Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Strach przed eskalacją: czy Ukraina będzie mogła uderzać w głębi Rosji
Andrij Sybiga, minister spraw zagranicznych Ukrainy: – Prawo międzynarodowe pozwala Ukrainie uderzyć w uzasadnione cele wojskowe w Rosji. Pozwólcie Ukrainie uderzyć i chronić życie
Na początku września prezydent Wołodymyr Zełenskij powiedział, że Ukraina potrzebuje zgody czterech krajów – Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec – na użycie broni dalekiego zasięgu przeciwko celom wojskowym w Rosji. Na razie Waszyngton nie wyda takiej zgody, ponieważ według szefa Pentagonu uderzenia na cele wojskowe głęboko w Rosji nie zmienią biegu wydarzeń. Argument o unikaniu eskalacji jest charakterystyczny dla administracji Bidena, a Ukraina zdecydowanie nie powinna spodziewać się radykalnej zmiany kursu tej administracji przed wyborami w USA – twierdzą ukraińscy analitycy. A dopóki stanowisko USA nie ulegnie zmianie, kraje Unii też będą ostrożne.
Czy uderzenia w głąb Rosji mogą stać się przełomem w wojnie? Czego można się spodziewać po zmianie władzy w Białym Domu? Jakie argumenty ma Kijów, by przekonać swoich sojuszników do dania ukraińskiej armii wolnej ręki w kwestii wykorzystania zachodniej broni? Oto pytania, które zadaliśmy ekspertom ds. bezpieczeństwa i obrony.
Małe kroki
Administracja Bidena ma dwa cele: pierwszym jest jak największa pomoc dla Ukrainy, drugim – zapobieganie eskalacji konfliktu z Rosją. Wojna pokazała, jak ważny jest dla ekipy Bidena ten drugi cel, zaznacza Adam Roževič, analityk z litewskiego Centrum Studiów Wschodnioeuropejskich. Wydaje się, że Amerykanie uważają, iż każde dostarczenie zachodniej broni i pozwolenie na jej użycie przeciwko Rosji będzie postrzegane jako akt eskalacji:
– Przez cały okres trwania wojny administracja Bidena podejmowała małe kroki w celu zwiększenia pomocy, dostarczając różne systemy dopiero po wielu namowach ze strony Ukrainy i innych sojuszników. Broń była dostarczana w transzach, a nie jako kompleksowe pakiety, co w oczywisty sposób szkodzi zdolnościom obronnym Ukrainy. Osobiście uważam, że pozwolenie na strzelanie z broni dalekiego zasięgu do celów w głębi Rosji nie rozwiąże wszystkich problemów.
Ale gdyby te transze broni były w większe, wywołałyby skumulowany efekt, a to pozwoliłoby Ukrainie walczyć skuteczniej
Stany Zjednoczone nie zezwalają na użycie zachodniej broni dalekiego zasięgu do uderzania w głąb Rosji z kilku powodów. Także dlatego, że zapasy pocisków dalekiego zasięgu ATACMS nie są zbyt duże. Ponadto ich zasięg nie jest wystarczający, by uderzyć w rosyjskie lotniska, na których bazują samoloty atakujące Ukrainę. Stwierdziła to zastępca rzecznika Departamentu Obrony USA Sabrina Singh. Powiedziała ona, że według amerykańskiego wywiadu 90% rosyjskich samolotów wystrzeliwujących bomby kierowane i pociski rakietowe przeciwko Ukrainie znajduje się na lotniskach oddalonych o 300 kilometrów od terytorium kontrolowanego przez Ukrainę.
Biały Dom finalizuje plan złagodzenia ograniczeń dla Ukrainy. Źródła Politico twierdzą, że urzędnicy w Waszyngtonie, Londynie i Kijowie dyskutowali w ostatnich dniach o rozszerzeniu obszaru wewnątrz Rosji, który Ukraina mogłaby zaatakować bronią wyprodukowaną w USA i Wielkiej Brytanii. Stany Zjednoczone ponoć zezwoliły Ukrainie na użycie brytyjskich pocisków dalekiego zasięgu (zapewne chodzi o Storm Shadow), które zawierają amerykańskie komponenty, do uderzenia na terytorium Rosji.
Tymczasem 11 września Władimir Putin oświadczył, że jeśli Ukraina zacznie uderzać w głąb terytorium Rosji za pomocą zachodniej broni dalekiego zasięgu, Rosja uzna to za bezpośrednie zaangażowanie krajów NATO w wojnę. Według niego oznaczałoby to, że Sojusz, Stany Zjednoczone i Europa są w stanie wojny z Rosją – co z kolei będzie miało konsekwencje. Analitycy z brytyjskiego Institute for the Study of War (ISW) uznali to za typową retorykę Putina:
„Kreml wielokrotnie groził 'eskalacją militarną', jeśli Zachód przekroczy wyznaczone przez niego 'czerwone linie', ale nigdy nie odpowiedział w żaden znaczący sposób na amerykańską lub zachodnią pomoc wojskową dla Ukrainy”
Zezwolenie Ukrainie na uderzenia na cele w głębi terytorium Rosji było jednym z tematów spotkania prezydenta USA z brytyjskim premierem Keirem Starmerem. Jak zauważa France 24, było to prawdopodobnie ostatnie spotkanie przed wyborami prezydenckimi w USA, które mogło zmienić politykę Waszyngtonu wobec Ukrainy.
Nieprzypadkowo spotkanie Bidena i Starmera poprzedziła wspólna wizyta w Kijowie sekretarza stanu USA Anthony'ego Blinkena i brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Davida Lammy'ego 11 września. Mieli oni omówić z Zełenskim ukraińską strategię uderzeń przeciwko Rosji i plan późniejszy działań. Poinformowały o tym zaznajomione z sytuacją źródła Bloomberga.
Lemmy i Blinken w Kijowie. Zdjęcie: OPU
Źródła te sugerują również, że niezależnie od tego, jaka decyzja zostanie podjęta, najprawdopodobniej zostanie ona ogłoszona na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku, które rozpoczyna pracę 22 września.
Nie tylko ATACMS
O negocjacjach w sprawie dostarczenia Ukrainie pocisków manewrujących dalekiego zasięgu wiadomo od połowy sierpnia. W rozmowie z amerykańskim generałem Charlesem Brownem szef ukraińskiego sztabu Ołeksandr Syrski nazwał taką broń „krytyczną potrzebą Ukrainy”. Kwestia ta została poruszona podczas spotkania w Ramstein 6 września. Oczekuje się, że jeden z pakietów uzbrojenia, który ma zostać ogłoszony przez USA jeszcze jesienią, będzie zawierał pociski JASSM – podał Reuters, powołując się na trzy źródła. Zaznaczył jednak, że ostateczna decyzja nie została jeszcze podjęta.
JASSM to amerykański precyzyjny pocisk manewrujący powietrze-ziemia opracowany przez Lockheed Martin. Został zaprojektowany do zwalczania zarówno silnie bronionych celów stacjonarnych, jak celów ruchomych. Jest skuteczny w każdych warunkach pogodowych i o każdej porze. Istnieją dwie wersje tych pocisków: o zasięgu do 370 i ponad 800 kilometrów.
Jeśli Waszyngton pozwoli Ukrainie na użycie tych pocisków, prawdopodobnie zwiększą one jej obecne możliwości w zakresie atakowania stałych celów, takich jak bazy lotnicze i centra logistyczne na Krymie oraz innych okupowanych terytoriach, uważa Justin Bronk, starszy pracownik naukowy w jednostce Royal United Services Institute's Air Combat Forces and Technology Unit w Londynie:
– Pociski te są zbyt drogie i zbyt nieliczne, by można było ich użyć do niszczenia celów na skalę, która miałaby znaczenie na polu bitwy. Są narzędziem pomocniczym
To, jak znaczący okaże się ich wpływ, będzie również zależeć od tego, czy Waszyngton pozwoli na ich użycie przeciwko celom w Rosji, podsumowuje Bronk.
Czerwone linie Białego Domu
Nawet na początku inwazji Rosji na Ukrainę administracja Bidena wyznaczyła sobie strategiczne ramy: nie daj Boże, aby Ameryka stała się stroną konfliktu i dopuściła do III wojny światowej. I USA trzymają się tych ram, podkreśla Ołeksandr Chara, ekspert ukraińskiego Centrum Strategii Obronnych. Oczywiście nikt nie chce bezpośredniego starcia między NATO i USA a Rosją, ale wiele rzeczy wynika z samoograniczenia:
– Uderzenia na terytorium Rosji są takimi warunkowymi czy efemerycznymi czerwonymi liniami, które Putin bardzo skutecznie narysował w umysłach Amerykanów. I oni nie potrafią ich przekroczyć. Dzieje się tak pomimo faktu, że od początku inwazji więcej niż raz dowiedliśmy, że wszystkie te linie są bezwartościowe. Nie pozwolono nam uderzyć na Krym amerykańską bronią, więc zaczęliśmy to robić za pomocą własnych rakiet i dronów. I nie wywołało to wojny nuklearnej. Następnie otrzymaliśmy dostawy czołgów, haubic, F-16 i rozpoczęliśmy kontrofensywę w Kursku – i III wojna światowa też nie wybuchła.
Jest to więc kwestia braku zrozumienia, czym jest Rosja i jak sobie z nią radzić
Jest zbyt wcześnie, by powiedzieć, czy następna administracja USA zmieni to niezwykle ostrożne podejście do Rosji – bo kampania prezydencka w USA idzie pełną parą. Jeśli wygra Kamala Harris, najprawdopodobniej do pewnego stopnia będziemy świadkami kontynuacji polityki Bidena. Nie jest to takie złe, jeśli wziąć pod uwagę retorykę i nieprzewidywalność Trumpa, uważa Adam Roževič.
Podczas gdy zachodni partnerzy dyskutują o udzieleniu Ukrainie pozwolenia na atak głęboko w Rosji, Rosja codziennie atakuje Ukrainę. Zdjęcie: DSNS
Europejska perspektywa
Siły obronne Ukrainy mogą atakować cele wojskowe w Rosji za pomocą broni, którą otrzymują z Holandii, powiedział holenderski minister obrony Ruben Brekelmans. Według niego prawo Ukrainy do samoobrony nie jest ograniczone odległością i nie przestaje obowiązywać 100 kilometrów od granicy. Holandia wzywa również swoich sojuszników do zniesienia ograniczeń w użyciu broni, którą dostarczają Ukrainie do obrony.
Czeski szef sztabu generalnego Karel Rzegka wyraził podobne stanowisko, mówiąc, że Ukraińcy muszą się bronić, nawet atakując terytorium Rosji. Bo nie można boksować z jedną ręką związaną za plecami
Z kolei wśród krajów, które kategorycznie sprzeciwiają się użyciu swojej broni przeciwko rosyjskim celom, są Włochy.
– Do każdego kraju należy decyzja, czy pozwolić Ukrainie zaatakować Rosję za pomocą przekazanej przez niego broni. Nie jesteśmy w stanie wojny z Rosją, NATO nie jest w stanie wojny z Rosją. Dlatego stanowisko Włoch jest jednoznaczne: używać naszej broni wyłącznie na terytorium Ukrainy – powiedział Antonio Tajani, włoski minister spraw zagranicznych, cytowany przez „Corriere della Serra”.
Polska, Rumunia, kraje bałtyckie, Finlandia, Szwecja i do pewnego stopnia Dania również odgrywają bardzo ważną rolę w kontekście europejskim – i działają w sposób bardziej zdecydowany. Jest jednak oczywiste, że na stanowisko europejskich stolic wpływają decyzje Amerykanów, podkreśla Adam Roževič:
– Musimy zrozumieć, że na przykład Brytyjczykom lub Francuzom Storm Shadow nie wydaje się bronią aż tak eskalacyjną, jak broń amerykańska. W przypadku Rosjan prawdopodobnie też to tak wygląda. Amerykanie odgrywają więc rolę swego rodzaju mediatora.
Pamiętamy tę haniebną, zupełnie niepotrzebną dyskusję na temat transferu niemieckich czołgów do Ukrainy dwa lata temu
To nie musiał być tak długi i tak bolesny proces. Berlin się wahał, a potem USA musiały interweniować i dać 31 Abramsów, by przekonać Niemców do przekazania ich czołgów.
Ołeksandr Chara uważa, że dla Zachodu głównym impulsem do działania jest zabijanie przez Rosjan cywilów w Ukrainie i niszczenie ukraińskiej infrastruktury. Przypomina on, jak Ukraina otrzymała nowe systemy obrony powietrznej po zmasowanych atakach rakietowych. Kijów musi jednak zapewnić, że rozszerzenie ram obronnych nie doprowadzi do eskalacji, której obawia się Waszyngton:
– Chociaż w zasadzie mam nadzieję, że wraz ze zmianą ekipy decydować będą inni ludzie. Nie mówię o prezydencie, ale o doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego czy ministrze obrony. Decyzje będą podejmowane już z innej, bardziej rozsądnej pozycji.
Atak na Charków 15 września 2024 r. Kolejni zabici. Zdjęcie: DSNS
Ukraińska dziennikarka. Pracowała jako redaktorka naczelna ukraińskiego wydania RFI. Pracowała w międzynarodowej redakcji TSN (kanał 1+1). Była międzynarodową felietonistką w Brukseli, współpracowała z różnymi ukraińskimi kanałami telewizyjnymi. Pracowała w serwisie informacyjnym Ukraińskiego Radia. Obecnie zajmuje się projektami informacyjno-analitycznymi dla ukraińskiego YouTube.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Olga Pakosz: – W swojej „Książeczce o złym człowieku” pisze Pan, że zły człowiek to ten, który czyni zło w pełni świadomie – wybiera je jako własną decyzję, jako akt woli…
Roman Kuźniar: – On sam może tak osobie nie myśleć, a jednak czyni zło. W tym sensie, że podejmuje różne działania ze świadomością, iż narusza przyjęte w jego kulturze i kraju normy, wartości czy ograniczenia. Jeżeli robi to z pełną świadomością, to bez wątpienia czyni zło – bo wszystkie te normy istnieją po to, by zła unikać, a on je mimo to łamie. Myślę, że tacy ludzie wiedzą, że czynią zło, ale to im nie przeszkadza. Inne rzeczy – ich cele, dążenia, ambicje – są dla nich ważniejsze niż koszty i ofiary, które pojawiają się przy okazji.
Takich postaci jest wiele, choć w kategoriach mojej książki niewielu się tam mieści. Ta książeczka dotyczy bowiem naprawdę złego człowieka. Takiego, który dopuszcza się wielkiego zła.
