Exclusive
20
min

Tetiana Hrubeniuk: "Dla mnie ludzie, którzy świadomie poszli na wojnę, są nadludźmi (albo superludźmi). Oni bardzo motywują i inspirują"

"Chciałabym, aby każdy, kogo znam, po zwycięstwie wrócił do domu. Niestety w mojej książce telefonicznej jest wiele numerów, które już nigdy nie zadzwonią" - mówi wolontariuszka

Oksana Szczyrba

Tetiana Hrubeniuk, dyrektorka fundacji charytatywnej Revived Soldiers Ukraine. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Od 2014 roku Tetiana Hrubeniuk pomaga ukraińskiej armii, rodzinom wojskowym, weteranom i ofiarom wojny. Od pierwszego dnia rosyjskiej inwazji wraz z innymi wolontariuszami zbiera i wysyła na linię frontu wszystko, czego potrzebują, od ubrań po drony. Jako dyrektorka fundacji charytatywnej Revived Soldiers Ukraine robi wszystko, by jak najwięcej okaleczonych ukraińskich żołnierzy dostało wysokiej jakości bezpłatne protezy z USA lub trafiło do centrum rehabilitacji NextStep Ukraine. Tetiana została nominowana do pierwszej nagrody Portrety Siostrzeństwa, ustanowionej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. Poprzez tę nagrodę chcemy wyróżnić kobiety, które najbardziej wspierają Ukrainę w walce z rosyjską agresją.  

Oksana Szczyrba: Czym zajmuje się fundacja Revived Soldiers Ukraine?

Tetiana Hrubeniuk: Głównie pomocą żołnierzom z ciężkimi obrażeniami i po amputacjach. Szefowa fundacji Iryna Waszczuk zaczęła zabierać żołnierzy do Ameryki na rehabilitację i dopasowanie protez. Jednak z biegiem czasu potrzeby rosły, a takie wyjazdy są bardzo kosztowne. Dlatego w 2018 roku otworzyliśmy centrum rehabilitacji medycznej w Irpieniu dla ciężko rannych żołnierzy. Wybraliśmy sprzęt w Stanach Zjednoczonych, przywieźliśmy go do Ukrainy i rozpoczęliśmy pracę. W naszym centrum rehabilitujemy chłopaków i dziewczyny całkowicie bezpłatnie. Zapewniamy im pełen zakres usług: zakwaterowanie, wyżywienie i odzież. Od naszych obrońców wymagamy jedynie chęci rehabilitacji. Całkowicie odeszliśmy od biurokracji, wystarczy nam zaświadczenie lekarskie, że dana osoba została ranna, broniąc ojczyzny, i książeczka wojskowa.

Nie jesteśmy tylko ośrodkiem rehabilitacyjnym. Jesteśmy otwartą przestrzenią dla naszych obrońców

Jednak nadal zawozimy do Stanów Zjednoczonych chłopaków po bardzo ciężkich amputacjach. Państwowy program protetyki w Ukrainie działa, są jednak szczególnie ciężkie przypadki, z którymi nie spotykałam się do 2022 roku. Dlatego każdy z nich rozpatrujemy osobno, konsultując się najpierw z ukraińskimi lekarzami.

OSz: Ilu żołnierzy przeszło już rehabilitację w ośrodku?

TH: W 2023 r. pełną rehabilitację przeszło 151 żołnierzy.

Ukraińscy żołnierze, którzy przeszli rehabilitację w Stanach Zjednoczonych. Zdjęcie: Facebook / Revived Soldiers Ukraine

OSz: To tylko chłopcy, czy są też dziewczyny?

TH: Głównie chłopcy, choć mieliśmy też dziewczyny. Jednak 99% to mężczyźni o różnym statusie i w różnym wieku.

OSz: Czy planujecie rozszerzyć swoją działalność?

TH: Pod koniec roku pilotażowo uruchomiliśmy ośrodek we Lwowie. Kupiliśmy dla niego najnowszy sprzęt, rehabilitację przechodzi już 10 żołnierzy. Jednak wciąż jest kilka drobiazgów, które muszą zostać sfinalizowane. Oficjalne otwarcie planujemy nieco później.

