że kampanie prowadzone przez Rosję mają charakter stały i nie ograniczają się do dat z kalendarza demokratycznego.
Rosja nieustannie dąży do osłabienia sił jednoczących Europę: solidarności państw europejskich, spójności społeczeństw, zaufania do instytucji, a przede wszystkim – wspierania Ukrainy w przeciwstawianiu się rosyjskiej agresji
Te kampanie mają charakter stały. Ponadto istnieją ukierunkowane, pilne działania mające na celu wywarcie wpływu na wyniki konkretnych procesów demokratycznych w konkretnych krajach w konkretnych momentach.
Zmęczenie sankcjami: sabotażyści w służbie Kremla
Oprócz szczytu NATO ostatnio odbyło się jeszcze jedno ważne dla Ukrainy wydarzenie: szczyt Rady Europejskiej. Omówiono na nim m.in. nowy pakiet sankcji wobec Rosji oraz wsparcie dla procesu negocjacyjnego Ukrainy z UE. Jednak obie te inicjatywy zablokowały Węgry, a same sankcje – także Słowacja. W jakim stopniu takie działania podważają zaufanie do jedności UE? I jakie mechanizmy samoobrony przed wewnętrznym sabotażem są potrzebne Unii?
To kolejny przykład tego, jak organizacje oparte na konsensusie – NATO i UE – są wrażliwe na nawet najmniejszy wspólny mianownik. Jeśli w środku jest sabotażysta lub destruktor, może skutecznie sparaliżować całą organizację. To możliwe zwłaszcza w przypadku UE, która przede wszystkim jest organizacją handlową, a nie strukturą stworzoną do rozwiązywania konfliktów geopolitycznych.
W wielu aspektach sama struktura ponadnarodowych instytucji europejskich nie odpowiada wyzwaniom, przed którymi one obecnie stoją
Jednak imponujące jest to, jak daleko instytucje te zaszły w utrzymaniu jedności i wspólnym zrozumieniu znaczenia wsparcia dla Ukrainy. Wierzę, że znów uda się im znaleźć jakieś obejście, by iść naprzód nawet bez współpracy takich krajów jak Węgry, Słowacja czy inne.
Szczyt UE nie był w stanie przyjąć wspólnego oświadczenia w sprawie wsparcia dla Ukrainy, bo zablokowały je Węgry. Zdjęcie: Geert Vanden Wijngaert/Associated Press/East News
Stany Zjednoczone nie zamierzają zaostrzyć sankcji wobec Rosji. Co to oznacza?
Cóż, komunikat ze Stanów Zjednoczonych był bardzo jasny. Obecnie są one partnerami Rosji i dążą do narzucenia Ukrainie warunków kapitulacji dyktowanych przez Moskwę. To rzeczywistość, z którą muszą się obecnie zmierzyć Ukraina i Europa.
Właśnie dostosowanie się do tej rzeczywistości oraz szybkość, z jaką to nastąpi, będzie decydować o przyszłym bezpieczeństwie całego kontynentu.
Zdjęcie główne: Biuro Prezydenta Ukrainy
Projekt jest współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiego Funduszu Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację „Edukacja dla Demokracji”.