Tymczasem w polityce częściej spotykamy zwykłych cwaniaków, przebiegłych ludzi, dla których władza jest sposobem na urządzenie się, na dobre życie, na bycie celebrytą.
Władza ma ogromny urok, przyciąga, bo daje różne możliwości. Tyle że ci ludzie nie używają jej do czynienia dobra, ale po to, by rządzić. Tak jak pisał Orwell w „Roku 1984”: „celem władzy jest władza”.
Dzisiaj wielu polityków – nie tylko w Polsce, również na Węgrzech (choćby Viktor Orbán) – kieruje się właśnie tą zasadą. Władza dla władzy. A jeśli władza staje się celem samym w sobie, po drodze dopuszczamy się różnych czynów: łamania prawa, naruszania norm moralnych, ignorowania wartości, na których zbudowana jest nasza cywilizacja. Przecież oni wiedzą, czym jest konstytucja, znają ustawy, dekalog, cały zestaw zasad, które kształtują człowieka naszej kultury. A mimo to wybierają co innego.
Oczywiście, w różnych cywilizacjach zło definiuje się odmiennie. Ja w swojej książce zajmuję się złym człowiekiem naszej cywilizacji – takim, który wie, że obowiązują pewne normy i wartości, a mimo to świadomie je łamie.
Dziś w polityce dziś obok ludzi naprawdę złych mamy też wielu takich „byle jakich”, dla których władza jest narzędziem do leczenia kompleksów. Jeśli jednak miałbym wskazać postać ucieleśniającą zło w czystej postaci, nie mam wątpliwości: to Władimir Putin, prezydent Rosji. Kanclerz Friedrich Merz powiedział ostatnio to, co my wiemy od dawna: że Putin jest najgorszym spośród złych ludzi, współczesnym zbrodniarzem.
Oczywiście, być może gdzieś w Afryce czy Azji są ludzie równie źli, ale w naszym zasięgu to właśnie Putin jest podręcznikowym przykładem złego człowieka.
Wspomniał Pan o tych, którzy nie mają kompetencji. Czy takich ludzi można nazwać złymi – czy po prostu głupimi?
Oni po prostu nie mają kompetencji. Ale mimo tego braku, idą do władzy, chcą jej i po nią sięgają. Co więcej, społeczeństwo często im na to pozwala. To zadziwiające, jak bardzo obniżyły się społeczne kryteria wyboru, jak bardzo się załamały.
Pamiętam dobrze czasy, kiedy ludzie chcieli wybierać kandydatów lepszych od siebie – kompetentnych, sprawiedliwych, mądrych. Chcieli być reprezentowani przez osoby, które uosabiały coś więcej: autorytet, kulturę, odpowiedzialność. Dziś jest zupełnie inaczej. Coraz częściej wyborcy wybierają polityków gorszych od siebie.
To jest naprawdę zdumiewające. Ludzie akceptują ten upadek kryteriów, przestają być wymagający wobec tych, którzy mają ich reprezentować. Kierują się innymi względami niż kompetencje czy uczciwość. Liczy się to, żeby polityk był „swój” – żeby odpowiadał na ich lęki, frustracje, aspiracje. Żeby był podobny do nich.
I to jest przygnębiające, bo coraz częściej mamy wrażenie, że wybory przypominają casting do serialu „Świat według Kiepskich”. Takich ludzi wielu wybiera, bo takich właśnie lubią.
Wojna jako kara dla europejskich aspiracji Ukrainy
W Ukrainie była podobna sytuacja. Kiedy Wołodymyr Zełenski ogłosił, że będzie kandydował na prezydenta, wielu uznało to za przejaw brak odpowiedzialności – przecież nie miał żadnych kompetencji. Często można też usłyszeć opinię, że „gdyby nie Zełenski, być może nie doszłoby do wojny na taką skalę”.
Nie wierzę w to absolutnie. To nie jest tak, że gdyby nie Zełenski, nie byłoby wojny. Ukraina po prostu poddałaby się bez walki? Nie, nie sądzę. Myślę, że nawet gdyby prezydentem pozostał Petro Poroszenko, to może udałoby się coś negocjować, coś „ugrać” – jakaś wymiana, pewne ustępstwa. Ale to byłoby tylko odwlekanie nieuniknionego. Bo ani Poroszenko, ani Zełenski nie byliby w stanie spełnić oczekiwań Rosji.
Na początku swojej niepodległości Ukraina pogrążona była w pewnej bylejakości – państwo dreptało w miejscu, rozwój był powolny, przywódcy zawiedli. Rosjanie długo patrzyli na to z pobłażaniem. Uważali, że dopóki Ukraina nie zagraża ich interesom, dopóki pozostaje krajem postsowieckim, półkolonialnym, „nijakim” – wszystko jest w porządku.
Ale wszystko zmieniło się po roku 2014, po pierwszym Majdanie. Wtedy Moskwa się przestraszyła. Zrozumiała, że Ukraina może naprawdę wejść na drogę rozwoju według zachodniego modelu – z demokracją, wolnym rynkiem, wolnością i dobrobytem. To było coś zupełnie przeciwnego do mafijno-oligarchicznego systemu w Rosji, kontynuującego carskie i sowieckie tradycje władzy i upokarzania obywateli.
Ukraińcy na Majdanie, 2013. Zdjęcie: AP Photo/Siergiej Czkow/Wiadomości wschodnie
Ukraińcy zaczęli pokazywać, że chcą czegoś więcej, że nie zadowalają się bylejakością. Dla obserwatorów z zewnątrz – nawet tych, którzy jeździli do Ukrainy – przez lata to było przygnębiające. Widzieli ogromny potencjał ludzi, inteligencję, kreatywność, a jednocześnie biedę, zaniedbanie, brak infrastruktury.
A potem w bardzo krótkim czasie coś się zmieniło. Rosjanie uznali, że Ukraina pod rządami Zełenskiego zaczyna się rozwijać w sposób, który zagraża ich interesom – nie militarnie, lecz ideowo. Przecież Ukraina nie mogła stanowić zagrożenia dla mocarstwa nuklearnego, stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ! Chodziło o coś zupełnie innego: o zagrożenie wynikające z odmiennego modelu rozwoju.
Putin i jego otoczenie dostrzegli, że Ukraina może stać się dla Rosjan przykładem – krajem demokratycznym, czystym, dobrze zorganizowanym, z przedsiębiorczymi ludźmi i dostatnim społeczeństwem.
Drugą Polską, drugą Słowenią, a choćby nawet Rumunią, która w ostatnich latach zrobiła ogromny postęp i przegoniła Węgry Orbána.
I właśnie to uznano w Moskwie za największe niebezpieczeństwo: że Ukraina stanie się naprawdę europejska – nie tylko geograficznie, ale kulturowo, cywilizacyjnie, mentalnie. Bo Europa nie jest pojęciem geograficznym, lecz kulturowym.
Czyli wojna była karą za europejskie aspiracje Ukrainy?
Tak, w pewnym sensie tak. Putin nie mógł zaakceptować Ukrainy, która przestaje być „częścią Rosji”. W jego wizji świata Ukraina miała pozostać „rosyjska” – tylko trochę inna, ale wciąż podporządkowana. A tu nagle jest kraj, który mówi: „chcemy być Europą”. Niedopuszczalne.
Dlatego właśnie podjęto decyzję o wojnie. Gdyby Zełenski czy Poroszenko chcieli utrzymać Ukrainę w stanie stagnacji, w bylejakości, w postsowieckim półkolonialnym modelu – nic by się nie stało. Ale Ukraina, która zaczynała się rozwijać inaczej, stała się dla Putina nie do przyjęcia.
Rosyjski imperializm nie mógł pozwolić, żeby Ukraina stała się Europą
Ale czy to wszystko sprowadza się tylko do dążenia Ukrainy do Europy? Czy może chodziło też o coś głębszego – o wartości?
Oczywiście, że chodzi o wartości. Bo jeśli mówimy, że Europa jest pojęciem kulturowym, to nie chodzi o sam kierunek polityczny, tylko o cały model rozwoju. O sposób, w jaki kształtuje się społeczeństwo, państwo, relacje między ludźmi.
Europa to demokracja, pluralizm, wolny rynek, a nie oligarchiczny system władzy. To społeczeństwo obywatelskie, w którym ludzie czują się odpowiedzialni za wspólnotę. I właśnie ta obywatelskość była w Ukrainie czymś wyjątkowym.
Na tle państw postsowieckich, a szczególnie w porównaniu z Rosją, Ukraina wyróżniała się właśnie tą wolnościową energią. W Rosji nie ma obywateli – są poddani, ludzie przyzwyczajeni do autorytarnej władzy. W Ukrainie było inaczej. Ta obywatelskość może nie była jeszcze zinstytucjonalizowana, uporządkowana, ale była autentyczna, spontaniczna, pełna pasji.
Ukraińcy buntowali się, kiedy czuli niesprawiedliwość. Nie mieli jeszcze stabilnych instytucji społeczeństwa obywatelskiego, lecz mieli wolę. To odróżniało ich od Rosjan.
I właśnie to stało się problemem dla Putina. W momencie gdy Ukraina zaczęła przybierać kształt kraju europejskiego, z wartościami wolności i demokracji, w Moskwie zapaliło się czerwone światło. Dla Putina to była linia nie do przekroczenia. Powiedział: non possumus –nie pozwalam.
Nie mógł się zgodzić, by Ukraina stała się częścią Europy, bo w jego wizji świata Ukraina jest – i powinna pozostać – częścią „Wielkiej Rosji”. Pisał o tym zresztą wielokrotnie: że Ukraińcy i Rosjanie to „jeden naród”. I to właśnie z tej ideologii, z tego imperialnego myślenia narodziła się wojna.
Panie Profesorze, żyjemy w XXI wieku, cywilizacja rozwija się, jak nigdy dotąd, a jednak znów dochodzimy do tego samego punktu: ktoś pragnie demokracji i wolności – i spotyka się z wojną. Czy to znaczy, że nie wolno chcieć rozwoju? Dobrze to rozumiem?
Mamy tu do czynienia z sytuacją bardzo niepokojącą, jeśli chodzi o Rosję. To kraj, który znalazł się w szponach, w łapach wyjątkowo złego człowieka. Człowieka, który zapanował nad Rosją, a jednocześnie zaczął śnić o odbudowie jej mocarstwowej pozycji, o przywróceniu jej znaczenia, jakie miała w czasach Związku Sowieckiego, ale w zupełnie innym sensie – nie jako federacja, lecz jako imperium.
Ja już od ponad dwudziestu lat, jeszcze od czasu drugiej wojny czeczeńskiej, nazywam go w zamkniętych gronach „rzeźnikiem z Leningradu”. Bo on ma duszę rzeźnika – rzeźnika ludzi. Tamta wojna, którą sprowokował, była czymś absolutnie strasznym. Trzeba być wewnętrznie bandytą, żeby przeprowadzić taką operację tylko po to, by legitymizować swoją władzę, by zostać rosyjskim Juliuszem Cezarem. Putin zapanował nad Rosją siłą, pokazując, że każdy opór, każda próba nieposłuszeństwa zostanie zmiażdżona. Dlatego właśnie nazwałem go rzeźnikiem z Leningradu – bo z innego domu, z innego świata on pochodził.
Dziś mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowo złym, który stanął na czele potężnego – przynajmniej militarnie – państwa. I który postanowił nie dopuścić do oderwania się Ukrainy od Rosji, szczególnie jeśli chodzi o model rozwoju. Ukraina, można powiedzieć, ma wielkiego pecha, że w rosyjskim centrum władzy zasiadł bandyta. Ale to nie jest zwykły bandyta. Putin to bandyta racjonalny, ale też polityk obsesyjny.
On popełnia zbrodnie racjonalnie – w sensie sposobu ich wykonywania – ale realizuje przy tym cele całkowicie nieosiągalne. Chce zwasalizować Ukrainę. Od początku uważałem, że to niemożliwe, że to czysta paranoja, wynik błędnej oceny rzeczywistości. Zaraz po wybuchu wojny w 2022roku napisałem w „Gazecie Wyborczej”, że Putin się Ukrainą udławi. I nadal tak sądzę. Rosja Putina nie mogła i nie może zawładnąć Ukrainą, bo Ukraińcy na tonie pozwolą. Nawet gdyby ich terytorium zostało zajęte militarnie, to i tak zgotowaliby Rosji piekło – takie jak Wietnamczycy Amerykanom czy Afgańczycy Rosjanom.
Ukraińcy mają w sobie ducha niezależności, wolę życia w wolności. Dlatego uznałem, że ta wojna jest irracjonalna. I Putin wciąż postępuje nieracjonalnie, choć w sposób racjonalny ją prowadzi.
Paradoksalnie, kontynuując ją, sam pogarsza sytuację Rosji: obniża jej potencjał, wyczerpuje zasoby demograficzne, gospodarcze, militarne. Wojna zawsze wyczerpuje, oczywiście Ukrainę również, ale to on ją rozpoczął.
Od niego więc zależy, kiedy ta wojna się skończy. Gdyby rzeczywiście chciał dobra Rosji, to, po pierwsze, nigdy by jej nie zaczął, a po drugie – gdy tylko by się zorientował, że podbój Ukrainy jest niemożliwy – szukałby sposobu na jej zakończenie, przy nawet minimalnym zachowaniu twarzy.
Pamiętam, że w pierwszych miesiącach wojny na Zachodzie pojawiały się głosy, że trzeba Putinowi pomóc wyjść z tej sytuacji z twarzą. Byłem w szoku. Pomyślałem wtedy: mamy pomagać bandycie zachować twarz? To była ilustracja naszego upadku myślenia o Rosji, naszej niezdolności do jej zrozumienia. Dziś już nikt o tym nie mówi.
Ukraina ma więc wielkiego pecha, że to właśnie taki człowiek jest po drugiej stronie. Mieliśmy kiedyś szczęście – z Gorbaczowem, z Jelcynem. To dzięki nim możliwa była pokojowa transformacja lat 80. i 90.,rozpad bloku komunistycznego i samego Związku Sowieckiego. Gdyby wtedy rządził ktoś w rodzaju Putina, wszystko potoczyłoby się o wiele bardziej dramatycznie.
By wygrać, wystarczy stanowczość dobrych ludzi
Czy dziś inni przywódcy albo prawo międzynarodowe mogą powstrzymać Putina? Czy nie potrzeba jeszcze gorszego człowieka – albo zbiorowego prawa?
Nie, nie. Wystarczy stanowczość „dobrych ludzi”.
Jest Pan optymistą.