OSz: Jest Pani wolontariuszką od 2014 roku, kiedy Rosja rozpoczęła wojnę z Ukrainą. Czy była Pani przygotowana na rosyjski atak na pełną skalę?

TH: Pod koniec 2021 roku odwiedziła mnie mama.
W styczniu 2022 r. spakowałyśmy plecak ewakuacyjny i zabrałam ją na kurs pierwszej pomocy. Ciągle mnie pytała: "Naprawdę jest aż tak źle?". Nie mieliśmy wątpliwości, że coś się wydarzy. Powiedziałam jej: "Nieważne na jaką skalę będzie ta wojna. Powinnaś umieć pomóc komuś innemu i sobie".  

Od stycznia miałyśmy na korytarzu walizkę, w której były tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zabrałam swoje odeznaczenia, dokumenty i apteczkę pierwszej pomocy. Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, bardzo chciałam wysłać mamę do domu, do zachodniej Ukrainy, ale odmówiła. Mój 21-letni brat był już wtedy na wojnie, a kiedy zaczęła się inwazja na pełną skalę, wiedziałyśmy już, że w okolicy, w której walczył, nastąpił przełom i oni wycofują się do Mariupola. Mama powiedziała: "Będę z wami i pomogę wam, jak tylko będę mogła. Będę miała przynajmniej jakieś informacje o tym, co się tam dzieje". Przeprowadziłyśmy się z lewego brzegu Dniepru na prawy. Wraz z trzema innymi rodzinami zamieszkałyśmy w domu, w którym wcześniej mieszkała pani konsul z ambasady kanadyjskiej - wyjechała z Ukrainy wraz z rodziną. Za dnia przynosiliśmy całą pomoc do tego naszego domu, a w nocy wszystko pakowaliśmy i wysyłaliśmy do brygad na froncie. Osiem lat wolontariatu pozwoliło nam zdobyć wszystkie potrzebne kontakty.
 

Dobrze wiedzieliśmy, gdzie możemy uzyskać pomoc. Fakt, że jestem bikerką bardzo mi pomógł - my, bikerzy, mamy wiele zamkniętych grup. Pierwsi zareagowali bikerzy z Kuwejtu. Prezes tamtejszego klubu napisał do mnie: "Wyjeżdżajcie, jesteśmy gotowi wspierać was w każdym kraju, do którego możecie się udać". Odpisałam, że nie mogę wyjechać, bo muszę pomóc naszym obrońcom. Później skontaktowali się ze mną bikerzy z Polski i Ameryki.  

Ludzie, którzy mogli wyjechać, wspierali wszystkie zbiórki. Na przykład zrzutkę na pickupa wartego piętnaście tysięcy dolarów udało się zamknąć w cztery godziny. Pewien mężczyzna zadeklarował, że przywiezie sto pięćdziesiąt kompletów izraelskich hełmów i kamizelek kuloodpornych - choć nie wiedział, kim jestem. Spotkaliśmy się dopiero wtedy, gdy przyjechała ciężarówka z zestawami wartymi dziesiątki tysięcy dolarów. To było niesamowite, że zupełnie obcy ludzie pomagali naszym chłopcom i dziewczętom. Później ten mężczyzna przysłał również bardzo drogie noktowizory. Jedno takie urządzenie kosztowało 3,5-4 tysiące dolarów.<br>

Z zagranicy nadeszło dużo pomocy. Myślę, że świat nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.

Zagraniczny dziennikarz powiedział mi w zeszłym roku: "Czy zdajecie sobie w ogóle sprawę z tego, że jesteście wyjątkowi? Nigdy nie było na świecie czegoś takiego"
Tetiana Hrubeniuk: Naprawdę chciałabym, aby każdy świadomy Ukrainiec zadał sobie pytanie: "Co mogę zrobić?" - i zaczął działać. Zdjęcie: Facebook / Revived Soldiers Ukraine

OSz: Jest Pani wolontariuszką od wielu lat. Co to oznacza dla Pani osobiście?

TH: To nie jest ani praca, ani hobby. To normalne pragnienie każdego świadomego Ukraińca, by zrobić wszystko, aby wywalczyć naszą niepodległość. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że ta wojna nie zaczęła się w 2014 roku. Oni próbują nas zniszczyć od wieków. A mimo wszystko żyjemy, stajemy na nogi, wszystko się odradza. Jest mi bardzo przykro, że wciąż są ludzie obojętni na wszystko. Tacy, którzy mówią, że jeśli nie padło na moje miasto, to jest w porządku.

Kiedy po raz pierwszy wchodzisz do szpitala wojskowego lub trafiasz na front, wszystko się w tobie zmienia. Dobrze pamiętam pierwszy raz, kiedy trafiłam do szpitala. Razem z moimi bikerami postanowiliśmy zorganizować piknik. Zwróciliśmy się do dyrekcji szpitala o pozwolenie. Kiedy zaczęli przywozić chłopaków na wózkach inwalidzkich z obrażeniami, zrobiło mi się nieswojo. Chłopaki mieli po 19-20 lat. Wstydziłam się tak bardzo, że przez cały piknik stałam przy stole, krojąc ogórki, pomidory i chleb. Wstydziłam się spojrzeć im w oczy. Po pikniku siedziałam w domu mojej przyjaciółki i płakałam, bo to było straszne. Od tego momentu wszystko się zmieniło. Wielu moich znajomych przestało mnie wtedy obserwować. "Po co ci wolontariat?" - pytali.<br>

Zaniosłam pomoc do szpitala. Jednak tam nie weszłam - przekazałam ją dziewczynom. Aż pewnego dnia wojownik, który był na pikniku, rozpoznał mnie i zapytał, dlaczego nie poszłam na oddział, żeby zobaczyć się z chłopakami.

OSz: Dlaczego nie poszła Pani na oddział?

TH: Nie wiedziałam, o czym rozmawiać z chłopakami... Ale po tej rozmowie poszłam do nich. To była traumatologia, pierwsze piętro, piąty oddział. Kiedy weszłam, jedli obiad. Po cichu wstałam i zaczęłam zmywać naczynia na oddziale. Potem poprosili mnie o zrobienie kanapek i herbaty, a później zaczęliśmy rozmawiać.

OSz: O czym chłopaki rozmawiają?

TH: Niektórzy w ogóle nie chcą rozmawiać, inni ciągle opowiadają o swoich wspaniałych rodzinach. Jeden np. mówi, że ma nieobsadzone dwa hektary ogrodu, a on leży tutaj, bo odcięli mu nogę. Z czasem, gdy przychodzisz regularnie, chłopaki otwierają się i traktują cię jak jednego ze swoich. Czasami opowiadają przerażające rzeczy: o własnych doświadczeniach, męczarniach czy torturach podczas niewoli. Jeden z żołnierzy powiedział: "Nie mogę opowiedzieć o tym mojej żonie i synom, bo nie chcę ich traumatyzować. Ty nie wydajesz się mi kolegą z wojska, ale jesteś mi bliską osobą, mimo że nie łączą nas więzy krwi". Wydaje mi się, że bojownicy najbardziej otwierają się na siebie nawzajem i na wolontariuszy, ponieważ my, wolontariusze, jesteśmy według nich wyjątkowi.

Żołnierz przechodzący rehabilitację w Stanach Zjednoczonych. Zdjęcie: Facebook / Revived Soldiers Ukraine

Wiele osób, które nie zauważają tej wojny, zachowuje się tak, jakby było u nas wszystko dobrze. Jedna kobieta powiedziała mi kiedyś: "Jak długo można zbierać pieniądze na drony?". Odpowiedziałam: "Potrzebujemy ich, ponieważ to są materiały eksploatacyjne". Potrzebujemy setek dronów, zwłaszcza w czasach wojny. Kiedy ludzie zaczynają narzekać, że nie mają nic do przekazania, wierzę w to. Nie mówię, że nie powinieneś świętować. Ale nie zapomnij pomóc tym, którzy chronią nasze niebo.