Hitler został pokonany rzeczywiście z udziałem złego człowieka. Stalin, którego opisuję w mojej książce, był jednym z trzech największych złych ludzi, których tam przywołuję. Owszem, wziął udział w tej historii, ale początkowo pełnił rolę straszliwego przeciwnika Hitlera. Jednak w rzeczywistości Hitler został pokonany z udziałem dobrych ludzi i dobrych polityków – myślę tu o Roosevelcie, Churchillu i całej koalicji antyhitlerowskiej. To byli dobrzy ludzie i to oni przyczynili się do porażki Hitlera, który z różnych powodów nie mógł wygrać tej wojny. Rozszerzył ją tak bardzo, że ostatecznie musiał przegrać, także z udziałem Związku Radzieckiego.
Niestety bywa też tak, że ludzie odpowiedzialni za agresje czy zbrodnie pozostają bezkarni i żyją sobie w spokoju. Weźmy George’a W. Busha. On ponosi odpowiedzialność za inwazję na Irak: setki tysięcy zabitych, miliony uchodźców, wielkie zniszczenia. I ten „matołek” sypia teraz snem sprawiedliwego. Maluje prymitywistyczne obrazki, niczym Nikifor – jakby odkrył w sobie talent malarski — i sprzedaje je potem na odpustach czy jarmarkach, a nikt mu krzywdy nie robi. Tymczasem ten człowiek powinien trafić przed sąd: do więzienia, do Hagi albo stanąć przed wymiarem sprawiedliwości w USA. Złamał prawo zarówno amerykańskie, jak międzynarodowe.
Po agresji Rosji na Ukrainę mówiłem jasno: zamykamy drzwi i trzymamy je zamknięte na klucz. Rosja w pewnym sensie sama wyszła z Europy. Teraz trzeba wyraźnie powiedzieć: droga powrotu jest zamknięta. I w tym kontekście, żeby „pokonać” tego złego człowieka w praktycznym sensie, trzeba postawić na konkretną strategię polityczno‑militarną.
Moim zdaniem to nie jest kwestia „jeszcze gorszego ”przywódcy po drugiej stronie ani jakiegoś magicznego prawa. To kwestia siły, determinacji i konsekwentnego wsparcia dla Ukrainy. Trzeba Ukrainę potężnie dozbroić. Trzeba pozwolić Ukrainie wygrać na tyle, żeby można było doprowadzić do rozejmu akceptowalnego dla Kijowa. Jeśli zachodnie wsparcie uczyniłoby straty Rosji na tyle dotkliwymi, że dalsza agresja stałaby się dla niej nieopłacalna, nawet obsesyjny bandyta mógłby w końcu dojść do wniosku, że trzeba się zatrzymać.
Zawsze uważałem, że Ukraina nie odzyska w krótkim czasie wszystkich terytoriów utraconych w pierwszej fazie wojny jedynie siłami zbrojnymi. Linia frontu po tamtej stronie została bardzo mocno umocniona – Rosjanie budowali fortyfikacje, wzmocnili pozycje. Ofensywa wymaga ogromnej przewagi: obrońca może się bronić przy stosunku sił 1:4 – atakujący potrzebuje przewagi czterokrotnej. Z tego powodu byłem sceptyczny wobec kontrofensywy 2023 roku. Obawiałem się, że Ukraińcy „połamią sobie zęby” – poniosą straty ludzkie, sprzętowe, finansowe i moralne. To była ogromna próba, moim zdaniem obarczona sporym ryzykiem.
Mimo to uważam, że scenariusz polityczny, w którym Zachód dozbraja Ukrainę tak, by zadać Rosji ciężkie straty, jest możliwy. W takim scenariuszu Rosja mogłaby zostać zmuszona do negocjacji i zawarcia rozejmu, który zabezpieczyłby Ukrainę: suwerenną, z silnymi więzami z Zachodem i gwarancjami międzynarodowymi.
To jest realne, pod warunkiem że Ukraina będzie miała siłę, by wymusić na Moskwie kosztowną kontynuację agresji – koszty, które będą dla niej nie do udźwignięcia.
Nie twierdzę, że to łatwe. Wiem, że nie odzyskamy od razu wszystkich utraconych terenów. Ale kluczowe jest, by Ukraina pozostała bezpieczna i demokratyczna, a jej związki z Zachodem były trwałe. To właśnie powinien być warunek ewentualnego rozejmu. Putin miał cele jasno zarysowane, „denazyfikacja”i „demilitaryzacja” to były tylko preteksty. My natomiast musimy wymóc warunki, które zapewnią Ukrainie bezpieczeństwo i suwerenność.
Zawsze podaję przykład wojen francusko‑niemieckich: w jednej wojnie Francja straciła Alzację i Lotaryngię, w drugiej – odzyskała Alzację i Lotaryngię. Gdzie dziś są Alzacja i Lotaryngia? W granicach Francji. W pewnym okresie, na przełomie XIX i XX wieku, te tereny znajdowały się w rękach Prus, a później w rękach Niemiec.
Tak więc historia pokazuje, że terytoria mogą zmieniać przynależność, a losy narodów mogą się odwracać. I mimo że w obecnej wojnie to nie Ukraińcy, lecz Rosja dokonała agresji, nadal uważam, że możliwe jest doprowadzenie do sytuacji, w której ciężkie straty zadane Rosji przy pomocy Zachodu zmuszą Kreml do zawarcia rozejmu korzystnego dla Ukrainy.
Jeżeli mówimy o tym gronie dobrych ludzi, to kim oni właściwie są?
Mamy przecież Europę Zachodnią, w której obecnie rządzą w zdecydowanej większości normalni politycy. Bo to nie jest tak, że polityk musi być „dobrym człowiekiem” w sensie moralnym. On ma przede wszystkim porządnie rządzić swoim krajem, działać w jego interesie. Polityka to zawód nie dla Świętych Franciszków ani Samarytan. To zupełnie inna sprawa.
Ci ludzie dbają o interesy własnych krajów, o przestrzeganie prawa międzynarodowego, o poszanowanie norm przyjętych przez społeczność międzynarodową. I właśnie z takimi politykami mamy dziś do czynienia w Europie: z ludźmi, którzy doskonale rozumieją zagrożenie, jakie Rosja stwarza dla całego kontynentu. Wiedzą też, że Ukrainie trzeba pomóc w obronie jej suwerenności i zapewnieniu bezpieczeństwa.
Europa ponosi niemałe koszty tej pomocy – ale czyni to, bo uznaje, że tak trzeba. Bo uważa, że trzeba powstrzymać zło, które dziś uosabia Rosja Putina.
Europa przejrzała na oczy
A nie uważa Pan, że to uświadomienie sobie zagrożenia i zmiana myślenia na Zachodzie nastąpiły dopiero w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy drony zaczęły się pojawiać w przestrzeni powietrznej państw NATO?
Nie, nie. To się dzieje od samego początku tej wojny —od chwili, w której Ukraina zaczęła otrzymywać pomoc z Zachodu. Początkowo przeważającą część tej pomocy zapewniali Amerykanie, ale bardzo szybko dołączyli Europejczycy. Amerykanie pomagają przede wszystkim militarnie, natomiast państwa europejskie gospodarczo, humanitarnie, finansowo. Ukraina otrzymuje od Europy ogromną, wręcz bezprecedensową, pomoc. I warto, żeby w Ukrainie istniała świadomość, że jest to pomoc, jakiej nigdy wcześniej nie dostał żaden kraj nieotrzymujący wsparcia sojuszniczego czy wspólnotowego.
Ukraina jest przecież poza NATO, poza Unią Europejską, a mimo to otrzymuje od tych struktur taką skalę wsparcia, jakiej historia dotychczas nie znała. To wynika z głębokiej świadomości zachodnioeuropejskich przywódców, że trzeba bronić zasad, norm i zobowiązań międzynarodowych, które muszą być przestrzegane. Ale przede wszystkim z przekonania, że trzeba stawić czoło zagrożeniu, którym jest współczesna Rosja.
Owszem, na początku wierzono jeszcze, że Rosję da się przekonać, przemówić jej do rozsądku.
Pamięta pani zapewne tego słynnego „telefonistę z Pałacu Elizejskiego”, jak nazywano w polskich mediach prezydenta Macrona, który przez długie miesiące próbował rozmawiać z Putinem. On naprawdę wierzył, że siłą swego intelektu i dyplomatycznego uroku zdoła wpłynąć na bandytę z Kremla, że przywróci go do rozsądku. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Putin z niego kpił, drwił. W końcu Macron, urażony w swej dumie, zrozumiał, że z takimi ludźmi się nie rozmawia, i zaczął działać jak normalny przywódca. Dziś spisuje się znakomicie – zarówno w kwestii stosunku do Rosji, jak w sprawie pomocy dla Ukrainy.
Myślę więc, że ta przemiana, to przełożenie świadomości na działanie, nastąpiło dość szybko. Mieliśmy do czynienia z tym, co Niemcy nazywają Zeitenwende – przełomem epokowym. Niemcy także zmieniły swoje podejście, a Brytyjczycy od samego początku zachowali się bardzo dobrze. W istocie w ostatnich dniach nie wydarzyło się więc nic nagłego czy wyjątkowego. To proces, który trwa od początku wojny, od samej agresji Putina.
Jedyne, co się wydarzyło ostatnio, to fakt, że nasi sojusznicy, stacjonujący w ramach rotacyjnych misji lotniczych na terenie Polski, zachowali się dokładnie tak, jak należało. Działali zgodnie z procedurami, by the rules, by the book, jak mówią Amerykanie. Zadziałali w momencie, kiedy pojawiły się drony, a w kolejnych tygodniach podjęli decyzję o wzmocnieniu ochrony przestrzeni powietrznej krajów wschodniej flanki NATO. Sojusz postanowił wysłać dodatkowe siły, które umożliwiły uszczelnienie obrony przed ewentualnymi próbami ze strony Rosji. Wszystko przebiegło zgodnie z planem operacyjnym. Tak jak powinno.
Natomiast zmiana polityczna – w sensie mentalności, charakteru, decyzyjności, woli działania – dokonywała się stopniowo, krok po kroku, miesiąc po miesiącu, od lutego 2022 roku. I Zachód wobec Rosji już od dłuższego czasu zachowuje jednoznaczną postawę. Choć, oczywiście, pozostaje jeszcze pewien problem ze Stanami Zjednoczonymi.
To przecież Amerykanie podpisali w Budapeszcie dokument zobowiązujący ich do obrony Ukrainy w razie zagrożenia.
Tak, Joe Biden o tym oczywiście wie. Ale dla obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych prawo międzynarodowe, zobowiązania międzynarodowe USA to, mówiąc słowami kanclerza Bismarcka, tylko „świstki papieru”. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa nie czują się związane żadnymi wcześniej przyjętymi zobowiązaniami. I to jest właśnie problem.
Dziś Stany Zjednoczone właściwie stają się koniem trojańskim Putina na Zachodzie.
Bo Trump – i to widać bardzo wyraźnie – w tej wojnie stoi po stronie Rosji, po stronie Putina, a nie po stronie Ukrainy.
Matrioszki z podwójnym wizerunkiem prezydentów Stanów Zjednoczonych i Rosji na Arbacie w centrum Moskwy, 2025 r. Zdjęcie: OLESYA KURPYAYEVA/AFP/East News
Widzieliśmy, jak zachwycał się w towarzystwie rzeźnika z Leningradu na Alasce. I widzieliśmy też, jak próbował upokorzyć prezydenta Zełenskiego w Białym Domu. Uważam, że Zełenski wytrzymał presję, zachował się bardzo honorowo – nie dał się złamać i zmiażdżyć. Nie dał się upokorzyć w Białym Domu, na oczach milionów ludzi. Chwała mu za to.
Przecież był w sytuacji dramatycznej – bez jakichkolwiek kart w ręku, jak mówił ten zepsuty miliarder z Nowego Jorku. „Nie masz kart, musisz zagrać tym, co masz” – rzucał mu z pogardą. Ale Zełenski wiedział, że polityka międzynarodowa to nie gra w karty. On nie grał o własny interes, on reprezentował kraj w stanie wojny. I dlatego się nie ugiął.
Mamy więc ze Stanami Zjednoczonymi poważny problem. W Europie coraz wyraźniej narasta świadomość, że w obliczu zagrożenia ze Wschodu– mam na myśli Rosję – Europa musi nauczyć się radzić sobie bez Ameryki.
Dziś główną przeszkodą w szybkim zakończeniu tej wojny, w dojściu do rozejmu, jest sam Donald Trump. Putin doskonale wie, że ma go po swojej stronie.
A Europejczycy nie mogą prowadzić skutecznych rozmów pokojowych bez udziału USA, bo zawsze pojawia się ten „słoń w składzie porcelany”, czyli Trump, i wszystko burzy, wszystko wywraca.
On uniemożliwia wymuszenie na Rosji zakończenia wojny. To ogromny problem dla Zachodu. Jednak Europejczycy coraz wyraźniej rozumieją, że nie mogą na Amerykę liczyć – że muszą sami zapewnić swoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo Ukrainy w tej wojnie przeciw rosyjskiej agresji.
Trump sprawia, że tracę optymizm
Rok temu, tuż przed świętami, powiedział Pan w telewizji, że „światełka w tunelu nie ma”. A dziś w naszej rozmowie wspomina Pan o pewnej nadziei, o optymistycznej perspektywie zakończenia wojny. Co się zmieniło?
Wciąż nie jestem optymistą. Bo jeśli już jakieś światełko widać, to może to być raczej światełko nadjeżdżającego pociągu – widzę światełko w tunelu, ale to pociąg, który nas rozjedzie. Natomiast to, co dziś można uznać za pozytywne, to coraz twardsza postawa Europy wobec Rosji.
Jestem przekonany, że przywódcy zachodnioeuropejscy tego nie przewidzieli, gdy w roku 2022 czy 2023 mówili: „Będziemy wspierać Ukrainę tak długo, jak będzie trzeba”. I w drugiej połowie 2025 roku będą musieli powtarzać to samo. A to przecież oznacza, że nic się nie zmieniło. Rosja wciąż jest w ofensywie, jest powstrzymywana, ale nie ma żadnych oznak jej skłonności do zakończenia wojny. Teraz ma silny atut w postaci Trumpa, który faktycznie działa na jej korzyść.
Gdy Trump został wybrany, od razu napisałem artykuł, w którym wskazywałem, że Rosjanie postąpili według starego brytyjskiego powiedzenia: „Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich”. Tyle że poszli o krok dalej: jeśli nie możesz ich pokonać, wybierz im swojego prezydenta.
I faktycznie przyczynili się do tego, że Donald Trump został wybrany po raz pierwszy na prezydenta, wiedząc, że będzie działał w zgodzie z ich interesami.
Oczywiście, istnieją różne hipotezy dotyczące powiązań, o których nie wiemy, więc nie będę w nie teraz wchodził. Ale to wszystko powoduje, że wciąż trudno być optymistą, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Ameryka moralnie upadła. W Białym Domu mamy do czynienia z kimś, kogo w najłagodniejszy sposób można by nazwać klaunem – osobą infantylną, nierozumną, a przy tym wykazującą niezrozumiałą słabość wobec Rosji i jej prezydenta. To nie są rzeczy, które mogą napawać optymizmem.
Natomiast paradoksalnie właśnie to powoduje, że Europa się jednoczy, że Europa się „wzmaga” – bierze się w garść w kwestii budowania zdolności obronnych, w tym skutecznej pomocy Ukrainie. I to jest ten element nadziei, ten optymistyczny aspekt rozwoju sytuacji.
Ale jeśli spojrzymy szerzej na to, co się dzieje… Miesiąc temu widzieliśmy zdjęcia z Pekinu: przywódca Chin, drugiego mocarstwa światowego, w otoczeniu dwóch bandytów, dwóch zbrodniarzy: Kim Dzong Una i Putina. Idą razem, bez cienia wstydu. Xi Jinping, idąc w ich towarzystwie, wysyła światu bardzo czytelny sygnał: tak będzie wyglądał świat, który chcemy budować. Porządek międzynarodowy, który mają w głowie Chiny, to porządek, który ucieleśniają ci, którzy stoją po jego lewicy i prawicy: Kim i Putin.
To jest przerażające, ale mam nadzieję, że świat ten sygnał odczytuje, że ta część świata, która nie chce żyć w porządku narzuconym przez bandytów, zaczyna się mobilizować.
Bo zdarza się, że musi upłynąć trochę czasu, zanim ludzie odzyskają rozsądek, charakter, moralną siłę. Zanim zrozumieją, że trzeba działać – również w zakresie tak zwanych capabilities, czyli realnych zdolności obronnych i politycznych.
Marina Stepanenko: Jak ocenia Pani system bezpieczeństwa w Europie Wschodniej, przede wszystkim w Polsce i krajach bałtyckich? Na ile jest on odporny na długotrwałą presję ze strony Rosji?
Monika Sus: Dla Polski i wszystkich krajów graniczących z Rosją NATO pozostaje kluczowym graczem w dziedzinie bezpieczeństwa. Od tego należy zacząć każdą dyskusję. W ramach NATO najważniejsze jest obecnie zwiększenie wydatków na obronność i nowe inwestycje.
Proces ten trwa, ale jeśli zapyta Pani, czy te kraje mogą samodzielnie bronić się przed Rosją, powiedziałabym, że nadal potrzebują wsparcia NATO – zwłaszcza kraje bałtyckie, które nie mają na przykład systemów obrony przeciwlotniczej. Aby przechwytywać drony i inne zagrożenia ze strony Rosji, ciągle polegają na samolotach i siłach powietrznych sojuszników.
Polska nieco się wyróżnia – jest większa, silniejsza i lepiej wyposażona, ma własny system obrony przeciwlotniczej, więc może wytrzymać dłużej niż kraje bałtyckie. Obecnie jesteśmy silniejsi niż w 2022 roku.
Polska coraz aktywniej pozycjonuje się jako „państwo frontowe” i jeden z głównych graczy w dziedzinie bezpieczeństwa w Europie. W swoich badaniach opisuje to Pani jako proces poszukiwania statusu (ang. status-seeking). Czy uważa Pani, że Polska osiągnęła już poziom wpływów odpowiadający jej ambicjom?
Oczywiście. Polska ma duże ambicje i bardzo ważna jest dla niej tak zwana polityka statusu.
Polska nie tylko przeznaczy prawie 5% swojego budżetu na obronność w latach 2025-2026, ale także dąży do tego, aby zostać uznaną za jeden z najsilniejszych krajów na wschodnim skrzydle.
Powiedziałabym, że rząd doskonale zdaje sobie sprawę, że z partnerami jesteśmy silniejsi. Musimy współpracować z NATO i korzystać z instrumentów stosowanych lub proponowanych przez UE. Najskuteczniejszą ochroną, jaką Polska może obecnie zapewnić, jak twierdzą przedstawiciele ministerstw spraw zagranicznych i obrony, jest oczywiście dostarczanie broni Ukrainie i zapewnienie jej zwycięstwa w wojnie.
Ministrowie spraw zagranicznych Ukrainy Andrij Sybiha, Polski –Radosław Sikorski, Litwy –Kęstutis Budrys, Lublin, 16.07.2025. Zdjęcie: Michał Janek /REPORTER
Warszawa często podkreśla swoją szczególną rolę w regionie, a jednocześnie ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Czy to nie dwuznaczne: z jednej strony dążenie do autonomii, z drugiej uzależnienie od czynnika amerykańskiego?
Koncepcja strategicznej autonomii nigdy nie była popularna w Polsce, ponieważ była to w istocie francuska idea niezależności od Stanów Zjednoczonych.
Obecnie sytuacja w Brukseli uległa zmianie – nie chodzi już tyle o „strategiczną autonomię”, ile o zdolność Europy do działania bez Stanów Zjednoczonych, gdy jest to konieczne.
Polska jest podzielona w tej kwestii. Rząd Tuska i minister spraw zagranicznych Sikorski są proeuropejscy i uważają, że wzmocnienie obrony UE jest sposobem na umocnienie zarówno UE, jak i NATO. Nie oznacza to, że nie chcą oni ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi — Europa potrzebuje czasu, aby rozwinąć zdolność do samodzielnego działania, a to nie nastąpi w ciągu dwóch-trzech lat. Dlatego Polska kupuje amerykański sprzęt i ma nadzieję, że amerykańskie wojska pozostaną dłużej na wschodnim skrzydle, równolegle rozwijając europejskie możliwości.
Jednak jeśli zapytać kogoś z administracji prezydenta, to podkreśli on znaczenie USA jako jedynego skutecznego czynnika powstrzymującego Rosję i umniejszy znaczenie Europy. Z punktu widzenia eksperta jest to krótkowzroczne.
Myślę, że gdyby Karol Nawrocki lub inni jego zwolennicy doszli do władzy – bo prezydent nie może podejmować decyzji dotyczących polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Polski – również wybraliby ścisłą współpracę z europejskimi sojusznikami, ponieważ dla Polski bardzo opłacalne finansowo jest współpracowanie z Europejczykami, przy jednoczesnym utrzymywaniu bliskich stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
Ta dychotomia nie jest wyjątkowa dla Polski – Niemcy również borykają się z nią po długim okresie zależności od Stanów Zjednoczonych.
Idziemy w dobrym kierunku, ale przez następne pięć do siedmiu lat Stany Zjednoczone pozostaną niezbędne do zapewnienia możliwości strategicznych, podczas gdy Europa rozwija własne. Jest to okres przejściowy.
Wspomniała Pani o amerykańskich siłach zbrojnych a w kontekście informacji o zmniejszeniu ich obecności w Rumunii Warszawa dostała potwierdzenie, że Stany Zjednoczone nie planują ograniczać swojej obecności wojskowej na terytorium Polski. Jak ocenia Pani znaczenie amerykańskich sił zbrojnych dla bezpieczeństwa regionalnego? Czy istnieją scenariusze, w których obecność ta mogłaby ulec zmianie i co oznaczałoby to dla Polski i krajów bałtyckich?
Wiem, że Pete Haggett był w Warszawie w lutym i spotkał się z naszym ministrem obrony, zapewniając, że Stany Zjednoczone nie planują wycofać wojsk. Ale szczerze mówiąc, Stany Zjednoczone mogą być nieprzewidywalne. Dzisiaj mogą powiedzieć jedno, a za dwa tygodnie zmienić zdanie – taka jest administracja Trumpa. Widzę oznaki, że wycofają wojska z Polski, ale co do krajów bałtyckich nie jestem już taka pewna.
Obecność Stanów Zjednoczonych jest niezwykle ważna, ponieważ, jak wiadomo, Rosja rozumie język siły. Stany Zjednoczone są najsilniejszym członkiem NATO, a ich wojska na wschodnim skrzydle zmuszają Rosję do zastanowienia się dwa razy zanim podejmie działania.
Niedawne wycofanie wojsk z Rumunii nie jest przyjemne, ale w razie potrzeby inni sojusznicy z NATO (Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Niemcy) mogliby łatwo wypełnić tę lukę. Mówimy tu o około tysiącu żołnierzy, a nie o wycofaniu wojsk na dużą skalę. Naprawdę martwiłabym się, gdyby Stany Zjednoczone zmniejszyły swoją obecność w Niemczech, zwłaszcza w bazie Ramstein, która ma kluczowe znaczenie dla ogólnego bezpieczeństwa Europy.
Pomimo znacznych wydatków Polski na obronność, istnieje ryzyko, że przygotowuje się ona do „niewłaściwej” wojny: przywiązuje dużą wagę do drogiego sprzętu, ale jest słabo chroniona przed współczesnymi zagrożeniami, takimi jak masowe ataki dronów lub operacje hybrydowe. Czy podziela Pani tę ocenę i jakie strategiczne korekty mogłyby wzmocnić obronę Polski i krajów bałtyckich?
Świetne pytanie. Nie mogę zbyt wiele powiedzieć o krajach bałtyckich, ponieważ nie śledzę uważnie ich inwestycji w obronność, ale Polska nadal ma skłonność do myślenia w kategoriach wojny konwencjonalnej, co jest przestarzałym podejściem. Widzieliśmy to na przykładzie dronów – używanie drogich rakiet do ich zestrzelenia nie jest rozsądne.
Należy oddać sprawiedliwość polskiemu przemysłowi obronnemu, który zaczyna zdawać sobie sprawę z konieczności uczenia się od Ukrainy – współczesna wojna, technologie podwójnego zastosowania, start-upy produkujące tańsze, szybsze i bardziej adaptacyjne systemy. To bardzo ważne.
Problem polega na tym, że około 90% budżetu obronnego Polski trafia do państwowych przedsiębiorstw, które są zbyt duże i zbyt powolne, aby wprowadzać innowacje.
Obecnie toczy się dyskusja — spóźniona, ale konieczna — na temat zaangażowania większej liczby prywatnych firm i start-upów, które mogą szybciej reagować i efektywnie wykorzystywać finansowanie publiczne.
Przedsiębiorstwa państwowe mogą produkować czołgi i samoloty, a prywatne firmy powinny stać się siłą napędową innowacji. Technologie wojskowe rozwijają się tak szybko, że musimy iść z duchem czasu. Mamy nadzieję, że kraje bałtyckie – z ich mniejszymi budżetami i silniejszą kulturą innowacji– radzą sobie z tym lepiej.
W końcu, jeśli Europa chce powstrzymać Rosję, wszystkie systemy muszą działać razem. Idealnie byłoby, gdyby NATO i UE koordynowały podział pracy – różne kraje specjalizowały się w różnych dziedzinach, współpracowały w produkcji, zwłaszcza z Ukrainą, która najszybciej wdraża innowacje.
Z moich rozmów w Brukseli i innych stolicach wynika, że świadomość tego faktu rośnie. Biurokracja UE utrudnia szybkie postępy, ale uznanie problemu jest pierwszym krokiem – i to jest optymistyczne.
Otwarcie w Polsce hali produkcyjnej MESKO S.A., gdzie znajduje się produkcja amunicji pistoletowej i karabinowej, Skarżysko-Kamienna, 13.06.2025. Zdjęcie: Anita Walczewska/East News
Bada Pani współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa. Czy można powiedzieć, że mechanizmy współpracy między NATO, UE i Polską funkcjonują skutecznie? Co ma decydujące znaczenie — struktury formalne czy nieformalne powiązania?
Oprócz wspomnianych przez Panią podmiotów istnieją również mniejsze struktury, takie jak projekty krajów Europy Północnej i Bałtyckiej (grupa Nordycko-Bałtycka Ósemka – przyp. autora) lub Rada Morza Bałtyckiego. Są one ważne, ponieważ są bardziej elastyczne – decyzje w małych grupach są podejmowane szybciej niż w NATO czy UE. Mniejsze formaty pomagają również stworzyć impuls do działania większych organizacji, dlatego są ważną częścią europejskiego krajobrazu bezpieczeństwa.
Ogólnie rzecz biorąc, współpraca między NATO a UE przebiega dość dobrze, chociaż nadal jest ograniczona takimi kwestiami, jak spór między Turcją, Cyprem i Grecją, który utrudnia wymianę danych wywiadowczych. Ważne jest, że UE nie dąży już do powielania działań NATO. Jej rola polega na zachęcaniu państw członkowskich do bardziej efektywnego wydawania środków na obronność zgodnie z planami NATO, oferując pożyczki lub zachęty finansowe.
Struktura bezpieczeństwa Europy jest złożona i prawdopodobnie będziemy świadkami bardziej elastycznych, nieformalnych formatów, takich jak „koalicja chętnych” dla Ukrainy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że niektórzy sojusznicy nie ufają obecnie Stanom Zjednoczonym. Jednak takie koalicje mogą funkcjonować dopiero po zawieszeniu broni i będą opierać się na logistyce NATO.
Potrzebne są zarówno struktury formalne, jaki nieformalne, które powinny się wzajemnie uzupełniać. System bezpieczeństwa Europy rozwijał się stopniowo po II wojnie światowej i zamiast wymyślać go na nowo, powinniśmy jak najskuteczniej wykorzystać to, co mamy. Właśnie to starają się zrobić zarówno NATO, jak i UE.
Polska – Ukraina: współpraca w dziedzinie bezpieczeństwa
Jak scharakteryzowałaby Pani dzisiejszy poziom współpracy między Polską a Ukrainą w dziedzinie bezpieczeństwa?
Polska pozostaje jednym z najsilniejszych sojuszników Ukrainy w kwestii dostaw broni – i oczywiście powinno to być stałe i oczywiste. Na szczęście każdy poważny polityk sprawujący dziś władzę w Polsce doskonale rozumie, że bezpieczeństwo Ukrainy jest ściśle związane z bezpieczeństwem Polski. Ukraina w zasadzie toczy wojnę w naszym imieniu i musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby ją wesprzeć.
Uważam za bardzo zły znak, że prezydent Nawrocki nie odwiedził jeszcze Kijowa.
Z różnych źródeł słyszymy, że prezydent Zełenski wielokrotnie go zapraszał, ale Nawrocki do tej pory nie potwierdził wizyty – i to jest duży błąd.
A jak ocenia Pani stan współpracy zbrojeniowej między Polską a Ukrainą?
Współpraca między firmami zbrojeniowymi staje się coraz intensywniejsza, ale możemy zrobić więcej. Na przykład Dania realizuje już kilka wspólnych projektów z ukraińskimi firmami – i jest to obszar, w którym Polska również mogłaby zintensyfikować swoje działania.
Jestem bardzo wdzięczna Polsce za to, że to właśnie ona zainicjowała misję UE w zakresie szkolenia ukraińskich żołnierzy i że częściowo dzieje się to na terytorium Polski. Jest to bez wątpienia pozytywny krok.
Jakie czynniki polityczne lub społeczne utrudniają pogłębienie współpracy wojskowej między naszymi dwoma państwami?
Niepokoi mnie to, jak toksyczny staje się klimat polityczny między naszymi dwoma krajami.
Niektórzy przedstawiciele polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych są szczerze zaniepokojeni tym, że na przykład, jeśli Polska dołączy do „koalicji chętnych” i wyśle swoje wojska, będzie to zbyt ryzykowne z politycznego punktu widzenia.
W obu krajach istnieją siły nacjonalistyczne, które mogłyby wykorzystać taki krok. W Ukrainie niektórzy mogliby powiedzieć, że Polska dokonała inwazji – jest to narracja aktywnie podsycana przez Rosję. W Polsce nacjonaliści mogliby twierdzić, że tracimy żołnierzy za granicą i powinniśmy skupić się wyłącznie na obronie własnego terytorium, a nawet argumentować, że oddanie Ukrainy Rosji przyniesie pokój – co oczywiście jest nieprawdą, ale taka retoryka zyskuje na popularności.
Rząd Polski obawia się, że wprowadzenie wojsk może zostać wykorzystane do celów politycznych i sprowokować oskarżenia rządu o ochronę interesów Ukrainy zamiast Polski. A to może wzmocnić partie takie jak Konfederacja i Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego rozumiem, dlaczego rząd jest ostrożny. Jednocześnie z punktu widzenia eksperta chciałabym, aby Polska była bardziej aktywna.
A także, aby zarówno Ukraina, jak i Polska były bardziej wrażliwe na kwestie historyczne. Tak, mamy trudną przeszłość, ale teraz mamy wspólnego wroga – i to powinno przeważyć stare urazy.
Powiem coś optymistycznego: wszyscy, z którymi rozmawiałam w branży obronnej, twierdzą, że Polska będzie aktywnie uczestniczyć w każdej „koalicji chętnych”, ponieważ cała logistyka – żołnierze, broń, transport, lotniska i infrastruktura – będzie przebiegać przez Polskę. Brak wojsk na ziemi nie oznacza braku samolotów w powietrzu. Polska mogłaby pomóc w ochronie przestrzeni powietrznej Ukrainy, gdy zostanie osiągnięte zawieszenie broni.
Myśliwiec Typhoon FGR4 nad Polską, 19.09.2025. Zdjęcie: Ben Birchall/Press Association/East News
Czynnik amerykański i globalne zmiany
Ostatnie działania administracji Trumpa, w szczególności porozumienie z Seulem w sprawie transferu technologii dla floty atomowych okrętów podwodnych, wzmocnieniu roli polityki dalekowschodniej USA? Czy Europa, a zwłaszcza Polska i kraje bałtyckie, nie ryzykują, że znajdą się poza centrum uwagi polityki bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych?
Krótka odpowiedź brzmi: tak. Ale myślę, że jest to coś, co obserwujemy w Stanach Zjednoczonych już od dłuższego czasu. I jest to z pewnością jeden z powodów, dla których Europa musi być w stanie się bronić.
Bo nawet jeśli, powiedzmy, demokraci powrócą do Białego Domu i nawet jeśli będą oddani Europie i przychylni stosunkom transatlantyckim, to głównym przeciwnikiem Stanów Zjednoczonych pozostają Chiny i wszyscy o tym wiedzą.
Myślę, że w amerykańskiej administracji –zarówno wśród demokratów, jak i republikanów – panuje szeroka zgoda co do tego, że Europa musi być w stanie się bronić na wypadek, gdyby Stany Zjednoczone zostały zmuszone do przeniesienia swoich sił w region Indo-Pacyfiku.
Jak Polska mogłaby wtedy dostosować swoją strategię, aby zachować znaczenie i wagę w oczach Waszyngtonu?
Bardzo trudno będzie utrzymać wpływ, jeśli Stany Zjednoczone rzeczywiście będą zmuszone przenieść swoją uwagę z Europy. Uważam, że najlepszym scenariuszem dla Polski – i dla NATO jako całości – jest maksymalne wzmocnienie europejskiego filaru NATO.
Nie jestem pewna, czy samo kupowanie broni od Stanów Zjednoczonych – jak proponują niektórzy nasi prawicowi politycy – jest naprawdę właściwą strategią, aby utrzymać Amerykę na wschodnim skrzydle. Chodzi raczej o to, aby pokazać Stanom Zjednoczonym, że wydajemy wystarczająco dużo, inwestujemy we własne możliwości i udowadniamy, że możemy być silnym sojusznikiem. Ale w tym celu musimy zbudować znacznie silniejsze siły zbrojne w całej Europie, a nie tylko na wschodnim skrzydle.
Omówiłyśmy nieformalne formaty współpracy w Europie, ale mamy też wiele podobnych przykładów na skalę światową – od AUKUS po partnerstwa UE z azjatyckimi demokracjami. Czy te „elastyczne sojusze” stwarzają nowe możliwości dla zbiorowego bezpieczeństwa, czy też wręcz przeciwnie – ryzyko fragmentacji globalnego systemu?
Kolejne interesujące pytanie. Spróbuję udzielić krótkiej odpowiedzi: jedno i drugie. Te mniejsze formaty są potrzebne, ponieważ po prostu potrzebujemy większej elastyczności w tych strukturach.
Można ograniczyć ryzyko podziału, znajdując sposoby informowania i angażowania sojuszników, którzy nie należą do tych niewielkich ugrupowań. W razie potrzeby można również w pewnym stopniu włączyć do tych elastycznych formatów oficjalne organizacje międzynarodowe, co jest całkowicie realne. Widzieliśmy już, jak to działa w Europie, i jestem optymistką, że możemy to zobaczyć na arenie globalnej.
Oczywiście sprawia to, że świat staje się bardziej złożony, a wraz ze wzrostem złożoności zawsze istnieje ryzyko fragmentacji.
Ale jeśli spojrzeć na szklankę do połowy pełną, to istnienie bardziej zróżnicowanych systemów bezpieczeństwa może uczynić cały system bardziej odpornym.
Wyobraźmy sobie scenariusz, w którym na przykład Węgry, Słowacja, Czechy i Stany Zjednoczone blokują decyzje NATO, ponieważ stają się one bardziej zgodne z Rosją. W takim przypadku kraje o podobnych poglądach, takie jak Kanada i inni członkowie NATO, a nawet partnerzy, tacy jak Nowa Zelandia, Indonezja czy Korea Południowa, mogą nadal połączyć siły, aby utworzyć koalicję i podjąć działania. Na tym właśnie polega przewaga tego elastycznego formatu.
Monika Sus — profesorka Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, współpracowniczka Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, adiunkt i pracownik naukowy Szkoły Hertie (Berlin),redaktor serii Central and Eastern European Perspectives on International Relations wydawnictwa Palgrave Macmillan.
20 maja Unia Europejska przyjęła 17., największy i najbardziej ambitny, pakiet sankcji wobec Rosji. Jest on wymierzony przeciw „flocie cieni”, która pomaga Rosji omijać embargo na handel ropą, a także zaostrza ograniczenia dla rosyjskich przedsiębiorstw energetycznych i blokaduje aktywa sojuszników Kremla. Jednocześnie przygotowywany jest już 18. pakiet, który może obejmować zakaz importu rosyjskiego gazu i uranu oraz wykorzystanie zamrożonych rosyjskich aktywów do odbudowy Ukrainy.
Sankcje są kluczowym instrumentem nacisku na Kreml, lecz ich skuteczność, koordynacja działań między partnerami i konsekwencje dla jedności europejskiej pozostają kwestiami otwartymi. Rozmawiamy o tym z Ondřejem Kolářem, posłem do Parlamentu Europejskiego z Czech.
Musimy stanąć na własnych nogach
Maryna Stepanenko: Jaka jest Pana zdaniem główna zaleta 17. pakietu sankcji UE w walce z obchodzeniem embarga na ropę przez Rosję? Czy mogą one poważnie utrudnić działalność „floty cieni”?
Ondřej Kolář: To trudne pytanie. Fakt, że jest to już 17. pakiet sankcji, świadczy o tym, że polityka nie działa tak skutecznie, jak powinna. Dopuszczamy zbyt wiele wyjątków, nie mamy odpowiedniego systemu egzekwowania prawa i nie jesteśmy w stanie w pełni powstrzymać obchodzenia sankcji nie tylko przez poszczególne przedsiębiorstwa, ale także przez całe państwa. Sankcje mają znaczenie, ale musimy je znacznie lepiej wdrażać i stosować. Mam nadzieję, że wprowadzenie 17. pakietu oznacza, że w końcu zrozumieliśmy powagę problemu, zwłaszcza jeśli chodzi o „flotę cieni”, którą Rosja bardzo skutecznie wykorzystuje do obchodzenia ograniczeń.
Cieszę się, że Unia Europejska podąża za przykładem Wielkiej Brytanii w tej kwestii – choć rozczarowujące jest to, że potrzebowaliśmy sześciu miesięcy, aby w ogóle rozpocząć dyskusję na temat tego kroku.
UE działa zbyt wolno. Rosja podejmuje decyzje szybko i zdecydowanie, a my pozostajemy w tyle. Trzeba to zmienić. To my musimy wyznaczać agendę
Z zadowoleniem przyjmuję nowy pakiet i fakt, że w końcu skupiliśmy się na tym, co naprawdę ma znaczenie, na przykład na eksporcie paliw kopalnych, od których Rosja jest w dużym stopniu zależna. Im bardziej ograniczymy ten przepływ, tym lepiej dla nas i dla Ukrainy. Musimy jednak działać szybciej i precyzyjniej. Nie możemy sobie pozwolić na dalszą zabawę w chowanego.
Mówi Pan o obchodzeniu sankcji, ale 17. pakiet jest wymierzony nie tylko przeciwko rosyjskim przedsiębiorstwom, ale także przeciw ich partnerom w takich krajach jak Chiny i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Wspomniał Pan również, że UE często reaguje, a nie wyznacza kierunek działań…
Czy widzi pani jakąś realistyczną drogę dla UE, pozwalającą jej być o krok przed Rosją? Czy istnieje sposób, by naprawdę zablokować wszystkie luki, które Rosja wykorzystuje do obchodzenia sankcji? Obawiam się, że nie. By zablokować wszystkie drogi unikania sankcji, UE musiałaby przekonać cały świat do zaprzestania współpracy z Rosją, a to jest po prostu niemożliwe.
Kraje takie jak Korea Północna, Iran i wiele państw z grupy BRICS nadal utrzymują stosunki z Moskwą, pomagając jej w kreowaniu wizerunku narodu, który tylko się broni i dąży do „normalnego życia”. To niebezpieczne i nie możemy się z tym pogodzić. Naszymi jedynymi realnymi narzędziami są tutaj dyplomacja i handel międzynarodowy.
Głównym błędem USA było wycofanie się z USAID. Stworzyło ono lukę, którą obecnie wypełniają inne kraje, jak Chiny i Rosja
Unii brakuje zasobów, by w pełni interweniować, ale nie możemy zrezygnować z tych obszarów. Musimy konkurować, pokazać, że jesteśmy lepszym partnerem, i przezwyciężyć przekonanie, że nasza kolonialna przeszłość czyni nas niepożądanymi. Bo to, co dziś robią Chiny w wielu miejscach, jest po prostu nową formą kolonializmu.
Nie pokonamy Rosji na polu bitwy, tak jak pokonaliśmy nazistowskie Niemcy w II wojnie światowej. Dlatego musimy wykorzystać wszystkie inne dostępne nam narzędzia. Dyplomacja i handel to dziedziny, w których możemy być o krok przed Rosjanami.
Po rozmowach w Stambule Unia Europejska przygotowuje 18. pakiet sankcji wymierzonych przeciwko rosyjskiej energetyce, systemowi finansowemu i „flocie cieni”. Czy Unia jest gotowa działać niezależnie od stanowiska USA, zwłaszcza biorąc pod uwagę wezwanie Thorstena Freia, nowo mianowanego szefa biura kanclerza Niemiec, by podjąć bardziej zdecydowane działania, w tym zakazać importu rosyjskiego gazu i uranu?
Bardzo chciałbym większej niezależności od Rosji, ponieważ jeśli nie osiągniemy jej w pełni, zawiedziemy samych siebie. Niezależność od USA jest jednak trudniejsza. Nadal jesteśmy w dużym stopniu zależni od Waszyngtonu w kwestiach obrony, bezpieczeństwa i handlu. USA były naszym głównym partnerem przez 80 lat. Ale wszystko się zmienia.
Fińska straż przybrzeżna eskortuje tankowiec należący do rosyjskiej „floty cieni”. Zdjęcie: AFP/East News
Nie możemy sobie pozwolić na reagowanie na wszystko, co mówi Donald Trump. Chaos od czasu jego inauguracji jest ogromny. Rano mówi jedno, w południe coś innego, a wieczorem zaprzecza obu wypowiedziom. Europejscy przywódcy zrozumieli już, że lepiej uzbroić się w cierpliwość i nie gonić za każdą zmianą w jego retoryce.
Teraz najważniejsze to stanąć na własnych nogach. Oznacza to bycie proaktywnym i projektowanie UE na poziomie globalnym. Zbyt długo Unia koncentrowała się na rozszerzaniu się i kwestiach wewnętrznych. To było ważne, ale zaniedbaliśmy naszą globalną rolę. Europa zawsze była globalnym graczem i musi nim pozostać, jeśli chce odnieść sukces.
Europa jest bardzo atrakcyjna – dzięki naszemu niezrównanemu systemowi opieki społecznej i jakości życia ludzie szukają tu lepszego życia. Nie możemy jednak tego traktować jako coś oczywistego. Musimy sami tego bronić.
Zależność od Stanów Zjednoczonych nie może być już dłużej akceptowana. USA muszą pozostać naszym najbliższym partnerem, a nie opiekunem
W co my w ogóle gramy?
Prezydent Trump w prywatnej rozmowie z europejskimi przywódcami przyznał, że Putin nie jest gotowy do zakończenia wojny. Jednocześnie jednak odrzucił pomysł wprowadzenia nowych sankcji, proponując zamiast nich pokojowe rozmowy w Watykanie. Jak Pan ocenia to stanowisko?
Donald Trump jest osobą naiwną, która nie rozumie, co się dzieje. Putin wielokrotnie go oszukiwał, z czego ten nawet nie zdawał sobie sprawy. Nie potrafi ocenić swoich błędów, bo po prostu ich nie uznaje. Nie można grać w pokera z odkrytymi kartami, a on właśnie to robi, pokazując Rosji swoje karty, ogłaszając swoje plany, wysyłając do Moskwy niekompetentnych ludzi, którzy nie mają żadnego doświadczenia.
Kiedy Trump mówi europejskim przywódcom, że zmusił Putina do przystąpienia do negocjacji z Ukrainą, podczas gdy negocjacje w tej sprawie odbyły się już tydzień wcześniej w Stambule, to tak, jakby powiedział: „Przespałem trzy lata”
To szaleństwo. On nie wie, co robi i co mówi światu i swoim sojusznikom. Europejscy przywódcy zdali już sobie sprawę, że za partnera mają klauna. Mam nadzieję, że wystarczy im cierpliwości i narzędzi, by spokojnie wyjaśnić Trumpowi, że się myli, że wszystko robi gorzej, a nie lepiej. I że Rosjanie się nim bawią. Trzeba dać mu do zrozumienia, że Rosja nie jest zainteresowana kompromisem. A my niestety musimy przyznać, że obecny prezydent USA jest kompletnie zagubiony i nie pomaga w niczym.
W Kongresie USA przedstawiono projekt ustawy Sanctioning Russia Act, który przewiduje 500-procentowe cło na import z krajów kupujących rosyjską ropę oraz rozszerzenie sankcji wobec rosyjskiego długu państwowego. Czy bez poparcia administracji Trumpa Kongres może samodzielnie przeforsować tę inicjatywę?
Byłbym zadowolony, gdyby to się udało. Ale patrząc na to, jak Donald Trump odnosi się do amerykańskiej demokracji, jestem nastawiony bardzo pesymistycznie. On nie dba ani o Kongres, ani o Senat, ani o sądy – tylko o siebie i swoją propagandę.
Nie ma znaczenia, co zdecyduje Kongres. Jeśli Trumpowi się to nie spodoba, zbojkotuje to tak samo, jak ignoruje orzeczenia sądowe i wszystko inne, z czym się nie zgadza. To wszystko bardzo komplikuje sprawę. Jednego dnia mówi, że wprowadzi surowe sankcje wobec Rosji, a następnego dnia – coś zupełnie przeciwnego. Gdzie my jesteśmy? W co my w ogóle gramy? Nic nie jest jasne.
Jestem wdzięczny amerykańskim ustawodawcom za tę inicjatywę, ale zachowuję ostrożność. Jeśli Trumpowi ona się nie spodoba, zablokuje ją bez wahania. Chciałbym się mylić, ale nie wierzę, że poprze coś, co nie służy jego interesom.
Ohydna rola Budapesztu
W marcu Węgry zagroziły zawetowaniem przedłużenia sankcji UE wobec Rosji, co mogło doprowadzić do odmrożenia znacznych rosyjskich aktywów. Chociaż znaleziono kompromis, Budapeszt nadal krytycznie wypowiada się nie tylko na temat sankcji, ale także rozszerzenia UE. Jak poważnym zagrożeniem dla jedności Unii Europejskiej w kontekście integracji europejskiej Ukrainy jest stanowisko Węgier? Jakie mogą być jego konsekwencje dla procesu integracji?
Węgry odgrywają rolę pożytecznego idioty w UE – „konia trojańskiego” Władimira Putina. Przeciągają też na swoją stronę innych, z pewnym sukcesem w przypadku Słowacji, której rząd pogubił się w rosyjskich kłamstwach. I gdy uwaga skupia się na Ukrainie, sytuacja na Bałkanach Zachodnich staje się jeszcze poważniejsza.
Węgry głośno rozpowszechniają bzdury o mniejszości węgierskiej w Ukrainie, po cichu podkopując pozycję UE w innych miejscach – zwłaszcza w Gruzji i na Bałkanach Zachodnich, gdzie węgierscy dyplomaci szerzą rosyjskie kłamstwa
W Bośni i Hercegowinie Węgry wchodzą w skład sił EUFOR [misja wojskowa pod dowództwem UE, której zadaniem jest utrzymanie pokoju i stabilności zgodnie z układem w Dayton – red.] i ściśle współpracują z przywódcami Republiki Serbskiej, powiązanymi z Putinem. Budapeszt odgrywa ohydną rolę w blokowaniu rozszerzenia UE, powtarzając rosyjską propagandę.
UE zrozumiała, że musi omijać Węgry, ale stwarza to niebezpieczny precedens. Tworzenie „koalicji chętnych” tylko po to, by ominąć Węgry i Słowację, może podważyć zaufanie do zasad i integralności UE.
Orbán blokuje przystąpienie Ukrainy do UE, uzasadniając to „zagrożeniami gospodarczymi”. Zdjęcie: LEON NEAL/AFP/East News
Ostatecznie Węgrzy muszą wybrać zmiany. Możemy tylko mieć nadzieję, że następne wybory przyniosą nowy rząd, a wraz z nim radykalnie odmienne stanowisko wobec Ukrainy i regionu. Do tego czasu musimy czekać i być cierpliwi.
Ukraina jak Puerto Rico
Parlament Europejski aktywnie wspiera integrację europejską Ukrainy, w szczególności poprzez przyspieszenie procesu akcesji i otwarcie klastrów negocjacyjnych. Jak Pan ocenia rolę Parlamentu Europejskiego w tym procesie i jego wpływ na decyzje Rady UE?
Parlament jest organem ustawodawczym, więc prawie wszystko w UE przechodzi przez niego. Nie odgrywa jednak decydującej roli w rozszerzeniu, chociaż mamy wpływ na ten proces.
Jestem członkiem Komisji Spraw Zagranicznych, w której uważnie obserwujemy każdy kraj chcący przystąpić do UE. Parlament przygotowuje, głosuje i publikuje sprawozdania z postępów każdego kraju. Ocenia, w jakim stopniu spełnia on kryteria przystąpienia, i przedstawia zalecenia.
Możemy też wysyłać misje na rzecz bezpośredniej współpracy z partnerami krajowymi, by omawiać reformy niezbędne do członkostwa w UE. Ostateczna decyzja o rozszerzeniu nie zależy jednak od nas. My tylko wspieramy i moderujemy. Większość parlamentu popiera rozszerzenie, ponieważ uznaje, że większa Unia to silniejsza Unia. Nasza rola polega na współpracy z parlamentami krajowymi, pomaganiu im w przeprowadzaniu niezbędnych reform, a nie na wywieraniu presji.
Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen stwierdziła, że Ukraina może przystąpić do UE do 2030 roku, jeśli reformy będą kontynuowane w obecnym tempie. Na ile realistyczny jest ten termin?
Byłbym zadowolony, gdyby tak się stało, ale wiele zależy od tego, kiedy zakończy się wojna. Nie oznacza to, że Ukraina nie powinna przystąpić do UE przed zakończeniem wojny – uważam wręcz, że zasługuje ona na specjalny status.
Często posługuję się przykładem Puerto Rico. To nie jest pełnoprawny stan USA, ale specjalne terytorium, z określonymi prawami i obowiązkami. Sytuacja Ukrainy jest wyjątkowa. Żaden z pozostałych krajów kandydujących – Mołdawia, Czarnogóra, Albania czy Serbia – nie jest w stanie wojny od 2014 roku. A Ukraina walczy już od 11 lat. Nie możemy więc traktować jej jak zwykłego kraju.
Ursula von der Leyen: – Ukraina może stać się członkiem UE przed 2030 r. Zdjęcie: NICOLAS TUCAT/AFP/East News
Ważne jest, by wyznaczać ambitne cele, bo one dają nam energię. Ale czy rok 2030 jest realistyczny? Szczerze mówiąc, nie wiemy nawet, co przyniesie jutro. Kiedy skończy się wojna? Jak się zakończy? Czy Rosja dotrzyma słowa?
Dlatego uważam, że specjalny status mógłby być bardziej skuteczny, a nawet mógłby przyspieszyć proces integracji. Bo z Ukrainą postępuje się dziś tak, jakby nic się nie stało, a to nie jest w porządku
Brakuje nam odwagi
W maju 2025 roku Polska zmierzyła się z bezprecedensową falą hybrydowych ataków ze strony Rosji, w związku z wyborami prezydenckimi. Czy Unia jest wystarczająco dobrze przygotowana na skomplikowane operacje informacyjne Rosji? Jakie kroki należy podjąć, by wzmocnić bezpieczeństwo informacyjne Europy?
Europa nie jest gotowa, zupełnie nie jest gotowa. Jednak niektóre państwa są gotowe bardziej niż inne. Jeśli spojrzeć na kraje bałtyckie i skandynawskie, to ich podejście całkowicie różni się od podejścia środkowoeuropejskiego. To zaskakujące, biorąc pod uwagę naszą wspólną historię. Kraje bałtyckie były częścią Związku Radzieckiego. Czechosłowacja była okupowana, ale nie tak długo. Tymczasem Estonia, Łotwa, Litwa i Finlandia bardzo skutecznie przeciwdziałają dziś zagrożeniom hybrydowym. A kraje takie jak Węgry i Słowacja całkowicie straciły orientację.
Umysły ich obywateli zostały wyprane przez rosyjską propagandę
Polska głośno mówi o problemie i chce działać. Natomiast w Czechach urzędnicy występują w telewizji i mówią, że dezinformacja nie istnieje. To najgorsze z możliwych podejść.
Mamy szczęście, że bomby nie spadają nam na głowy, ale już jesteśmy w stanie wojny informacyjnej – i ją przegrywamy. W Brukseli nikt nawet nie mówi o rosyjskiej propagandzie, to nie jest temat. Wydaje się, że stanowisko poszczególnych krajów zależy od historycznych doświadczeń w ich stosunkach z Rosją.
Zaczęliśmy dostrzegać problem tylko dlatego, że Rosja kontynuuje eskalację. W 2014 roku Rosjanie wysadzili skład amunicji w Czechach, a my tylko odesłaliśmy kilku rosyjskich dyplomatów. Rosyjscy urzędnicy nadal swobodnie poruszają się po strefie Schengen i nikt nie potrafi temu zapobiec.
Szczerze mówiąc, brakuje nam odwagi. Wciąż nie potrafimy uznać Rosji za wroga, choć ona nie chce być naszym przyjacielem – chce nas pokonać i zmienić świat. Europa nie jest gotowa, przegrywa i nie ma skoordynowanej odpowiedzi na hybrydowe zagrożenia. Każdy kraj działa na własną rękę, a Rosja wykorzystuje ten chaos.
Syndrom sztokholmski Europy
Rosja wywiera wpływ na kraje UE nie tylko poprzez cyberataki czy fake newsy, ale także poprzez tak zwaną miękką siłę – prorosyjskie organizacje, media, a nawet powiązania gospodarcze. Czy to poważne zagrożenie? Co UE może zrobić, by w porę wykrywać i powstrzymywać takie wpływy?
Tak, to poważne zagrożenie – a Europa wciąż nie potrafi tego przyznać. Musimy przestać sobie wmawiać, że Rosja nie może być aż tak zła. Jest aż tak zła. Musimy traktować rosyjską propagandę jeden do jednego: ona przekazuje dokładnie to, co myśli i czego chce Kreml.
Musimy reagować na ostrzeżenia naszych własnych służb bezpieczeństwa. Na przykład w Czechach służby wywiadowcze od dawna twierdzą, że posiadanie tam przez Rosję licznych nieruchomości stanowi zagrożenie. Tyle że gdy ma już dojść do konfiskaty takiego mienia, władze twierdzą, że jest to prawnie niemożliwe. Ten strach przed Rosją musi się skończyć. Tak, oni mają broń jądrową, ale ich gospodarka jest zrujnowana. Nie są w stanie wygrać globalnego konfliktu. Europa zachowuje się tak, jakby miała syndrom sztokholmski. Tymczasem Rosja nie może się z nami równać ani pod względem gospodarczym, ani strategicznym, a jej przywódcy nie są samobójcami, by rozpocząć wojnę nuklearną.
Musimy uznać, że Rosja jest wrogiem, i przestać legitymizować osoby z nią powiązane. Nie ma żadnego powodu, dla którego, zwłaszcza w Europie Środkowej, komuniści i prorosyjskie siły populistyczne nadal powinny mieć dostęp do mediów. To się musi skończyć
Rosyjska propaganda powinna zostać zakazana. Musimy być surowi wobec wszystkich: osób, firm i instytucji, które pomagają Rosji zdobywać wpływy. Przekupstwo, manipulacje, szpiegostwo – wszystko to musi być ścigane i karane. A ci, którzy sprzeciwiają się Rosji, muszą być głośniejsi, bardziej zdecydowani i nieugięci w wyjaśnianiu rzeczywistości.
Bo my nadal nie jesteśmy w stanie powiedzieć ludziom, co naprawdę się dzieje. A dla tego, co robi Rosja, nie ma żadnego usprawiedliwienia. Żadnego.
Zdjęcie główne: Associated Press/East News
Projekt współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiego Funduszu Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację „Edukacja dla Demokracji”.
Abstrahując od wszystkich napięć między naszymi krajami, trzeba przyznać, Ukraina desperacko potrzebuje pomocy Polski w odparciu inwazji Kremla. Pozostaje jednak pytanie, jak najlepiej sformułować prośbę o pomoc dla ukraińskiego wojska, by zamiast prowadzić dyskusje, można było popchnąć sprawy naprzód.
Istotna stała się na przykład kwestia przekazania Siłom Zbrojnym Ukrainy samolotów MiG-29, które wciąż znajdują się w posiadaniu polskich sił powietrznych. Nasi obrońcy potrzebują tych myśliwców „na wczoraj”, ale Polska jest gotowa dać je w najlepszym razie „pojutrze” – i ma argumenty. W rezultacie sprawa utknęła w martwym punkcie.
Jestem jednak przekonany, że jeśli przeanalizujemy tę kwestię bardziej szczegółowo i zdefiniujemy motywy i interesy obu siostrzanych krajów, będziemy w stanie szybciej znaleźć najlepsze rozwiązanie.
Dlaczego Ukraina potrzebuje polskich myśliwców MiG-29?
Jeśli założymy, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista, spowolni to tylko komunikację ze stroną polską na wszystkich poziomach w sprawie przekazywania samolotów. Porozmawiajmy więc bardziej szczegółowo. Zwłaszcza że obraz jest bardziej skomplikowany niż stwierdzenie: „To samoloty byłego Układu Warszawskiego, dla których mamy pilotów i infrastrukturę”.
Zacznijmy od tego, że choć Ukraina dostaje już F-16 i ma perspektywy otrzymania innych zachodnich samolotów bojowych, wydaje się, że maszyny z czasów radzieckich będą musiały być używane aż do całkowitego wyczerpania ich użyteczności. W ciągu najbliższych pięciu lat nasz kraj powinien otrzymać do 90 sztuk F-16, podczas gdy potrzebuje ich 128.
To oznacza, że niedobór nowoczesnych samolotów będzie musiał zostać uzupełniony przez samoloty poradzieckie, które są jeszcze do dyspozycji
Co więcej, istnieją powody, by sądzić, że nawet strategiczne plany Stanów Zjednoczonych i innych partnerów w zakresie długoterminowego wsparcia obronnego dla Ukrainy zawierają klauzulę, w myśl której nasi lotnicy będą musieli używać radzieckich MiGów i Suchojów jeszcze przez długi czas.
Powodem, by tak mniemać, jest wypowiedź Lloyda Austina podczas cyklicznego spotkania w formacie Ramstein we wrześniu 2024 r. Szef Pentagonu powiedział wtedy, że Ukraina wraz ze Stanami Zjednoczonymi i niektórymi europejskimi firmami pracuje nad zamiennikiem pocisków powietrze-powietrze R-27, używanych przez MiGi-29 i Su-27 (i że mówi się też o pracach nad zamiennikiem rakietowych systemów S-300). Gdyby zakładano, że koniec historii radzieckich samolotów w ukraińskim lotnictwie jest bliski, Austin nie wspominałby o zamiennikach R-27.
Zwykle mówimy o myśliwcach MiG-29 jako o narzędziu obrony powietrznej, które może działać przeciwko wrogim pociskom manewrującym i dronom Shahed, pozostając głęboko wewnątrz terytorium Ukrainy. Ale praktyka pozwoliła ujawnić jeszcze jedną ważną rolę tego typu samolotów: „latającej artylerii” wyposażonej w kierowane bomby lotnicze (KAB) z USA i Francji, które mogą być zrzucane z odległości do 40 kilometrów od celu. Odpowiada to maksymalnemu zasięgowi najlepszych systemów artyleryjskich o kalibrze 155 mm, takich jak polski Krab.
Z uwagi na obiektywne problemy z pozyskiwaniem i produkcją pocisków dla Sił Zbrojnych Ukrainy, MiG-29 jako „latająca artyleria” stałby się szczególnie istotną bronią.
A dlaczego powinniśmy prosić o te myśliwce Polskę? Bo to obecnie jedyny kraj w cywilizowanym świecie, który ma je sprawne.
Dlaczego Polska nie może szybko dostarczyć MiGów?
Na pierwszy rzut oka odpowiedź wydaje się oczywista. Polska musi poczekać albo na dostawę zamówionych F-35 z USA, albo na wsparcie innych krajów europejskich w patrolowaniu swojego nieba. I dopóki do tego nie dojdzie, nie może przekazać swoich MiGów-29 ukraińskiemu wojsku. Ale nawet to jest obrazem zbyt uproszczonym, który nie pozwala nam w pełni zrozumieć motywów Polski w tej sprawie.
Zacznijmy od policzenia, ile MiGów-29 trafiło już z Polski do Ukrainy. Oficjalnie mówi się o 14 zdolnych do walki samolotach przekazanych na początku 2023 roku. Przy okazji warto przywołać informacje z książki „Polska w stanie wojny” Zbigniewa Parafianowicza, zgodnie z którymi na początku pełnej inwazji Ukraina mogła otrzymać jeszcze kilkanaście zdemontowanych samolotów tego typu, które mogłyby zostać wykorzystane jako „dawcy części zamiennych” lub przywrócone do stanu gotowości bojowej.
Obecnie polskie Siły Powietrzne mają już tylko 14 samolotów MiG-29. A fakt, że Polska nie posiada już żadnych „dodatkowych” samolotów, powoduje, że jej armia jest nadal zmuszona do używania nawet Su-22 (11 jednostek), które są wysłużone i technicznie przestarzałe.
Aby zastąpić MiGi-29 przekazane Ukrainie, Polska kupiła 12 samolotów szkolno-bojowych FA-50 od Korei Południowej
Jednak dalsze pozyskiwanie tego typu samolotów przez Polaków może być utrudnione przez bariery finansowe, technologiczne i inne.
Prawie wszystkie kraje zachodnie mają samoloty bojowe przydzielone do różnych misji w ramach NATO, więc teraz pojawia się problem rozmieszczenia misji „policji powietrznej” osobno dla Polski.
Skoro oficjalna Warszawa przyłączy się do zestrzeliwania rosyjskich rakiet i Shahedów na niebie nad Ukrainą, to tym bardziej będzie potrzebowała MiGów-29 będących jeszcze na stanie jej Sił Powietrznych.
Jakie jest rozwiązanie?
O ukraińsko-polskim legionie lotniczym, mającym wykorzystywać myśliwce MiG-29, nikt publicznie jeszcze nie mówi. Ale dlaczego nie zaproponować właśnie takiego rozwiązania? Utworzenie wspólnej jednostki lotnictwa bojowego mogłoby być interesującym precedensem dla struktur NATO, nie wspominając już o wzajemnym zaspokajaniu potrzeb przez Ukrainę i Polskę w zakresie obrony powietrznej.
Opcją umiarkowaną byłoby poproszenie Polski o wydzierżawienie MiGów-29, w zamian za ich przystosowanie do przenoszenia zachodnich KAB-ów i „następczyń” rakiet powietrze-powietrze R-27.
Współpraca wojskowo-techniczna zawsze poprawia stosunki między współpracującymi krajami
Ale jeśli obie powyższe opcje wydają się zbyt śmiałe, warto wspomnieć o czymś jeszcze. Otóż jeszcze w latach 80., kiedy upadek sowieckiego „więzienia narodów” nie był rozważany nawet jako hipoteza, Jerzy Giedroyc położył podwaliny pod porozumienie między Ukrainą a Polską. A to prowadzi nas do prostego wniosku: skoro mamy szczęście stać na ramionach tytanów, musimy teraz podjąć decyzje, które stworzą fundament wzajemnych relacji na kilka następnych dekad. Nawet jeśli jest to tylko „punktowa” kwestia MiGów-29, których Ukraina potrzebuje, a które Polska już ma.
Andrei Pilszczikow, lepiej znany pod pseudonimem „Jus”, latał na myśliwcu MiG-29, służył jako część 40. Brygady Lotnictwa Taktycznego. Miał ponad 100 lotów bojowych. Starał się rozwijać ukraińskie lotnictwo wojskowe. Aktywnie przemawiał w zachodnich mediach i lobbował za dostarczaniem Ukrainie nowoczesnych myśliwców F-16. 25 sierpnia 2023 r. Podczas kolizji samolotów szkoleniowych i bojowych L-39 Andriy wraz z dwoma innymi kolegami zginęli. Matka słynnej pilotki Lilii Averyanovej w wywiadzie dla Sestry opowiedziała, jaki był jej syn, jak bronił ukraińskiego nieba i przekonała amerykańskich kongresmenów, że Ukraina potrzebuje F-16.
Natalia Żukowska: Pani Lillie, F-16 jest już na Ukrainie. I byłeś w stanie spełnić jedno z marzeń swojego syna - siedząc w kabinie myśliwca. Jakie były twoje myśli i uczucia w tym momencie?
Lilia Aweryanova:Wrażenia były niesamowite, ponieważ w końcu udało mi się dotknąć tego wielkiego walczącego ptaka. Zakładając kask i maskę, zdałem sobie sprawę, jak trudno jest zwykłemu człowiekowi tak dużo oddychać. Musisz być bardzo wyszkolony. Wewnątrz samolotu obliczany jest każdy złom objętości. Sami faceci mówią, że kiedy siedzisz w F-16, to tak, jakbyś stał się jednym z samolotami. I oczywiście było wrażenie, że jedno z moich marzeń Andrzeja w końcu się spełniło, a to dodaje siły. I chociaż nie ma tylu tych samolotów, ile byśmy chcieli, nie ma to znaczenia.
Najważniejsze nie jest ilość, ale jakość. To już punkt zwrotny w rozwoju naszego lotnictwa. Ponieważ mamy broń NATO i wyszkolonych pilotów. Nie każdy kraj to daje. Szczególnie w środku wojny
Mama „Jusa” na pokładzie F-16. Zdjęcie: Siły Powietrzne
Od śmierci Andrija minął nieco ponad rok. Co wydarzyło się tamtego dnia? Jakie są ustalenia śledztwa?
25 sierpnia 2023 r. w obwodzie żytomierskim oni lecieli parami na samolotach szkoleniowych L-39. Wykonywali zakręt. Między samolotami powinna być pewna odległość, ale z jakiegoś powodu nie została ona zachowana. Piloci stracili kontakt wzrokowy ze sobą. Kiedy oba samoloty rozpoczęły manewr skrętu, pojawiły się jakieś problemy. Samolot Andrija pilotował doświadczony oficer, mój syn siedział na tylnym fotelu jako kontroler. Wszystko działo się bardzo szybko, od startu do katastrofy minęło zaledwie dziewięć sekund.
Śledztwo wciąż trwa. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi powiedzą, co się naprawdę stało. Byłam na miejscu katastrofy. To był cud, że samoloty nie uderzyły w domy – przeleciały nad szkołą i stadionem szkolnym, na którym były dzieci. Myślę, że oni starali się wyrównać lot i znaleźć miejsce do lądowania, a przynajmniej nie narazić innych ludzi. Postępowali zgodnie z instrukcjami i wyskoczyli, ale nie byli na wystarczająco dużej wysokości, by spadochrony zdążyły się otworzyć.
Powiedziano mi, Andrij jeszcze przez jakiś czas żył, lecz jego obrażenia były zbyt poważne. Jego dwaj koledzy zmarli natychmiast po uderzeniu w ziemię
Kiedy Andrij zainteresował się lotnictwem?
Od dzieciństwa zbierał różne modele samolotów i dużo czytał. Miał też przykład w rodzinie: jego kuzyn był nawigatorem – pilotem w fabryce samolotów. Latał samolotem transportowym na wszystkich kontynentach i opowiadał Andrijowi wiele ciekawych historii. Syn chciał być taki jak on. Wiele osób przepowiadało mu przyszłość słynnego konstruktora samolotów. Miał predyspozycje do nauk technicznych, interesowało go wszystko, co miało związek z lotnictwem.
Andrij od małego interesował się samolotami. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jak został pilotem wojskowym?
Po ukończeniu szkoły wstąpił na Narodowy Uniwersytet Lotniczy „ChAI”, by studiować na kierunku „obsługa statków powietrznych”. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, dlaczego to zrobił. Uczył się, ale nie zaliczył pierwszego roku, ponieważ miał mniej niż 18 lat – a to jest wiek, w którym można wykonać laserową korekcję wzroku. Andrij był krótkowidzem i z taką diagnozą na pewno nie przeszedłby badań lekarskich w instytucji wojskowej. Więc po prostu się uczył i nie mówił o swoich planach.
Z czasem zauważyłam jednak, że traci zainteresowanie nauką. Zapytałam go: „Czego chcesz?”. „Mamo, nie rozumiesz? Chcę zostać pilotem wojskowym” – odpowiedział. „To dlaczego nic nie powiedziałeś? No to zróbmy coś” – odrzekłam.
Jakoś znaleźliśmy pieniądze na tę laserową korekcję. To było w maju 2011 r.
Jako matka zniechęcała go Pani do tego, czy wspierała?
W tamtym czasie nigdy nie myślałam o zniechęcaniu go. Przecież to by nic nie dało, po prostu straciłabym z nim kontakt. Nie torowałam mu drogi, ale też nie przeszkadzałam. Nie zniechęcałam go, lecz wspierałam. Przeszedł selekcję na pilota wojskowego. Nigdy nie chciał być pilotem cywilnym. Powiedział: „Mamo, spróbowałem. Wsiadłem do AN-26 i trochę polatałem. Nie mogę znieść tej niskiej prędkości, to jak powietrzny autobus. Nie dla mnie”. Przyzwyczaił się do latania szybkimi samolotami, od samego początku studiów przygotowywał się do bycia wojownikiem. Podczas treningów na symulatorze lotu wymyślał różne misje bojowe.
Nawet wtedy wyobrażał sobie, że wykonuje jakieś ważne zadanie. Przeszedł długą drogę do prawdziwej, nowoczesnej walki lotniczej
Andrij na służbie. Zdjęcie: archiwum prywatne
Opowiadał o swoim pierwszym locie?
Pierwszy samodzielny lot odbył lekkim samolotem jako kadet na drugim roku. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna, był na trzecim roku i latał już w niebezpiecznym rejonie, w pobliżu linii frontu. Kadeci nie brali udziału w ATO [operacji antyterrorystycznej, prowadzonej przez ukraińskie wojsko przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego w latach 2013-2014 – red.], ale ich lotnisko znajdowało się w Czuhujewie w obwodzie charkowskim. Obszar ich lotów został zmniejszony, ale nadal znajdował się bardzo blisko strefy ATO i granicy z Rosją.
Dlaczego przeszedł na emeryturę rok przed wybuchem wojny na pełną skalę?
Kiedy ukończył uniwersytet, obowiązkowe było podpisanie pierwszego kontraktu na pięć lat. Większość ludzi odchodziła po tym okresie, więc zaczęła się rotacja pracowników. Wielka dziura w kadrach została wypełniona przez tych, którzy pozostali. Dlatego mieli nawet po sześć nocnych zmian w miesiącu. Zdarzały się miesiące, w których Andrij był na służbie nawet 20 razy. Oznacza to, że niemal nie odpoczywał – nocna służba płynnie przechodziła w dzienną. Z drugiej strony starsi oficerowie prawie nigdy na służbie nie bywali. A pensje pilotów były śmieszne. Miesięcznie zarabiali 23-25 tysięcy hrywien [obecnie w przeliczeniu na złotówki to ok. 2300-2500 zł – red.], podczas gdy piloci pogotowia ratunkowego mieli 50 tysięcy hrywien.
Na dodatek jeśli coś się stało, winą obarczano zmarłego pilota, więc jego rodzina pozostawała bez ochrony socjalnej. Na utrzymanie rodzin zmarłych zrzucali się ich koledzy piloci
Zamiast stworzyć takie warunki, by ludzie nie chcieli odchodzić, kierownictwo wojska po prostu przedłużyło im kontrakty do 10 lat. Andrij stanął wobec wyboru: podpisać kontrakt albo przejść do służby cywilnej. On i jego koledzy nie byli zadowoleni z warunków kontraktu, nikt też nie wziął pod uwagę ich życzeń i uwag. Dowództwu łatwiej było zwolnić wyszkolonych pilotów, na których państwo wydało dziesiątki milionów, i na ich miejsce zatrudnić nowych, słabiej przeszkolonych. Andrij i co najmniej czterech jego kolegów zrezygnowali i wrócili do cywila.
Rok przed inwazją Andrij przeszedł na emeryturę. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jak wspomina Pani 24 lutego 2022? I jak Andrij wrócił do służby?
Ciągle powtarzał, że będzie wielka wojna... Byłam wtedy w domu, w Charkowie. Rankiem 24 lutego zadzwonił i kazał mi szybko opuścić miasto. Razem z sąsiadami wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Od pierwszych minut inwazji Andrij organizował obronę naziemną swojego lotniska w Wasylkowie. Niektóre samoloty wzbiły się w powietrze już o 3 nad ranem. Wojsko wiedziało, że polecą rakiety, lecz nie wszystkie maszyny były w stanie wystartować. Niektóre przechodziły naprawy.
Zadaniem naszych było uniemożliwienie lądowania rosyjskim spadochroniarzom. Wasylków, podobnie jak Hostomel, jest strategicznie ważnym lotniskiem. Rosjanie nawet go nie zbombardowali, bo chcieli je zdobyć i korzystać potem z pasa startowego. Ale chłopaki im na to nie pozwolili, wielokrotnie wyłapywali tam sabotażystów.
Jako że Andrij był wtedy cywilem, potrzebował trochę czasu, by odświeżyć swoje umiejętności. W marcu 2022 r. wysłali go w tym celu do zachodniej Ukrainy.
Wszystkie ćwiczenia wymagane do odnowienia zezwoleń na różne rodzaje lotów zaliczył w zaledwie jeden dzień. 7 marca wrócił do służby
Z czym musieli się wtedy mierzyć ukraińscy piloci?
Andrij mówił mi, że na początku Rosjanie zachowywali się głupio, bo nie spodziewali się żadnego oporu. A nasi piloci to wykorzystywali. W końcu jednak Rosjanie zdali sobie sprawę, z kim mają do czynienia. No i mieli radary, które widziały nasze samoloty z dużej odległości – ukraińskie samoloty widziały ich z trzykrotnie krótszego dystansu. To dawało Rosjanom przewagę w bitwach powietrznych. Podobnie zresztą było w przypadku ataków rakietowych: oni mieli pociski o większym zasięgu, które na dodatek same naprowadzały się na cele. A my mieliśmy stare rakiety, które musieli naprowadzać piloci.
Ukraiński pilot musiał polecieć w kierunku celu, rakiety, którą miał zestrzelić swoją rakietą – i wtedy sam stawał się celem. To były takie misje kamikadze
Jednak chłopaki, mając informacje od wywiadu i obrony powietrznej, wiedzieli, gdzie lecieć. Jeśli pocisk został już wystrzelony w jego kierunku, pilot musiał zmienić tor lotu za pomocą karkołomnego manewru i uniknąć trafienia. Konieczne było szybkie podejmowanie niestandardowych decyzji, a nikt wcześniej naszych pilotów tego nie uczył. Okazało się, że podręczniki, na których ich uczono, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością; nadawały się na śmietnik. Odpowiednią wiedzę i doświadczenie nasi piloci zdobyli dopiero podczas wojny.
Czy Andrij dzielił się szczegółami swoich misji? A może je ukrywał, by Pani nie martwić?
Wiem, że kiedyś musiał lądować niesprawnym samolotem – był uszkodzony przez odłamki i nie miał wystarczającej ilości paliwa. Różnie bywało, ale więcej o jego misjach bojowych dowiadywałam się z wywiadów, których udzielał – przesyłał mi potem linki do obejrzenia. Starałam się czytać „między wierszami” tego, co opowiadał, zrozumieć coś na podstawie zdjęć. Ale i tak najwięcej dowiedziałam się od jego przyjaciół. Później...
W tamtym czasie ludzie podnosili się wzajemnie na duchu opowieściami o „Duchu Kijowa” – anonimowym bohaterskim ukraińskim pilocie, postrachu Rosjan. Czy Andrij kiedykolwiek o nim mówił? Kim był ten „Duch”?
Tym mianem można by określić wielu pilotów, którzy w tym czasie latali nad Kijowem i regionem. Pewnego dnia wśród pilotów pojawiła się taka myśl: „Wszyscy mówią, że nie mamy lotnictwa. Więc jeśli latamy, to kim jesteśmy? Musimy być duchami”.
Tak narodziła się legenda o „Duchu Kijowa”. Sami nasi piloci zaczęli pisać: „Duch zrobił to”, „Duch zrobił tamto”
Celowo podsycali tę legendę coraz to nowymi zdjęciami i wiadomościami. W rzeczywistości mieli na swoim koncie wiele bohaterskich misji. W końcu ich 40 brygada została oficjalnie nazywana „Duchem Kijowa”.
Andrij zrobił też sporo, by Ukraina jak najszybciej otrzymała samoloty F-16. Pojechał nawet do USA, by spotykać się z kongresmenami. Co im mówił?
Przed inwazją pracował dla państwowego koncernu Ukrspetsexport. Wrócił do walki na ochotnika, mając już doświadczenie w zawieraniu kontraktów na sprzedaż broni. Do USA jeździł nie tylko jako pilot, lecz także jako specjalista z ministerstwa obrony. Potrafił rozmawiać i o kontraktach, i o bitwach. Amerykanie słuchali go z uwagą. Przekonał ich swoją otwartością i prawdą o tym, jak naprawdę walczą Ukraińcy. On i jego kolega Ołeksij „Moonfish” Mes spotkali się z kilkoma kongresmenami i senatorami, którzy byli emerytowanymi pilotami i rozumieli, o czym mowa. Byli tak zainteresowani wszelkimi szczegółami dotyczącymi wojny w Ukrainie, że rozmowy z naszymi chłopakami trwały godzinami.
„Dżus” i „Moonfish” w Stanach Zjednoczonych. Zdjęcie: archiwum prywatne
Amerykanie nie mogli pojąć, jak nasi chłopcy mogą walczyć na tym starym, kiepsko uzbrojonym sprzęcie. Nie rozumieli, jak w ogóle udało im się przetrwać. Dlatego patrzyli na nich jak na wielkich bohaterów – młodych, przystojnych, wykształconych.
Amerykanie przyznawali, że w Iraku ich piloci mieli dużą liczbę godzin lotów bojowych i wiele misji. Ale żaden z nich nie miał do czynienia z tak ekstremalnymi warunkami i zadaniami
Głównym celem wyjazdu do USA było poinformowanie amerykańskich polityków i opinii publicznej o przebiegu wojny w Ukrainie. Jednak Andrij wyszedł daleko poza to zadanie. Udawało mu się przekierowywać te rozmowy na praktyczne rozwiązania dotyczące dostarczenia Ukrainie nowoczesnych samolotów.
Nie chodziło jednak tylko o samoloty. Nasi chłopcy poprosili też o obronę przeciwlotniczą dla Ukrainy. Jesienią 2022 roku zaczęliśmy ją otrzymywać – i przetrwaliśmy zimę. Ponadto to właśnie podczas ich wizyty przyjęto ustawę wspierającą ukraińskich pilotów, napisaną zresztą w jeden wieczór. O ile pamiętam, było to 17 czerwca 2022 roku. Opisuje ona wszystkie etapy naszej współpracy, aż do przeznaczenia 100 milionów dolarów na szkolenie pilotów. Widziała pani choćby jedną oficjalną delegację państwową, która w ciągu wieczoru wykonałaby tak gigantyczne zadanie? A oni to zrobili.
Skąd wziął się znak wywoławczy „Dżus”?
Amerykanie go Andrijowi w 2019 roku, kiedy wraz z Ołeksijem Mesem i kilkoma innymi pilotami poleciał do Kalifornii z wizytą roboczą. Podczas tej podróży Andrij chciał poddać się specjalnemu rytuałowi amerykańskich pilotów zwanym „naming” – nadawaniu znaku wywoławczego. Na taki znak trzeba sobie zasłużyć. Amerykańscy piloci pielęgnują opowieści o ptakach i pisklętach, więc ostatecznym testem dla kogoś, kto ma otrzymać znak wywoławczy, jest zjedzenie surowego jajka ze skorupką – podczas gdy inni piloci robią wszystko, aby uniemożliwić mu zaliczenie tego testu. Andrij zrobił to z uśmiechem. Po wszystkim Amerykanie na osobności rozmawiali o nawykach, cechach charakteru i zachowaniu Andrija – by znaleźć coś charakterystycznego, co pozwalałoby nadać mu adekwatny znak wywoławczy. I przypomnieli sobie, że kiedy chodzili do baru, Andrij zamawiał tylko sok. Nic więcej. Dlatego nazwali go „Sok” – „Dżus”.
Ciekawe jest to, że nawet w życiu codziennym piloci nie zwracają się do siebie po imieniu; używają tylko znaku wywoławczego. Jeśli nie wiesz, kto jaki jest, nie będziesz wiedzieć, o kim mowa
Jaki był Andrij?
Aktywny i postępowy, trochę buntowniczy, ale bardzo konstruktywny. Bardzo chciał zmian w naszym lotnictwie. Wiele razy grożono mu nawet, że jeśli będzie za dużo mówił, nie pozwolą mu latać. Oczywiście słuchał, ale potem i tak robił swoje. Któregoś dnia powiedział do mnie: „Mamo, a co oni mi zrobią? Wyrzucą mnie? To kto będzie latał?”. W takich sytuacjach piloci mają proste pytanie: „Wsiądziesz do samolotu zamiast mnie? Nie? To siedź cicho”. Rozumiał, że on i jego koledzy mają na całą resztą dużą przewagę: są pilotami bojowymi.
„Andrij był buntownikiem”. Zdjęcie: archiwum prywatne
Miał jakieś przesądy czy rytuały związane z lataniem?
Piloci mają całą listę przesądów, która pochodzi jeszcze z dawnych czasów. Na przykład podczas pierwszego lotu samolotem nowego typu pilot zakłada białą koszulkę. W USA, gdy pilot przechodzi na emeryturę, polewają jego samolot wodą z wozów strażackich, a jego samego – szampanem. My mamy własne tradycje. Po pierwszym locie koledzy wyciągają pilota z kokpitu, biorą go na ręce i podrzucają nim trzy razy. Następnie sumują cyfry numeru na ogonie samolotu, podnoszą pilota i stukają w kadłub jego piętą tyle razy, ile wynosi suma tych cyfr. Na koniec rozdają czekoladki i papierosy osobom, które obsługiwały lot.
Inną tradycją jest przejechanie po pierwszym locie paczki papierosów przednim kołem samolotu, a potem zapisanie na niej daty lotu, typu samolotu i znaku wywoławczego pilota. Mam trzy takie paczki Andrija.
Istnieje również przesąd zakazujący robienia zdjęć i filmów przed startem; można tylko po wylądowaniu.
Nie możesz też zrywać kwiatów na lotnisku – mówią, że to oczy poległych pilotów
Poza tym wszyscy piloci wiedzą, że przed lotem trzeba pogłaskać samolot, mówią do niego, jak do żywej istoty. Kiedy wsiadałam do nowego F-16, też przestrzegałam specjalnej tradycji: potarłam butami o szczotkę, która jest przymocowana do pierwszego stopnia. Oznacza to szacunek dla samolotu. Nawet jeśli masz czyste buty, musisz to zrobić.
Jesienią 2023 roku powstała petycja o nadanie Pani synowi honorowego tytułu Bohatera Ukrainy. Podpisy zostałym już zebrane. Co się z nią teraz dzieje?
Jest rozpatrywana. Ale same petycje niczego nie rozwiązują. To wojsko musi ubiegać się o tytuł Bohatera Ukrainy dla żołnierza. O ile wiem, Dowództwo Sił Powietrznych podpisało już tę petycję. Decyzja należy do komitetu przyznającego odznaczenie. Potem, jak mi się wydaje, trafi do prezydenta. Nie wiem jednak, kiedy nominacja zostanie podpisana. Tak czy inaczej nie byłoby to możliwe, gdybym milczała – i gdyby społeczeństwo milczało. Andrij został uznany za Bohatera Ukrainy przez naród ukraiński, który wie, że walczył jak bohater. A co więcej – że zrobił dla Ukrainy wiele rzeczy, które powinni zrobić inni ludzie.
To Andrij rozpoczął rewolucję w ukraińskim lotnictwie. Nawet jego koledzy wątpili, że Ukraina dostanie F-16
Zmuszał kolegów do nauki angielskiego i organizował szkolenia, by mogli opanować nowe samoloty. A kiedy rozpoczął się program szkolenia ukraińskich pilotów, chłopaki przyznali: „Nie bez powodu ‘Dżus’ nas tak ganiał”. A dziś, mówiąc o ukraińskim lotnictwie, zagraniczni ambasadorowie i holenderski minister obrony wspominają „Dżusa” jako tego, od którego zaczęły się reformy w ukraińskim lotnictwie.
Dowództwo Sił Powietrznych podpisało już petycję o przyznanie Andrijowi Pilszczikowowi honorowego tytułu Bohatera Ukrainy. Zdjęcie: archiwum prywatne
Co daje Pani siłę?
Muszę zobaczyć realizację tego, o co zabiegał Andrij. Nie mogę pozwolić, by to, co zrobił, poszło na marne. Muszę też dawać przykład innym matkom. Żeby nie siedziały gdzieś po kątach, ale opowiadały o swoich bohaterskich dzieciach – tak jak ja o swoim.
Gdyby mogła Pani zwrócić się do światowych przywódców, co by im Pani powiedziała?
Powiedziałabym im, żeby skupili się na naszej prawdziwej, młodej elicie wojskowej. Że nie powinni zbytnio polegać na starych dowódcach, bo oni nie nadążają za współczesnymi realiami i nie są skłonni do konstruktywnych zmian. I oczywiście nie możemy pozwolić, aby to, co zrobili nasi młodzi, bohaterscy chłopcy, zniknęło. Bo oni dokonali prawdziwego przełomu w ukraińskim lotnictwie.