Kiedyś podczas wywiadu zapytano mnie o to, jak przygotować naszych chłopaków do powrotu do społeczeństwa po wojnie. Najpierw musimy przygotować cywilów do rozmowy z wojskowymi, gdy wrócą. Ogólnie jestem zaskoczona zachowaniem niektórych Ukraińców.

Jestem bardzo emocjonalną osobą, zawsze stoję po stronie sprawiedliwości. Cywile nadal żyją tak, jakby wszystko było normalnie. Ale po zwycięstwie wojsko wróci i nastąpi fala przemocy

Mamy wiele osób niepełnosprawnych. Wszędzie, gdzie jeżdżę po Kijowie, widzę, że wszystkie miejsca dla osób niepełnosprawnych są zajęte. Kiedy zgłaszam uwagi, ludzie często są wobec mnie nieuprzejmi. "Co, miejsca ci brakuje?" - mówią.

OSz: Co możemy zrobić dzisiaj, aby zmienić świadomość ludzi?

TH: Mój brat był w niewoli czternaście miesięcy. Kiedy wrócił, nastąpiła fala euforii, a potem wszystko zaczęło go denerwować. Czasami dzwonił i prosił o podwiezienie samochodem, bo nie mógł korzystać z transportu publicznego, nie mógł patrzeć na ludzi. Pewnego dnia on i jego dziewczyna spacerowali z psem i podeszło do nich kilku pijanych mężczyzn. Zaczęli dosiadać tego psa, to duży owczarek. Mój brat spokojnie poprosił ich, by nie dotykali zwierzęcia, na co oni agresywnie odpowiedzieli:  "Hej, ty, ważniaku, dlaczego siedzisz tutaj, a nie w Bachmucie?". Potem brat powiedział mi: "Zacisnąłem pięści tak mocno, że gdybym miał paznokcie, przebiłbym sobie skórę". Rozumie, że musi nauczyć się nad tym panować, ponieważ jest wielu takich ludzi. Ale ludność cywilna powinna być przygotowana na to, że chłopakom trudno będzie się kontrolować. Bo na wojnie wszystko jest jasne: tu są twoi, a tam obcy. A kiedy żołnierze wracają do cywilnego życia, są zszokowani tym, co się dzieje. Naprawdę chcę, aby każdy świadomy Ukrainiec zadał sobie pytanie: "Co mogę zrobić?" - i zaczął działać.

Pewnego dnia spotkałam żołnierza. Podeszłam do niego i powiedziałam, że chciałabym pomóc - może jego oddział zbiera na coś? Odpowiedział, nie podnosząc wzroku: "Niczego od was nie potrzebuję". Zaczęłam wyjaśniać, że jestem wolontariuszką pomagającą wojsku. Powiedział: "W takim razie wiecie, gdzie to wysłać. Niczego od was, cywilów, nie potrzebujemy". Poczułam się bardzo urażona. Ale rozumiem, dlaczego tak powiedział.

Wyobrażam sobie, jak bardzo ich to boli, kiedy wracają z frontu i spotykają się z niesprawiedliwością. Kiedy widzą bogacących się urzędników, kiedy patrzą, jak cywile głośno świętują. Rozumiem to wszystko...

OSz: Jak bardzo zmęczeni są wolontariusze i ludzie, którzy przekazują datki?

TH: Wielu ludzi jest zmęczonych, wielu straciło wszystko. Z drugiej strony, po masowym ostrzale widzę, jak ludzie znów się jednoczą. Szkoda jednak, że musi wydarzyć się wielka katastrofa, aby ludzie znów zaczęli trzymać się razem. Bo tak powinno być cały czas. W mojej bańce wolontariatu wszystkie dziewczyny i chłopcy nadal pracują i jednoczą się. Jedynym problemem jest to, że trudniej zbierać fundusze.

OSz: Jest Pani często nazywana Rudą lub siostrą. Dlaczego?  

TH: W wojsku każdy ma swój pseudonim. Pamiętam sierpień 2014 roku, kiedy przyjechałam do szpitala. Moje włosy miały wtedy kolor jasno-rudy. Na początku ludzie zaczęli nazywać mnie Ryża, a potem Ruda. Mam listy z podziękowaniami i zaświadczenia o zasługach, gdzie wpisywali Tetiana Rudenka, bo myśleli, że to moje nazwisko.  

Od 2014 roku Tetiana Hrubeniuk - "Rudenka". Zdjęcie: archiwum prywatne

OSz: Skąd wzięła się Pani miłość do motocykli?

TH: Wychowywałam się bez ojca i spędzałam dużo czasu z dziadkiem, który miał motocykl. W Kijowie jeździłam na wyścigi na tor motocyklowy Czajka. Spotkałam facetów, którzy na motocyklach robili różne sztuczki. Byłam zafascynowana. Przyjaciele mówili do mnie: "Boże, nie bądź głupia. Kup sobie samochód, a nie motocykl". Kupiłam motocykl, ale w zeszłym roku go sprzedałam. Był bardzo głośny, wstydziłam się nim jeździć. Zdaję sobie sprawę, że wokół mnie może być wielu ludzi z terenów okupowanych, którzy byli pod ciągłym ostrzałem, siedzieli w piwnicach. Oni są bardzo wrażliwi na głośne dźwięki.

OSz: Co dla Pani oznacza zwycięstwo?

TH: Chciałbym, aby każdy, kogo znam, wrócił po zwycięstwie do domu. Niestety w mojej książce telefonicznej jest wiele numerów, które już nigdy nie zadzwonią. Ale nigdy ich nie skasuję. Dla mnie będą to łzy i ból, bo zbyt wielu moich bliskich zginęło, a wielu z nich nie zostało nawet pochowanych. Chciałabym, aby wszyscy, którzy polegli, zostali odnalezieni, a ich szczątki pochowane z honorami. Po zwycięstwie nie będę miała ochoty na huczną imprezę. Ale wiem, gdzie pójdę na cmentarz w Kijowie i komu przyniosę kwiaty.

OSz: Skąd Pani czerpie siłę i motywację?

TH: To jest moja praca, codziennie komunikuję się z chłopakami. Mam wspaniały zespół. Wspieramy się jak rodzina i dokładnie wiemy, co robimy i dla kogo to robimy. Gdy widzisz efekty swojej pracy, inspiruje cię to do tego, by pracować jeszcze ciężej i iść naprzód. Nasi obrońcy są bardzo wyjątkowi.

Dla mnie ludzie, którzy świadomie poszli na wojnę, są nadludźmi. Oni bardzo motywują i inspirują

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym. 

Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska 

Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.

- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.

Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.

Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.

- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.

Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.

- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Co to było? - pytam go.

- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.

Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy. 

- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy. 

W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.

- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w  końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.

Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach. 

Eryk. Archiwum prywatne

- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.

Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.

Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie

Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika. 

- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję

- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.

Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli. 

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.

Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.

Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze. 

- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki? 

Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.

Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.  

- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.

20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Aldona Hartwińska

Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?

Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew. 

Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.

Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu.  Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.

Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.  

Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.

Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.

Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.

Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror

Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.

Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej… 

To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie. 

I to są tylko matematyczne obliczenia.

W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje. 

Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?

Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz  to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.

Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin

W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.

Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.  

Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu. 

Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.

Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.

W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości. 

Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w  Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”. 

No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.

Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji. 

Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają? 

Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.

Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach? 

Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.

Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.  

Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli. 

Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.

A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku. 

Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów? 

Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.

Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej? 

Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.

Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.

Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?  

Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.

Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo

Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało. 

Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie  mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.

Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone. 

20
хв

Mam w telefonie numery, których nikt już nie odbierze

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Podczas zagrożenia szansa na życie to Twoje działanie. Można się tego nauczyć

Ексклюзив
20
хв

Jak dobrze wiedzieć, że są jeszcze wspaniali Polacy

Ексклюзив
20
хв

Pozdrowienia dla zamachowców, czyli z życia ukraińskiego wolontariusza

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress