Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Większość Ukraińców ma problemy z zaburzeniami snu. Jego brak fatalnie wpływa na organizm i powoduje rozwój poważnych chorób. Jak nauczyć się spać w warunkach wojny, ciągłego nocnego niepokoju i ostrzałów? O tym opowiada Oksana Wołoszyna, psycholog, ekspert w leczeniu zaburzeń snu i koszmarów sennych, założycielka pierwszego w Ukrainie Centrum Snu.
Bo jego brak skraca życie skuteczniej niż brak jedzenia. Podczas snu zachodzą wszystkie ważne dla człowieka procesy, w tym regulacja i odbudowa wszystkich układów organizmu: nerwowego, mięśniowego, hormonalnego, sercowo-naczyniowego, krążenia, rozrodczego, oddechowego, regulacyjnego, odpornościowego i trawiennego.
Najprostszym sposobem na ubezwłasnowolnienie człowieka jest pozbawienie go snu. Metoda ta jest stosowana nawet podczas tortur. I odwrotnie, sen często staje się narzędziem terapeutycznym w przypadku chorób psychicznych i fizjologicznych. Specjaliści od zaburzeń snu pracują na przykład w Instytucie Raka w Paryżu. Przeprowadzono badania, w których pacjenci poddawani intensywnemu leczeniu radioterapią lub chemioterapią zostali podzieleni na dwie grupy: jedna grupa osób spała, a druga nie. W rezultacie ci, którzy dobrze się wyspali, szybciej wracali do zdrowia.
Naukowcy twierdzą, że człowiek musi spać 7-8 godzin dziennie, aby w pełni wyzdrowieć. System "spania wcześniej" lub "odsypiania później" nie działa. Ważne jest, aby trzymać się rutyny, zasypiając i budząc się o tej samej porze każdego dnia, najlepiej między 20:00 a 6:00 rano.
Jednak ludzie nie zawsze stosowali ten system snu. Wiadomo, że aż do XX wieku zwyczajem było spanie "dwufazowe": po 3-4 godziny. Tak było bezpieczniej, bo dawniej ludziom ciągle coś mogło grozić: dzikie zwierzę, drugi człowiek. Możliwość spania snem ciurkiem czasami nawet przez 9-10 godzin, jest wielkim luksusem naszych czasów.
Oksana Voloshyna, psycholog, ekspertka w leczeniu zaburzeń snu. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Sowa i skowronek
Powszechnie wiadomo, że ludzie dzielą się na "sowy" i "skowronki" w zależności od chronotypu. Istnieją również "gołębie" - coś pomiędzy tymi dwoma typami. Według nowych badań, ludzie nie rodzą się "sowami", ale stają się nimi. Zwykle dzieje się to w młodym wieku, zwłaszcza w latach studenckich, kiedy młodzi ludzie wykorzystują nocny czas na imprezowanie i naukę. Taki "nocny" tryb życia może prowadzić do przewlekłych zaburzeń snu. Niewiele osób wie jednak, że chronotyp można dowolnie zmieniać - potrzeba wysiłku i czasu, by organizm się do niego przyzwyczaił.
Jeśli Twój styl życia zakłada pracę w nocy, powinieneś kłaść się spać na 90 minut wieczorem i kolejne 30 minut około 3 nad ranem. Nowe badania dowodzą, że ten system pomoże Ci odzyskać siły i utrzymać ciało w stanie czujności.
Pamiętaj, że o 6 rano naturalny hormon steroidowy kortyzol jest aktywowany, a poziom hormonu snu melatoniny spada, więc podczas snu w tych godzinach organizm ludzki nie regeneruje się już tak aktywnie. Istnieją jednak również godziny korzystne dla snu w ciągu dnia. W szczególności, spanie przez 30-90 minut będzie korzystne od 2 do 4 po południu. Krótkie drzemki trwające 10-15 minut mogą być praktykowane w ciągu dnia.
Takie zalecenia dotyczące snu wielofazowego są szczególnie istotne dla nas podczas wojny: zarówno na froncie, jak i w życiu cywilów, kiedy jesteśmy stale pozbawieni snu z powodu syren i ataków rakietowych.
Zaburzenia snu
Bezsenność jest konsekwencją zaburzeń układu nerwowego.
Jeśli człowiek budzi się 1-2 razy w nocy (a w dzisiejszych czasach często budzimy się z powodu ciągłych syren), ale następnie szybko zasypia, można to uznać za normalne. Jeśli jednak budzi się, następnie nie może ponownie zasnąć, a sytuacja ta powtarza się regularnie, może to wskazywać na zaburzenia snu.
Powinno też niepokoić:
gdy człowiek kładzie się spać późno;
budzi się więcej niż dwa razy w nocy bez ważnego powodu;
jeśli pomimo długiego snu jednofazowego nadal budzi się zmęczony rano;
gdy występuje lęk przed snem, koszmary senne; lunatykowanie.
Przewlekła bezsenność prowadzi do chorób mózgu, onkologicznych, cukrzycy typu II, problemów sercowo-naczyniowych itp. Ponadto mogą wystąpić choroby psychologiczne i psychiatryczne, zaburzenia depresyjne, lęki, a nawet myśli samobójcze.
Zdjęcie: Shutterstock
Trudno jest doradzać naszym obrońcom na linii frontu, aby "mieli wystarczająco dużo snu". Możemy jednak doradzić im, aby wybrali dwufazowy wzorzec snu, tak aby w miarę możliwości mogli spać 7-8 godzin na dobę. Skuteczny będzie również sen krótkotrwały (polifazowy), czyli spanie przez 10-15 minut lub 30 minut w ciągu dnia.
Jak poprawić sen w czasie wojny
Nawet (a zwłaszcza) podczas wojny ważne jest, aby nauczyć się traktować sen i miejsce do spania z szacunkiem. Przestrzegaj higieny snu i wzorców snu zgodnie z wybranym systemem: sen jednofazowy, dwufazowy lub wielofazowy.
Zacznij prowadzić dziennik, aby monitorować dynamikę snu i stan swojego organizmu.
Jeśli to możliwe, zadbaj o najbardziej komfortowe warunki snu: wybierz wygodne poduszki, koce, pościel. Ważne jest wietrzenie pokoju każdej nocy, kontrolowanie temperatury i wilgotności w pomieszczeniu. Nie zaleca się spożywania posiłków na trzy godziny przed snem, ale też nie powinieneś kłaść się spać na czczo. Nie zapomnij o aktywności fizycznej. Na godzinę przed snem pomóż swojemu ciału się wyciszyć: zgaś światło w pokoju, rozmawiaj cicho i odłóż gadżety.
Jeśli powyższe zalecenia nie pomagają i nie rozwiązują twoich problemów z zaburzeniami snu, powinieneś poszukać pomocy u certyfikowanych specjalistów. Na przykład terapeuty snu lub konsultanta ds. zaburzeń snu.
Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
– Rozmowy z ukraińskimi pacjentami naszej przychodni podsunęły mi pomysł opracowania ankiety. Dzięki niej zdobyliśmy ważne informacje o tym, jak poprawić świadczenie usług medycznych dla wrażliwych grup osób, takich jak uchodźcy – mówi polski lekarz Tomasz Kardacz, inicjator badania, założyciel i kierownik Kliniki im. Ludwika Rydigera w Olsztynie, a także autor kilkudziesięciu publikacji i artykułów w czasopismach medycznych.
Badanie przeprowadzono od stycznia do października 2024 roku. Ukraińscy uchodźcy, którzy skorzystali z usług medycznych w polskich placówkach, wypełnili 54 ankiety.
Większość respondentów stwierdziła, że przyjechała do Polski z obwodów, w których według raportu Światowej Organizacji Zdrowia odnotowano największą liczbę zniszczonych i uszkodzonych placówek opieki zdrowotnej: chersońskiego, charkowskiego i donieckiego.
Inicjatorem badania był doktor Tomasz Kardacz. Zdjęcie: archiwum prywatne
Płacić czy nie?
Ludzie w Ukrainie nie mogli otrzymać odpowiedniej opieki medycznej nie tylko z powodu ostrzału. Na dostęp do leczenia wpływają również wysokie koszty leków (któremu towarzyszy wzrost poziomu ubóstwa) oraz nieformalne płatności (w Ukrainie pacjenci często muszą płacić lekarzom).
Tomasz Kardacz: – Ukraińscy pacjenci w Polsce też chcieli płacić lekarzom w państwowych placówkach z własnej inicjatywy. Mówią, że oferują pieniądze, ponieważ byli do tego przyzwyczajeni w Ukrainie.
Uważają, że jeśli nie zapłacisz lekarzowi za konsultację, nie otrzymasz opieki wysokiej jakości
W 2023 roku co drugi pacjent w Ukrainie płacił za leczenie zarówno ambulatoryjne, jak szpitalne. 60% płaciło za opiekę szpitalną w państwowych i miejskich klinikach. W latach 2018-2020 odsetek takich pacjentów wynosił ponad 80%.
Oznacza to, że liczba osób płacących za leczenie szpitalne spadła, ale wydatki wzrosły. Wysokość nieformalnych „dowodów wdzięczności” dla lekarzy lub innego personelu medycznego wzrosła prawie dwukrotnie (średnia kwota to 5273,30 hrywien (ponad 500 zł).
Jeśli chodzi o opiekę ambulatoryjną, 40,8% pacjentów płaciło w momencie wizyty. Nie obejmuje to jednak kosztów leków, badań laboratoryjnych i diagnostycznych. Cztery lata temu za opiekę ambulatoryjną płaciło 62,6%. Kwota nieformalnej płatności zaczyna się od 300 hrywien (30 zł).
– Różnica między polskim systemem opieki zdrowotnej a ukraińskim jest taka, że u nas nie ma nieformalnych płatności – mówi Tomasz Kadracz. – I Ukraińcy uważają to za cechę pozytywną
Obywatele Ukrainy, którzy przyjechali do Polski po 24 lutego 2022 r., podobnie jak Polacy, mają prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej w ramach świadczeń udzielanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Pokrywa on koszty wizyt Ukraińców dzięki dodatkowym środkom z budżetu państwa. Dotyczy to również kosztów leków refundowanych.
Czas oczekiwania na wizytę u specjalisty bywa szokujący
Aby otrzymać podstawową opiekę medyczną, uchodźcy muszą wybrać przychodnię i zarejestrować się w niej na wizytę u lekarza rodzinnego, który stwierdza obecność choroby, diagnozuje ją i podejmuje decyzje dotyczące dalszej opieki. W razie potrzeby kieruje cię do innych specjalistów lub do szpitala.
Ze skierowaniem od lekarza rodzinnego możesz umówić się na bezpłatną konsultację ze specjalistą. Na wizytę możesz czekać od kilku dni lub tygodni do kilku miesięcy – a nawet roku.
Pacjenci – nie tylko Ukraińcy, ale także Polacy – często narzekają, że muszą zbyt długo czekać na wizytę u specjalisty. Niektórzy Ukraińcy myślą, że jeśli zapłacą nieformalną opłatę lekarzowi rodzinnemu, to szybciej dostaną się do specjalisty. Ale w Polsce to tak nie działa
Kolejną różnicą wskazaną przez uchodźców w kwestionariuszu są oficjalne płatności w ukraińskich szpitalach. Średnia kwota płatności za leczenie szpitalne w Ukrainie do kasy placówki medycznej wynosi 12247,54 hrywien (ponad 1200 zł), a średnia kwota wpłaty na fundusz charytatywny wynosi 3428,50 hrywien (ok. 350 zł). Co drugi pacjent(58,8%), który zapłacił na fundusz charytatywny, został poproszony o uiszczenie takiej opłaty.
– W tej kwestii musimy bardziej szczegółowo przeanalizować doświadczenia Ukrainy – zaznacza Kardacz. – Polska jest jednym z niewielu krajów UE, w których Narodowy Fundusz Zdrowia w pełni refunduje koszty usług medycznych. Na przykład Norwegowie dopłacają do usług medycznych, a ich ubezpieczeniowy system opieki zdrowotnej jest jednym z najlepszych w Europie – przy czym norweski budżet zdrowotny jest znacznie większy niż polski. Dlaczego tak robią? Bo żaden system medyczny, nawet najdoskonalszy, nie wytrzyma takiego obciążenia.
Nieufność wobec polskich psychologów i psychiatrów
Wyniki badania uchodźców pokazują również, że stan zdrowia psychicznego Ukraińców pogorszył się. Jednak w większości nie szukają oni pomocy u polskich psychiatrów i psychologów.
Najczęstszą praktyką Ukraińców w takim przypadku jest samoleczenie: przywożą z Ukrainy leki, których nie można kupić w Polsce bez recepty
Respondenci stwierdzili również, że korzystają z medycyny tradycyjnej. Na przykład jeśli bolą ich kolana, robią kompres z liści kapusty i miodu. Przymocowują go bandażem lub bawełnianym bandażem i owijają nogi ciepłym kocem na noc.
Dwaj 50-letni uchodźcy (z obwodów mikołajowskiego i odeskiego) powiedzieli, że od czasu przybycia do Polski w marcu 2022 roku nigdy nie korzystali z opieki medycznej. Kilkakrotnie podróżowali do Ukrainy i tam poddawali się badaniom lekarskim, a niezbędną pomoc otrzymywali w ciągu tygodnia lub dwóch.
– Wyniki naszego badania mogą stać się podstawą do bardziej dogłębnych badań, które pomogą nam zrozumieć, jak poprawić funkcjonowanie systemu opieki zdrowotnej w czasie wojny – podsumowuje Tomasz Kardacz.
Dr Rafał Szmajda - lekarz, psychiatra dzieci i młodzieży. Specjalizuje się w leczeniu i terapii ADHD, zaburzeń zachowania, spektrum autyzmu. Na co dzień pracuje w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Łodzi.
Dr Rafał Szmajda. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Anna J. Dudek: Do Rzecznika Praw Obywatelskich trafiła petycja rodziców dzieci z ADHD. Pismo dotyczy możliwości ubiegania się o orzeczenie kształcenia specjalnego dla tych dzieci, które mają zdiagnozowany zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. Obecnie o takie orzeczenia mogą ubiegać się rodzice dzieci ze spektrum autyzmu i niepełnosprawnościami różnego typu. Jak Pan ocenia tę petycję?
Dr Rafał Szmajda: Myślę, że takie działanie ma głęboki sens. Dzieci z ADHD to dzieci ze szczególnymi potrzebami, więc możliwość kształcenia specjalnego umożliwi im naukę według potrzeb, na przykład w mniejszych grupach, częściowo w zindywidualizowanej ścieżce, w innym tempie pracy.
Dzieci z ADHD myślą bardzo szybko i działają impulsywnie, ale tempo pracy szkolnej mają wolniejsze, mogą uczyć się wolniej
To dlatego, że o wiele bardziej niż dzieciom neurotypowym przeszkadzają im bodźce zewnętrzne. Grupa dzieci jest zawsze głośna, więc podczas pracy w 30-osobowej klasie dziecko z ADHD będzie korzystało mniej niż rówieśnik, który nie ma takich "rozpraszaczy". Jeśli będzie możliwość utworzenia mniejszych grup, takim dzieciom będzie łatwiej. Dostosowanie klas, szkół, systemu nauczania do potrzeb wszystkich dzieci ma głęboki sens. Nie oznacza to, że każde dziecko powinno być nauczane indywidualnie, bo to niekorzystne dla samego pacjenta i obciążające dla systemu. Jednak praca w mniejszych grupach i dostosowanie się do potrzeb dzieci ma głęboki sens.
Pokutuje pogląd, że dzieci z ADHD "przeszkadzają", są niegrzeczne, a na dodatek zaniżają poziom. Jak to jest?
Ludzie są różni. Dzieci to też ludzie i też są różnie. W całej grupie pacjentów z ADHD mamy dzieci funkcjonujące intelektualnie na bardzo wysokim poziomie, które dobrze radzą sobie w szkole i później, zapamiętują, dużo wynoszą z lekcji. Mamy też takie, które, choćby emocjonalnie, są trochę za swoją grupą rówieśniczą, a w kontakcie mogą sprawiać wrażenie młodszych o rok czy dwa w stosunku do swojego wieku - tym bardziej że ADHD często współistnieje z innymi zaburzeniami rozwojowymi. Jeśli chodzi o tę "niegrzeczność", to tak: dzieci z ADHD są głośne, impulsywne, wiercą się, słowem: nie są "idealnymi" dziećmi do polskiej szkoły, w której głównie się siedzi i przepisuje coś z tablicy.
Zdjęcie: Shutterstock
Takie dziecko jest "wyłuskiwane" przez nauczyciela, bo przecież odstaje od grupy - neurotypowych dzieci, które siedzą w tych ławkach i przepisują. Tymczasem dziecko z ADHD wierci się, maże w zeszycie, odpowiada nie pytane, nie przestrzega zasad, mówi dużo głośniej i zdarza się, że rzuci coś wulgarnego.
I uwaga w dzienniczku gotowa. Ja zresztą tak anegdotycznie czasami proszę rodziców o taki dzienniczek uwag, który pokazuję potem studentom, żeby zrozumieli, o co chodzi. Tych uwag rzeczywiście jest bardzo wiele w przypadku nadruchliwego dziecka.
A czy nie byłoby fajnie, gdyby na przykład zamiast zapisywania negatywnych uwag nauczyciele wpisywali pozytywne?
To jest szczególnie polecane do pracy właśnie z dzieciakami z ADHD, bo one cały czas, na każdym etapie swojej edukacji, a w ogóle może i życia, doświadczają ciągłego strofowania, ciągłych takich porażek.
Jak już się zepnie w sobie i odrobi tę pracę domową, to okazuje się, że to była praca domowa sprzed tygodnia. I znowu porażka, i znowu lipa, i jeszcze wszyscy się śmieją, że generalnie to dziecko jest gapa i odrobiło nie tę pracę domową, co trzeba. Dlatego pozytywne wzmocnienia, supermoce to bardzo ważna kwestia, bo takie dziecko ze szkoły po iluś tam uwagach przychodzi i słyszy - tym razem od rodziców: znowu masz bałagan w pokoju, nie posprzątałeś, znowu nie wziąłeś worka na kapcie, dlaczego nie umyłeś jeszcze zębów - i tak dalej. Ciągle ktoś o coś się czepia, więc te dzieciaki poczucie własnej wartości mają zazwyczaj zaniżone absolutnie. Trzeba im więc pokazywać te ich supermoce, żeby miały szansę na prawidłowy rozwój i zdrową samoocenę.
Z obserwacji terapeutów, ale też ze statystyk wynika, że kiedy ADHD jest niezdiagnozowane lub niezaadresowane, często koreluje w późniejszym życiu z depresją czy zaburzeniami lękowymi.
Rzeczywiście, w około 30 proc. taka sytuacja może się wiązać właśnie z zaburzeniami z tej sfery depresyjno-lękowej. Kolejne 30 proc. to ryzyko uzależnienia, następne - ryzyko wystąpienia kwestii związanych z zachowaniami antyspołecznymi czy przestępczością. Przy niewłaściwie zaopiekowanym ADHD istnieje wysokie ryzyko, że pacjent pójdzie w jedno z tych zaburzeń lub w kilka naraz, bo one się wzajemnie nie wykluczają. Co trzeci będzie miał problemy depresyjno-lękowe, co trzeci z kolei będzie miał problemy z jakimś uzależnieniem, a następny co trzeci - na przykład kłopoty z różnymi antyspołecznymi zachowaniami. Nie oznacza to oczywiście, że już na pewno zostanie kryminalistą, tylko że na przykład wda się w jakąś bójkę i z tego powodu będzie miał problemy prawne. Bo jeżeli ktoś ma tak wysoki poziom impulsywności, to wdać się w bójkę to jest naprawdę chwila. Widzimy to też wśród naszych pacjentów na oddziałach.
Zdjęcie: Shutterstock
A propos impulsywności: natknęłam się taki adekwatny, wydaje mi się, cytat na temat funkcjonowania dzieci z ADHD: "Mają mózg, jak rakieta, a hamulce od roweru".
Absolutnie się z tym zgadzam.
Mózg jak rakieta mają, jak każdy z nas, ale rzeczywiście większość z nas ma lepsze hamowanie
A jeżeli myślimy o takich neurobiologicznych podstawach, to faktycznie ADHD to przede wszystkim deficyt hamowania, bo u tych osób pobudliwość jest na odpowiednim poziomie, właściwie w normie. Natomiast to hamowanie jest na kiepskim poziomie i dlatego tak szybko przerzucają uwagę z miejsca na miejsce. To zależy od pobudzenia.
Nie potrafią utrzymać uwagi na jednym temacie, ponieważ to zależy od hamowania. Dlatego często wtrącają się do czyjejś wypowiedzi, nie mogą ustać w kolejce, nie są w stanie wytrzymać i mówią, zanim ktoś dokończy pytanie. Generalnie są niecierpliwe i się wiercą.
Ale to nie jest tak, że ich mózgi są szybsze od mózgów tych dzieciaków, które nie mają problemu z ADHD.
Czy dzieci obierają sobie jakieś strategie przetrwania? Bo wydaje się, że każde sobie jakieś obiera - żeby nie odstawać od grupy, jakoś sobie poradzić, na przykład w szkole czy w grupie rówieśniczej? Dlatego niektóre kogoś udają kogoś, podlizują się, imitują...
Te dzieci ciągle mają poczucie, że doświadczają jakichś porażek. Na przykład koledzy wyśmiewają się z chłopca, że jest gapowaty, więc on idzie w agresję. Bo przecież nikt mu nie powie, że jest gapą, jeśli wszyscy będą się go bali. To jest jedna z opcji.
Druga jest taka, że dzieciak będzie naśladował wszystkie zachowania grupy. Więc lgnie do tej grupy, nawet jeśli ona zachowuje się niewłaściwie.
Czasami u dziecka pojawia się też taka motywacja, że "skoro wszyscy mi mówią, że ja jestem taki niegrzeczny, to ja wam dopiero pokażę, co to znaczy być niegrzecznym".
I rzeczywiście wtedy mamy problemami z zachowaniem - widzimy, jak te dzieci potrafią być "niegrzeczne".
Mówiliśmy o supermocach. Czy z ADHD wiążą się jakieś wyjątkowe cechy lub predyspozycje?
Generalnie tak, bo to zazwyczaj są ludzie, którzy mają mnóstwo energii. Ona, owszem, może być ukierunkowana na "przeszkadzanie" na lekcji - ale też na sport czy muzykę. To są dzieci, które nigdy się nie męczą, więc może być tak, że dopiero po treningu piłki nożnej, tenisa czy judo wraca do domu o 20 i się wycisza. Ci ludzie mają "gadane", potrafią zjednywać sobie innych, mają fajną energię w kontaktach.
Śmieję, że pacjent z ADHD może i nie będzie urodzonym księgowym, ale urodzonym handlowcem, zagadującym i reklamującym różne rzeczy - jak najbardziej
A artystą? Czy ADHD wiąże się z kreatywnością?
Tak. To ludzie, którzy zwykle mają wiele zainteresowań i zajęć, co może być zarówno pozytywne, jak negatywne. Z jednej strony to dzieciaki o szerokich horyzontach, które interesuje wiele spraw. Z drugiej - mogą być postrzegane jako takie, które mają słomiany zapał, bo dopiero co grały w piłkę, teraz grają szachy, a później jest tenis, pływanie czy puzzle. Z ADHD wiąże się także zjawisko nazywane w literaturze "hiperfocusem". To zdolność maksymalnego i długiego skupienia uwagi na czymś, co w danym czasie czy w danej chwili budzi zainteresowanie.
Czyli: jeżeli coś mnie "jara", coś ma dla mnie duży ładunek emocjonalny i sprawia mi radość, to mogę to robić godzinami - i wtedy nie widać zaburzeń uwagi. Ktoś kiedyś powiedział, że ADHD jest głównie zaburzeniem czynności nudnych. Trudno, żeby wszystkie lekcje w szkole były ciekawe. Ale jeżeli moim konikiem będzie język angielski, to choćby nie wiem co, będę z tego angielskiego dobry. Miałem pacjentów, dla których takim konikiem była matma - zawsze piątki, poziom niemal na olimpiadę. Miałem też zapalonego historyka, który w czwartej klasie podstawówki znał i rozumiał historię na poziomie liceum. To może być zarówno historia, jak piłka nożna.
Warto znaleźć coś, na co dziecko ma ten "hyperfocus" - i to rozwijać. Mówimy o takich wyspach kompetencji: może z matmy czy z polskiego nie jest najlepsze, ale za to najlepiej pływa, najlepiej biega albo gra w piłkę.
Zdjęcie: Shutterstock
To nie są "łatwe" dzieci. Czy ich wychowywanie i wspieranie wymaga od rodziców szczególnych kompetencji? Bo można prosić takie dziecko o umycie zębów czy założenie butów piętnaście razy, a ono nie zareaguje. Albo nie słyszy, albo jest pochłonięte w tym czasie czymś innym.
Ono realnie może nie słyszeć, ale nie dlatego, że ma jakkolwiek jest problem ze słuchem. Problem w tym, żeby ta informacja przebiła się przez ten cały szum informacyjny.
O ADHD mówimy także jako o zaburzeniu selektywności bodźców, które polega na tym, że z całego tego szumu informacyjnego ciężko jest dziecku wyłowić konkretną informację - że np. mama do niego mówi. Po drugie, nawet jeśli dziecko zacznie już robić to, o co je prosiliśmy, to w dowolnym momencie może się rozproszyć i zająć się czymś innym. A w nas rośnie frustracja, bo znowu coś, o co prosiliśmy, jest niezrobione. Natomiast u dziecka, któremu znów ktoś przeszkadza, przerywa jakąś jego aktywność, może dojść do wybuchu negatywnych emocji. I znowu mamy deficyt hamowania, rakietę z hamulcami od roweru. Wtedy meble potrafią latać po domu, bo niby jak dziecko ma sobie z tym poradzić?
Istnieją specjalne grupy wsparcia dla rodziców dzieci w spektrum autyzmu i z ADHD, bo zachowanie cierpliwości i okazywanie zrozumienia przy jednoczesnym stawianiu granic i konkretnych wymagań może być wyczerpujące. Jak ci rodzice mogą być ze swoim dzieckiem, wspierać się, wzmacnia, po prostu sobie radzić?
To, co zawsze działa, to stały plan dnia. To podstawowa kwestia, przy czym taka rutyna działa lepiej w przypadku młodszych dzieci. Trudniej będzie z nastolatkiem, który przeżywa kryzys adolescencji - a zawsze tłumaczę rodzicom, że dzieciaki z ADHD przeżywają go do sześcianu.
Wstajemy o 8., myjemy zęby, jemy śniadanie, ubieramy się, wychodzimy do przedszkola czy szkoły - i tak dalej.
Potem o 18 odrabiamy lekcje, o 19 czytamy czy oglądamy bajkę albo robimy cokolwiek innego.
Dzieci z ADHD o wiele lepiej funkcjonują w sztywnej strukturze dnia
Dajemy im też tylko jedno zadanie naraz. Bo jeśli poprosimy, żeby najpierw się ubrało, potem umyło zęby, a potem posprzątało zabawki, to zęby może umyje, ubierze się może do połowy, ale już na wykonanie trzeciego zadania nie ma szans.
Poza tym jego uwagę trzeba przywołać. Gdy w danej chwili wydajemy jedno polecenie: "chodź tu do mnie, popatrz na mnie, teraz idziesz wyrzucić śmieci", a dodatkowo prosimy, by powtórzyło, co ma zrobić, to pójdzie i te śmieci wyrzuci.
Chwilą wytchnienia dla rodziców czy opiekunów bywa tablet bądź telefon. Włączamy bajkę czy grę - i już, spokój. Jak to działa na dzieci z ADHD?
ADHD wiąże się z wyższym niż w populacji ogólnej ryzykiem uzależnienia, które nie dotyczy, jak zwykliśmy to sobie wyobrażać, tylko alkoholu czy narkotyków, ale też internetu, korzystania ze smartfona, gier komputerowych czy mediów społecznościowych.
Dzieci z ADHD bardzo to chłoną, dostają też szybkie poczucie gratyfikacji, bo to jest to jedna z niewielu rzeczy, na których one mogą się absolutnie skupić. Tam ta uwaga jest bowiem stale bombardowana i stymulowana.
Do tego dochodzi adrenalina związana z tym, jak się gra i rywalizuje z innymi. I jest to niebezpieczeństwo, że taki człowiek, doznający frustracji w życiu realnym, przeniesie się do świata online, bo tam ma szybszą, łatwiejszą gratyfikację. I tam nikt go w kółko nie strofuje.
Zdjęcie: Shutterstock
Kiedy należy włączyć leczenie farmakologiczne?
Ani diagnozy, ani leków nie należy się bać. Generalnie zasada jest taka, że nawet jeżeli jest diagnoza, to najpierw wprowadzamy szereg oddziaływań pozafarmakologicznych. Chodzi tu chociażby o kwestie związane z tym ustalonym planem dnia, o których była mowa wcześniej. To jedna z najprostszych interwencji, która poprawia funkcjonowanie takiego młodego człowieka. Jeżeli ta bateria interwencji psychospołecznych okazuje się nieskuteczna, powinny wkroczyć leki.
Leki powinny też wkroczyć wtedy, gdy pacjent zaczyna rozwijać powikłania ADHD, czyli na przykład zaburzenia opozycyjno-buntownicze. Mamy z nimi do czynienia wówczas, gdy przez co najmniej sześć miesięcy występuje utrwalony wzorzec buntowania się, sprzeciwiania normom społecznym dorosłych, wybuchy złości, złośliwość, mściwość.
W przypadku rozwijania się tego typu powikłań albo powikłań typu: "poszedł do pierwszej klasy podstawówki i po trzech tygodniach już go chcą wyrzucić" włączenie leków jest jak najbardziej wskazane.
Ale rodzice leków się boją.
Myślę, że wynika to z braku rzetelnej informacji i nieporozumienia związanego z tym, że najpopularniejszy i najskuteczniejszy lek w Polsce, metylofenidat, jest uważany za lek narkotyczny. Owszem, mechanizm jego działania jest podobny, natomiast podstawowa różnica jest taka, że on nie powoduje euforii, a wzmaga koncentrację, skupienie się. Dzięki temu w 90% jest skuteczny. Leków nie trzeba się bać, bo one bardzo znacząco mogą poprawić funkcjonowanie dzieci i młodzieży.
Od początku roku Polskę opuściło przymusowo 1100 cudzoziemców, informuje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych RP. Taką samą liczbę osób deportowano w ciągu dwóch wcześniejszych lat. W rejestrze „osób niepożądanych” znajduje się obecnie 31 tysięcy cudzoziemców, wśród których prawie 6 tysięcy to Ukraińcy. Najczęstszymi przyczynami deportacji są przestępstwa, wyroki sądowe, organizowanie nielegalnej migracji, naruszenie zasad pobytu itp.
W ostatnim czasie w Polsce nasiliły się przypadki deportacji Ukraińców. Prawnicy wyjaśniają, że jest to nie tylko konsekwencja naruszeń prawa, ale także wynik decyzji politycznych „z góry”. Eksperci podkreślają, że deportacja jest jednym z najsurowszych środków administracyjnych, który powinien być stosowany proporcjonalnie i tylko w poważnych przypadkach.
Dawid Dehnert. Zdjęcie: archiwum prywatne
Grzywna czy deportacja: gdzie jest granica prawa
Natalia Żukowska: – W ostatnim czasie wzrosła liczba deportacji Ukraińców. Dlaczego tak się dzieje?
Dawid Dehnert: – Deportacja to kwestia prawa administracyjnego. Według naszych nieoficjalnych danych coraz częściej napływają wnioski „z góry”, z żądaniem zobowiązania cudzoziemców do powrotu do domu. Przykładem był niedawny koncert białoruskiego wykonawcy Maxa Korża w Warszawie, gdzie zatrzymano wielu obcokrajowców, w tym Ukraińców. Środowiska polityczne natychmiast zareagowały i podjęto odpowiednie decyzje. Jest to więc decyzja administracyjna, która pochodzi z wyższych instancji.
Czy deportacje Ukraińców zatrzymanych na koncercie Korża były zgodne z prawem? W prasie pojawiła się historia 18-letniej Angeliny, której polskie organy ścigania – według jej słów – nie pozwoliły nawet spakować rzeczy i którą w pośpiechu odesłały do Ukrainy.
Nie znam wszystkich szczegółów dotyczących Angeliny. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę uczestnika tego koncertu, który dostał się tam na przykład przeskakując ogrodzenie, to rzeczywiście naruszył on prawo dotyczące imprez masowych. Prawo to zostało stworzone w celu ochrony porządku publicznego. Służba graniczna potraktowała to jak zagrożenie dla tego porządku i wykorzystała jako podstawę do deportacji. Jako prawnik uważam to jednak za nadmierną interpretację obowiązującego prawa i brak zasady proporcjonalności. Należy pamiętać, że deportacja jest jednym z najsurowszych i najbardziej bolesnych środków, jakie można zastosować wobec cudzoziemca. Dlatego powinna być stosowana tylko proporcjonalnie i w przypadkach naprawdę poważnych naruszeń, a nie tak drobnych.
Zatrzymanie sprawców wykroczeń podczas koncertu Maxa Korża w Warszawie. Zdjęcie: FB
Oczywiście zachowanie zatrzymanych było niewłaściwe i nie możemy akceptować takich czynów. Jednak jeśli pójść tą drogą, to okazuje się, że powinniśmy również deportować kierowców, którzy łamią przepisy ruchu drogowego.
Bo – nie ma co udawać – osoba, która przeskoczyła przez ogrodzenie w tłumie, z punktu widzenia zagrożenia ładu społecznego wyrządza minimalną szkodę. To nie jest przestępstwo, a wykroczenie
Czy te decyzje były zgodne z prawem? Wydaje mi się, że naruszały one nie tyle samo prawo, co zasady konstytucyjne. Zgodnie z art. 7 konstytucji organy władzy państwowej powinny działać wyłącznie na podstawie i w granicach prawa. Moim zdaniem w tym przypadku zostało to zniekształcone. W przypadku Angeliny jest to sprawa podlegająca Kodeksowi wykroczeń: grzywna – i koniec historii. Angelina ma prawo odwołać się od decyzji – najpierw do organu wyższej instancji, a następnie do sądu administracyjnego. Uważam, że jeśli chodzi tylko o jedno wykroczenie w Polsce, decyzja o deportacji powinna zostać uchylona. Ale to już kwestia do rozstrzygnięcia przez niezależny sąd.
Czyli nawet osoba już deportowana z Polski do Ukrainy może zwrócić się do polskiego sądu o uchylenie wcześniej podjętej decyzji?
Tak. Nic nie stoi na przeszkodzie, by dalej walczyć. Można składać odwołania, mieć swojego adwokata lub pełnomocnika, który będzie działał w imieniu takiej osoby tutaj, w Polsce. Zazwyczaj sprawy takie jak typowe wykroczenia „stadionowe” są rozpatrywane szybko. To normalne: ludzie złamali prawo, więc muszą ponieść odpowiedzialność; jest decyzja, kara – i to wszystko. Uważam, że to właściwy mechanizm.
Ci ludzie nie stanowili aż takiego zagrożenia, by ich natychmiast deportować. Ponadto wykonanie decyzji nastąpiło „tu i teraz”, bez oczekiwania, bez możliwości wykorzystania wszystkich instrumentów prawnych.
To przypomina raczej polowanie na czarownice niż wyważone stosowanie prawa
Próbuje się nam pokazać: „walczymy”, „stosujemy prawo”. Dla mnie są to raczej działania polityczne, populistyczne. I może nie są one nielegalne, ale na pewno nie są zgodne z zasadami prawa. Jeśli sprawy te trafią do sądów administracyjnych, gdzie sędziowie naprawdę rozważą wszystkie argumenty, takie decyzje powinny zostać uchylone, a ci ludzie powinni mieć możliwość spokojnego powrotu.
Za jakie jeszcze wykroczenia deportuje się ostatnio Ukraińców?
Wśród najczęstszych przyczyn deportacji są: konflikty z prawem, zwłaszcza powtarzające się wykroczenia; niepłacenie grzywien (na przykład w związku z kradzieżą); jazda pod wpływem alkoholu; jazda bez prawa jazdy; używanie fałszywych dokumentów; naruszenie warunków zakazu prowadzenia pojazdów.
Nawet drobne wykroczenia mogą prowadzić do deportacji, jeśli się powtarzają. Ale przyczyną mogą być również sieci społecznościowe.
Niedawno okazało się, że nawet film na TikToku może spowodować deportację, i to w ciągu 24 godzin
Ukrainiec opublikował w sieci społecznościowej film, w którym groził podpaleniem z powodu zniesienia pomocy – w szczególności wypłat 800+ dla uchodźców. Został zatrzymany przez polskich strażników granicznych, a następnie deportowany.
Uchodźcy na granicy polsko-ukraińskiej. Zdjęcie: Jakub Orzechowski, Agencja Wyborcza.pl
Bardzo często do deportacji dochodzi tuż po odbyciu kary. Na przykład cudzoziemiec właśnie odsiedział wyrok w więzieniu i nie zdążył nawet wyjść za drzwi, a tu podchodzą do niego strażnicy graniczni: „Dzień dobry, jedziesz z nami”. Przed podjęciem decyzji o deportacji cudzoziemca należy wysłuchać, ale zazwyczaj nie ma on adwokata ani pełnomocnika. Często nie wie, co powiedzieć, co może mu pomóc. I ostatecznie zapada decyzja o jego natychmiastowym powrocie do macierzystego kraju. Dalej są dwie możliwości: albo osobę od razu przewozi się na granicę, albo najpierw kieruje się ją do ośrodka dla cudzoziemców, a deportacja następuje potem. Jeśli nie ma nikogo z zewnątrz, kto mógłby pomóc, sytuacja takiej osoby staje się bardzo trudna.
Wiele ma Pan teraz spraw związanych z deportacją?
Bardzo wiele. Najczęściej jednak nie z powodu drobnych wykroczeń, ale poważniejszych spraw. Na przykład ktoś popełnił serię kradzieży, ktoś wielokrotnie został przyłapany na prowadzeniu pojazdu bez prawa jazdy lub pod wpływem alkoholu, ktoś właśnie zakończył odbywanie kary w więzieniu. Wtedy procedura deportacji jest uruchamiana praktycznie natychmiast.
Natomiast deportacje tylko za drobne wykroczenia w praktyce są rzadkością. Koncert w Warszawie był wyjątkiem
Ani kroku bez tłumacza: jak uchronić się przed natychmiastową deportacją
Jakie są szanse na uniknięcie deportacji, jeśli masz adwokata, który reprezentuje twoje interesy?
Jest taka szansa. Wiele osób pisze do mnie lub dzwoni, pytając, co robić. Zawsze odpowiadam: przyjdź do nas, sporządzimy pełnomocnictwo i porozmawiamy o tym, dlaczego tu jesteś, co łączy cię z Polską, czy masz rodzinę, dzieci... Jako prawnik muszę zebrać jak najwięcej informacji o podopiecznym.
Wtedy, jeśli coś się wydarzy, wiemy już, gdzie dzwonić i jak reagować.
Na przykład gdy mamy telefon od straży granicznej lub policji, wysyłamy adwokata. I co bardzo ważne: wyjaśniamy zatrzymanej osobie, by nie mówiła nic bez swojego przedstawiciela
Adwokat już wie, jakie podstawy wykorzystać. Możemy szybko zainicjować procedurę dodatkowej ochrony, która wstrzymuje deportację, a sama zainteresowana osoba zyskuje pewność, że ktoś reprezentuje jej interesy. Oczywiście ostateczną decyzję podejmuje organ władzy, ale im wcześniej interweniujemy, tym większe prawdopodobieństwo wstrzymania deportacji. Możemy również złożyć wniosek o wstrzymanie natychmiastowego wykonania decyzji.
Wszystko zależy od okoliczności. Jeśli są dzieci – dodajemy akty urodzenia, jeśli jest małżeństwo z obywatelem Polski – to również jest argument. Każdy przypadek jest indywidualny. Dlatego zawsze powtarzam: najlepiej przyjść wcześniej, omówić sytuację, zostawić wszystkie dokumenty. Wtedy w razie czego będziemy mogli działać szybko.
Rozumiem, że osoby, które zostały deportowane po koncercie w Warszawie, nie miały możliwości złożenia wniosku lub odwołania się od decyzji, ponieważ wszystko działo się zbyt szybko. Gdyby od razu interweniowała osoba znająca te procedury i rozumiejąca, jakie istnieją „negatywne podstawy” do deportacji (na przykład możliwość złożenia wniosku o dodatkową ochronę), wówczas szanse na zatrzymanie procesu byłyby znacznie większe. Przynajmniej pojawiłyby się podstawy do odwołania od decyzji.
Ile decyzji o deportacji udało się Panu unieważnić?
Są zarówno sukcesy, jak porażki. Są ludzie, którzy wielokrotnie popełniali przestępstwa lub zachowywali się wyjątkowo źle i w takich przypadkach bardzo trudno coś zmienić. Ale są też ludzie, którzy po prostu w niewłaściwym czasie znaleźli się w niewłaściwym miejscu.
Wiele zależy również od organu, który rozpatruje sprawę. Formalnie mówimy: „Rozpatruje organ taki a taki”, ale to konkretni ludzie. Dlatego składając dokumenty staramy się dodać coś ludzkiego – na przykład zdjęcie z dziećmi. To naprawdę działa, ponieważ wtedy rozpatrywana jest nie tylko „sprawa numer...”, ale także los konkretnej rodziny.
Jeśli istnieje ryzyko deportacji, lepiej wcześniej opracować plan działania. Bo tak, każdy popełnia błędy – to ludzkie. Ale kiedy masz strategię, masz większe szanse na sukces
W mojej praktyce zdarzały się sytuacje, kiedy udało się zawiesić decyzję o deportacji i dana osoba nie została natychmiast wywieziona. To ogromny sukces, bo dzięki temu pojawia się czas na złożenie odwołania, napisanie wniosków, podjęcie działań prawnych. Nie mogę jednak opowiadać o szczegółach konkretnych spraw. To kwestia tajemnicy adwokackiej.
Jakie prawa ma osoba, wobec której wydano już decyzję o deportacji? I co powinna zrobić w pierwszej kolejności?
Przede wszystkim ma prawo do posiadania swojego przedstawiciela. A dalej wszystko zależy od sytuacji. Na przykład jest przypadek, gdy osoba otrzymała zobowiązanie do powrotu do ojczyzny i ma 20 dni na wyjazd.
Zdjęcie: Policja Rybnik
Algorytm postępowania w takim przypadku jest następujący: jeśli osoba działa samodzielnie i czuje się na siłach – należy złożyć odwołanie wraz z wnioskiem o zawieszenie wykonania decyzji i wyjaśnić, dlaczego decyzja ta powinna zostać zmieniona lub uchylona. To pierwszy krok, który należy podjąć. Dodatkowe działania mogą obejmować na przykład złożenie wniosku o dodatkową ochronę międzynarodową. Wszystko to opiera się na tym, aby w postępowaniu administracyjnym działać w odpowiednim czasie. Sytuacja się komplikuje, gdy nagle pojawiają się funkcjonariusze i zabierają człowieka do placówki granicznej, nawet po zapłaceniu grzywny.
W takim przypadku algorytm działania nieco się zmienia. Jeśli ta osoba przebywa w domu z rodziną, pierwszym krokiem jest wezwanie adwokata. Ważnym momentem jest również obecność tłumacza. Jeśli bowiem osoba nie zna dobrze języka, bez tłumacza może nie zrozumieć, o czym mowa. Nawet Polacy czasami nie rozumieją niektórych terminów prawnych.
Jeśli tłumacz nie był obecny, może to stanowić podstawę do dalszego odwołania, ponieważ złożone wyjaśnienia mogły być niekompletne, źle zrozumiane, a podpisany protokół może zawierać coś, czego nie rozumiesz
Najważniejsze
· Upewnij się, że jest tłumacz.
· Złóż wniosek o zawieszenie decyzji.
· Złóż odwołanie od decyzji, jeśli jest natychmiastowa.
· Jeśli instancja odwoławcza odmówiła, złóż skargę do sądu administracyjnego.
· Ważne jest przestrzeganie wszystkich terminów, bo podchodzi się do nich surowo.
Nawet jeśli dana osoba zostanie deportowana, terminy są nadal ważne. Na przykład w przypadku deportacji z Chin lub innych krajów spoza UE termin zaczyna biec dopiero po dostarczeniu dokumentów do Polski. W postępowaniu administracyjnym pełnomocnikiem może być już nawet nie adwokat, ale dowolna osoba, której się ufa, na przykład krewny. Tę osobę również należy upoważnić i zapewnić jej tłumacza.
Jeśli zatrzymuje cię policja – bez tłumacza nie rób ani kroku. Ogólnie lepiej nic nie mówić, a tym bardziej nie podpisywać protokołu, jeśli czegoś nie rozumiesz. Nawet przecinek lub kropka mogą zmienić sens. To bardzo ważne.
A co się dzieje z tymi, którzy ignorują decyzję o deportacji?
Przebywają w Polsce nielegalnie. Jeśli zostaną deportowani, nie będą mogli skrócić okresu zakazu wjazdu, ponieważ nie wyjechali samodzielnie. Najczęściej cudzoziemcy otrzymują zakaz wjazdu do UE na 5 lat.
Maryna Stepanenko: – W ciągu ostatniego miesiąca Polska kilkakrotnie odnotowała „przypadkowe” naruszenia swojej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie bezzałogowe statki powietrzne. W nocy 10 września doświadczyła bezprecedensowego ataku z udziałem 19 dronów. Jaka była Pana pierwsza reakcja na te prowokacje?
Anders Pak Nielsen: – Wszystko to wyglądało bardzo dramatycznie, ale jednocześnie była to jedna z tych sytuacji, w których trzeba zachować spokój i poczekać na fakty, zanim wyciągnie się wnioski. Kiedy śledziłem wydarzenia na bieżąco w mediach społecznościowych, rzeczywiście wydawało się, że Polska została zaatakowana.
Później stało się jasne, że prawdopodobnie to była prowokacja. To jest całkowicie zgodne z tym, co widzieliśmy wcześniej ze strony Rosji: różnymi sposobami testowania lub wywierania presji na Polskę, a także inne kraje NATO, co jest częścią szerszego podejścia do wojny hybrydowej. Ten incydent był bardziej dramatyczny, miał większą skalę, ale zasadniczo postrzegam go jako część tego samego schematu.
Wskazuje to na kolejną tendencję: ogólną eskalację wojny hybrydowej. Niestety, będzie ona trwała. I prawdopodobnie w przyszłości będziemy świadkami potencjalnie bardziej niebezpiecznych incydentów.
Co udowodniła ta prowokacja Rosji? Czy można mówić o niezdolności NATO do zestrzelenia 19 dronów i nieefektywnym wykorzystaniu zasobów, czyli drogich rakiet przeciwko tanim bezzałogowym statkom powietrznym? Jakie wnioski należy z tego wyciągnąć?
Kraje zachodnie muszą zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Wojna nadal się zaostrza, co prawdopodobnie doprowadzi do bezpośredniej konfrontacji z państwami europejskimi. Problem polega na tym, że Zachód nadal zastanawia się, czym jest „podstawowy” poziom zagrożenia.
W przypadku Polski nie sądzę, by siły zbrojne spodziewały się bezpośredniego ataku ze strony Rosji, ponieważ ostatni incydent nie był atakiem. Ale jasne jest, że nadszedł czas, by podnieść poziom gotowości, nawet jeśli do niedawna nie wydawało się to konieczne.
Problem polega na tym, że nie możemy wykluczyć możliwości rzeczywistych, bezpośrednich ataków w przyszłości. Czasami na Zachodzie tak bardzo skupiamy się na determinacji Ukrainy, że zapominamy, że Rosja jest równie zdeterminowana.
A ponieważ gospodarka wojskowa Rosji zaczyna słabnąć, myślę, że Rosja jest gotowa podjąć bardziej dramatyczne kroki, by wywrzeć presję na kraje zachodnie, w szczególności na Polskę, w celu zmniejszenia wsparcia dla Ukrainy
Dla Rosjan to będzie kluczowy czynnik, który ma zmienić sytuację na ich korzyść.
Od początku inwazji obserwowaliśmy naruszenia przestrzeni powietrznej kilku członków Sojuszu – krajów bałtyckich, Rumunii. Jednak to były pojedyncze incydenty. Dlaczego właśnie Polska stała się celem masowego ataku rosyjskich dronów – i dlaczego właśnie teraz?
Polska ma decydujące znaczenie logistyczne dla kierowania zachodniej pomocy do Ukrainy. Położenie geograficzne również odgrywa ważną rolę. Po prostu łatwiej kierować drony do Polski niż, powiedzmy, do Niemiec czy Szwecji.
Ukraina zaoferowała swoją pomoc. Ma duże doświadczenie wojskowe. Czy NATO powinno wziąć to pod uwagę?
Tak. Ukraina szczególnie dobrze nauczyła się znajdować ekonomicznie efektywne środki zwalczania dronów, by nie marnować drogich rakiet na tanie cele. Kraje zachodnie również powinny zacząć opracowywać coś podobnego, własne odpowiedniki.
Niewielkie mobilne jednostki Ukrainy skutecznie przeciwdziałają dronom szahid, a obecnie pracują nawet nad stworzeniem dronów przechwytujących. Właśnie takich rozwiązań potrzebujemy. Ten incydent uświadamia to, że jeśli Polska nie była w pełni przygotowana na atak zaledwie 19 dronami, to co się stanie, jeśli spotka się z tak długotrwałymi atakami jak w Ukrainie?
I nie dotyczy to tylko Polski. Nie sądzę, żeby mój kraj, Dania, również był gotowy. NATO jako całość musi poważnie się nad tym zastanowić, ponieważ za rok możemy regularnie spotykać się z podobnymi atakami.
Rosyjski dron uderzył w dom we wsi Wyryki w województwie lubelskim. Polska, 10.09.2025. Zdjęcie: Dariusz Stefaniuk/REPORTER
To pierwszy przypadek, kiedy członek NATO musiał zestrzelić rosyjskie drony. Jak Pan ocenia reakcję i wynik operacji sojuszników?
Nadal nie wiemy, jaki będzie wynik, ponieważ nie widzieliśmy jeszcze reakcji. Do tej pory kraje NATO nie spieszyły się z nią. Pozytywnym aspektem jest, że skoncentrowały się na wsparciu Ukrainy – to główne zadanie.
Jednak minusem jest to, że NATO nie podjęło zdecydowanych działań przeciwko prowokacjom, co prawdopodobnie skłoniło Rosję do dalszych działań.
Widzieliśmy już naruszenia przestrzeni powietrznej, zakłócanie sygnału GPS, sabotaż kabli w Morzu Bałtyckim. Jak dotąd nie udzielono żadnej realnej odpowiedzi na którąkolwiek z tych sytuacji
Mam nadzieję, że tym razem zobaczymy realne, zdecydowane konsekwencje – coś, co zmusi Rosję do zastanowienia się dwa razy, zanim spróbuje ponownie. Jeśli wszystko skończy się kolejną dyplomatyczną skargą, to nie wystarczy.
Ukraina – kluczowy gwarant bezpieczeństwa Europy
Jeśli Rosja zdecyduje się na kolejny krok, a ataki spowodują ofiary, to gdzie Pana zdaniem przebiega „czerwona linia”, która zmusi NATO do podjęcia bardziej zdecydowanych działań?
Pytanie brzmi, co naprawdę trzeba zrobić, by zaangażować w to Stany Zjednoczone. Jak dotąd reakcja Waszyngtonu była niezwykle słaba. Słyszeliśmy ostre oświadczenia ze strony NATO i niektórych krajów europejskich, ale od Donalda Trumpa – praktycznie nic.
Brak choćby zbliżonej [do NATO – red.] reakcji Stanów Zjednoczonych może skłonić Rosję do dalszych działań. Musimy zadać sobie pytanie: „Gdyby to był prawdziwy atak, z wybuchami w Polsce, to czy to by coś zmieniło?” Nie wiadomo. Ta niepewność jest niebezpieczna. Jeśli Rosja uważa, że Stany Zjednoczone nie zareagują, to co jest prawdziwym czynnikiem powstrzymującym?
W pewnym momencie może to podważyć samo NATO. Bo jaki sens ma sojusz, jeśli prowokacje nie mają żadnych konsekwencji?
Nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczymy zdecydowaną reakcję USA. Wygląda na to, że Donald Trump zrobi wszystko, by uniknąć działań przeciwko Rosji. Mam jednak nadzieję, że inne kraje będą w stanie dać Putinowi do zrozumienia, że to nie jest droga, którą należy podążać.
Niedawno prezydenci USA i Polski odbyli ciepłe spotkanie w Waszyngtonie, co w Warszawie zostało odebrane jako pozytywny sygnał dla sojuszu amerykańsko-polskiego. Jak interpretuje Pan brak ostrych komentarzy ze strony Trumpa na temat ostatniej prowokacji, biorąc pod uwagę ten kontekst?
Nie sądzę, by ktokolwiek mógł naprawdę ufać Donaldowi Trumpowi. On sympatyzuje z niektórymi europejskimi przywódcami, w szczególności z Nawrockim – ale także z Putinem. To właśnie takich prawicowych przywódców lubi wspierać. Natomiast innych gości odwiedzających Waszyngton przyjmuje chłodno.
W końcu nie ma żadnych podstaw, by wierzyć, że Trump będzie wspierał Europę przeciwko Rosji. Od momentu objęcia urzędu pokazuje coś zupełnie przeciwnego
Ogólna tendencja polega na tym, że udział Ameryki w zapewnianiu bezpieczeństwa Europy maleje. Dlatego budowanie naszego przyszłego bezpieczeństwa na „dobrych stosunkach” z Trumpem jest naiwnością. Europa potrzebuje alternatyw, które nie będą uzależnione od kaprysów amerykańskiego prezydenta.
Wiem, że stosunki między Polską a Ukrainą są skomplikowane, ale uważam, że najlepszą gwarancją bezpieczeństwa dla Europy będzie silna oś polsko-ukraińska
Potrzebujecie szerszej dyskusji na temat budowy nowej europejskiej struktury bezpieczeństwa. Zamiast po prostu mówić o „gwarancjach” dla Ukrainy, musimy uznać samą Ukrainę za kluczowego gwaranta bezpieczeństwa Europy, ponieważ ma ona największą armię, możliwości, determinację i położenie geograficzne, których potrzebujemy.
W przyszłości Europa musi zaakceptować fakt, że Stany Zjednoczone nie będą niezawodnym sojusznikiem przez dziesięciolecia. Stawianie na Waszyngton, co obecnie czyni Polska, jest po prostu naiwnością.
Donald Trump i Karol Nawrocki obserwują przelot samolotów wojskowych USA w Waszyngtonie, 3.09.2025. Zdjęcie: POOL via CNP/INSTARimages.com
Ponad jedna trzecia komentarzy w polskich mediach społecznościowych winą za prowokację z dronami obarcza Ukrainę. Dlaczego właśnie taka narracja została wybrana przez Kreml jako kluczowa? I na ile niebezpieczne może być takie przesunięcie punktu ciężkości – z mówienia o agresji Rosji na oskarżanie Ukrainy?
Nie można wykluczyć, że jakieś zakłócenia mogą skierować drony w niewłaściwym kierunku. Ale 19 dronów jednocześnie? Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że niektóre z nich przyleciały z terytorium Białorusi. Nie sądzę, by ktoś serio wierzył, że Ukraina celowo wysłała drony do Polski.
Jeśli Polska jest zaniepokojona, rozsądną reakcją byłoby rozszerzenie swojego systemu obrony przeciwlotniczej na terytorium Ukrainy lub patrolowanie granicy w celu przechwytywania zagrożeń przed nią
Inicjatywy takie jak europejska Tarcza Nieba [projekt naziemnego zintegrowanego europejskiego systemu obrony przeciwlotniczej, który obejmuje zdolności przeciwbalistyczne – przyp. aut.] byłyby silnym sygnałem dla Rosji, że takie działania nie będą tolerowane. Przyniosłyby też korzyści zarówno Polsce, jak Ukrainie.
Nie ma sensu obwiniać Ukrainy. Ukraina prowadzi wojnę, doświadcza masowych nalotów i oczywiście wykorzystuje środki walki radioelektronicznej. Czasami to powoduje zejście dronów z kursu, ale taka jest rzeczywistość na polu bitwy.
NATO nigdy nie stanowiło zagrożenia militarnego dla Rosji jako państwa – uważają niektórzy ukraińscy obserwatorzy. Z drugiej strony Sojusz stanowi realne zagrożenie dla reżimu politycznego Putina i właśnie dlatego rozpad NATO lub przynajmniej rezygnacja z ochrony krajów Europy Wschodniej, przyjętych do Sojuszu po 1997 roku, były i pozostają priorytetem polityki Kremla. Czy zgadza się Pan z tym stwierdzeniem? Co dadzą Moskwie prowokacje na wschodniej flance NATO?
Zgadzam się z tą opinią. NATO nie stanowi zagrożenia dla samej Rosji – nikt nie planuje inwazji na jej terytorium. Zarazem Sojusz stanowi ogromne zagrożenie dla imperialnych ambicji Kremla.
Dla Putina bycie wielkim mocarstwem oznacza posiadanie strefy wpływów nad mniejszymi sąsiadami – a NATO rujnuje tę ideę. Dlatego podważanie wpływów NATO jest jego obsesją
Nie sądzę również, abyśmy powinni wykluczać możliwość, że Rosja bezpośrednio zakwestionuje artykuł 5 w najbliższych latach. To nie będzie pełna wojna, ale drobne prowokacje, by sprawdzić, czy uda się wywołać rozłam, zwłaszcza przekonując Stany Zjednoczone do niewywiązywania się ze swoich zobowiązań. Jeśli tak się stanie, spójność NATO ulegnie rozpadowi.
A kiedy NATO zostanie osłabione, kraje Europy Wschodniej zostaną pozostawione same sobie. Rzucenie wyzwania NATO jako sojuszowi jest dla Rosji złym rozwiązaniem. Znacznie łatwiej jest zrobić to z Estonią, Łotwą, Litwą lub Finlandią – z osobna. Właśnie w ten sposób Rosja będzie mogła zrealizować swoje ambicje imperialne.
Cel Rosji: znormalizować chaos
Czy Ukraina powinna wyciągnąć jakieś wnioski z tego incydentu?
Nie. Głównym problemem jest gotowość Zachodu do działania. Logicznym pierwszym krokiem byłoby rozszerzenie strefy obrony powietrznej na część terytorium Ukrainy – zaledwie kilkaset kilometrów od granicy – i zezwolenie zachodnim samolotom na patrolowanie tej przestrzeni powietrznej. Nie byłoby to zbyt ryzykowne i stanowiłoby jasny sygnał.
Rosja wysyła drony, by znormalizować przekonanie, że takie incydenty są czymś normalnym. Zachód musi znormalizować coś przeciwnego: stałą obecność wojskową Zachodu w Ukrainie, ochronę jej przestrzeni powietrznej i stopniowe podejmowanie dalszych działań, jeśli Rosja będzie nadal wywierać presję.
Jak dotąd Zachód nie wykazuje zainteresowania tą kwestią. Nie wystarczy po prostu chronić naszą stronę granicy. Trzeba przejąć ukraińskie doświadczenie w tworzeniu niewielkich, wyspecjalizowanych jednostek do ekonomicznego zestrzeliwania dronów. Uczenie się na doświadczeniach Ukrainy – co działa, a co nie – byłoby dobrym początkiem.
Czy zachodni politycy zdają sobie sprawę, że ich reakcja jest w rzeczywistości dość słaba? Czy rozumieją, że Rosja to widzi i wyciąga własne wnioski?
Nie sądzę, by większość zachodnich polityków zdawała sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna jest sytuacja w Ukrainie. Jeśli taka sytuacja będzie się utrzymywać, nie można wykluczyć, że dotknie to również nas. Kiedy jedna ze stron zbliża się do porażki, można spodziewać się bardziej dramatycznych działań, tyle że wielu tego nie dostrzega.
Większość polityków nie docenia również determinacji Putina. Istnieje powszechne przekonanie, że on szuka wyjścia z sytuacji, tyle że on jest nastawiony na wygranie tej wojny. \Martwi mnie, co się stanie, gdy zda sobie sprawę, że nie wygra. Bo właśnie wtedy wojna może zaostrzyć się w sposób niebezpieczny dla Zachodu.
Martwi mnie, co się stanie, gdy zda sobie sprawę, że nie wygra. Bo właśnie wtedy wojna może zaostrzyć się w sposób niebezpieczny dla Zachodu
Uważa Pan, że Ukraina może wygrać? Dzięki czemu, w jakich okolicznościach?
Pytanie, co oznacza „wygrać”. Jeśli chodzi o przywrócenie terytoriów do granic z 1991 roku, to jest to trudne. Wymagałoby to załamania się Rosji, na przykład długotrwałych ataków na jej logistykę, które doprowadziłyby do spadku morale – podobnie jak w przypadku Rosji po I wojnie światowej. To nie jest niemożliwe, ale jest mało prawdopodobne.
Obecnie Ukraina skutecznie się broni, podczas gdy Rosja jest w ofensywie i napotyka trudności. Jeśli Ukraina przejdzie do ofensywy, napotka podobne wyzwania. Dlatego wyzwolenie wszystkich terytoriów jest obecnie bardzo trudne bez wymuszonego załamania Rosji lub poniesienia przez nią ogromnych strat.
Jeśli definiujemy „zwycięstwo” jako zachowanie niepodległości Ukrainy, to tutaj jestem znacznie bardziej optymistyczny. Ta wojna nie dotyczy przede wszystkim terytorium, ale kontroli politycznej. Celem Putina jest dominacja nad Ukrainą i przekształcenie jej w państwo podobne do Białorusi. W tym sensie Ukraina wygrywa.
Gospodarka wojenna Rosji jest niestabilna i w ciągu najbliższego roku trudno będzie jej utrzymać się na obecnym poziomie. Ukraina, która ma wsparcie zachodnich sojuszników, jest w bardziej stabilnej sytuacji. Dlatego w tej wojnie na wyczerpanie Ukraina ma lepszą pozycję niż Rosja, nawet jeśli całkowite wyzwolenie terytorium pozostaje trudnym zadaniem.
W październiku 2014 roku świat obiegły zdjęcia tajemniczego obiektu, który wynurzył się z wody w Archipelagu Sztokholmskim. Szwedzkie Siły Zbrojne natychmiast skomentowały to zajście jako „świadczące o obcej aktywności podwodnej”. Autorzy artykułu pt. „Stało się: polowanie na okręt podwodny w Archipelagu Sztokholmskim”, który ukazał się 20 października 2014 r. na łamach dziennika „Dagens Nyheter”, powołując się na źródła opisali, jak szwedzkie służby wychwyciły rozmowę w języku rosyjskim na częstotliwości wykorzystywanej przez Rosję w sytuacjach alarmowych. Kolejne zaszyfrowane informacje miały być wymieniane między obiektem a rosyjską bazą w obwodzie królewieckim.
Rozpoczęło się polowanie na nadawcę sygnału. Według źródeł miał nim być rosyjski tankowiec NS „Concord”, który od kilku dni znajdował się na bałtyckich wodach otwartych, niedaleko Archipelagu Sztokholmskiego. W „Dagens Nyheter” można było przeczytać, że Ministerstwo Obrony Rosji natychmiast zaprzeczyło, by jakikolwiek rosyjski okręt podwodny znajdował się choćby w pobliżu morskich granic Szwecji. Ale zdjęciom nie można było zaprzeczać.
Ten incydent spowodował, że szwedzkie wojsko zaczęło się zmieniać. Po tym październikowym poranku, unikając siania niepotrzebnej paniki, rząd zaczął wprowadzać zmiany na wypadek wojny. Jedną z nich było wznowienie programu podwodnego, na czele którego stanął szwedzki koncern Saab.
Szwedzi dostrzegli, z jaką łatwością obce mocarstwo może przekroczyć granice terytorium ich państwa – i praktycznie wpłynąć do stolicy
Od tamtej pory Saab miał przeciwdziałać łamaniu prawa morskiego, a podmorski potencjał obronny Szwecji miał zostać maksymalnie wzmocniony. Technicy i inżynierowie rozpoczęli pracę nad stworzeniem niewidocznych dla radarów okrętów podwodnych, które byłyby najlepsze na świecie, a także systemu wykrywania okrętów podwodnych.
Niedługo później przy Skeppsbron na sztokholmskim Starym Mieście wynurzył się z wody „Gotland” – okręt podwodny szwedzkiej marynarki wojennej, element najtajniejszego systemu obrony. To wąska i długa jednostka, której 25-osobowa załoga doskonali się obserwacji, zatapianiu wrogich okrętów i unikaniu trafienia przez okręty i samoloty.
Jeszcze dziesięć lat temu plany rozwoju programu okrętów podwodnych były kwestionowane, a nawet zagrożone zamknięciem. Dziś już nie ma wątpliwości: takie okręty będą odgrywały kluczową rolę w szwedzkiej obronie. Widok niebiesko-żółtej bandery powiewającej nad czarnym okrętem podwodnym był dla spacerujących po nabrzeżu dużym zaskoczeniem. Wielu nawet nie wiedziało, że szwedzkie wojsko w ogóle maj jakieś okręty podwodne, a zwykły obywatel nie miał pojęcia, że Szwecja jest w tej dziedzinie światową potęgą.
broszura pt. „Om krisen eller kriget kommer – viktig information till Sveriges invånare”. Zdjęcie: Zdjęcie: oficjalna strona rządu Szwecji
W razie kryzysu lub wojny
Dwa lata po wydarzeniach w Archipelagu Sztokholmskim do skrzynek pocztowych wszystkich mieszkańców Szwecji trafiła broszura pt. „Om krisen eller kriget kommer – viktig information till Sveriges invånare” [W przypadku kryzysu lub wojny – ważne informacje dla mieszkańców Szwecji]. Na niespełna 20 stronach wyczerpująco wyjaśniono, czym jest gotowość na wypadek kryzysu: co zrobić, gdy znika zasięg telefoniczny, internet, prąd i dostęp do informacji – a także komu ufać i skąd czerpać informacje. W broszurze podkreślono, jak ważne jest, by obywatel umiał samodzielnie, zanim nadejdzie wsparcie państwa, poradzić sobie w razie kryzysu lub wojny. Bo to sprawa kluczowa.
Na jednej ze stron zamieszczono check-listę ze wskazówkami dotyczącymi przygotowań w domu. Znalazł się na niej spis przykładowej żywności długoterminowej i takiej, której przygotowanie nie wymaga dużej ilości wody (bo przecież i z nią może być problem), obowiązkowe rzeczy z zakresu łączności, higieny, medycyny i potrzebne dokumenty. O tym wszystkim mówił podczas wywiadu dla PAP wiceszef MSWiA.
– Bądźmy przygotowani w ramach swoich możliwości, by przetrwać przynajmniej trzy doby bez pomocy struktur państwa – powiedział Wiesław Leśniakiewicz. – Miejmy zapas wody, niezbędne leki, środki higieniczno-sanitarne, zapas żywności, oświetlenie, które zadziała bez sieci elektrycznej, naładowane powerbanki. Miejmy też radio tranzystorowe, bo już zapomnieliśmy, że to może być jedyne medium do odbioru komunikatów.
Najnowsza wersja szwedzkiej broszury ukazała się w listopadzie 2024 roku i, jak poprzednia, nie wywołała szoku ani paniki wśród obywateli. Rozszerzona o kilka stron, ewidentnie wykorzystuje doświadczenia z ukraińskiego frontu – wiedzę, którą szwedzki rząd próbuje wykorzystać dla wzmocnienia bezpieczeństwa swoich obywateli. Przejawia się to również we wzmożonych kampaniach reklamowych dotyczących wstąpienia do armii, a także uświadamianiu, skąd może przyjść zagrożenie – przypadku Szwecji to Morze Bałtyckie i północ kraju. Dlatego w 2025 r. rozpoczęło się szkolenie szwedzkich arktycznych brygad specjalnych, by w razie wojny zarówno obywatele, jak wojsko, byli gotowi do obrony.
Zdjęcie wykonane 4 lutego 2025 r. przedstawia statek towarowy na horyzoncie, gdy członek załogi obserwuje go przez lornetkę z mostka USS Karlskrona (P04) na pełnym morzu u wybrzeży Karlskrony w Szwecji, w ramach natowskiej misji patrolowania Morza Bałtyckiego Baltic Watch, której celem jest ochrona krytycznej infrastruktury podwodnej. Zdjęcie: Johan NILSSON / TT NEWS AGENCY / AFP
Wojna w Ukrainie kupuje nam czas
Na początku marca, podczas posiedzenia Sejmu, premier Donald Tusk ogłosił, że trwają prace przygotowawcze nad projektem stworzenia w Polsce półmilionowej armii. Elementem projektu będą szkolenia wojskowe, które obejmą każdego dorosłego mężczyznę. Według premiera szkolenia te mają sprawić, by ci, którzy nie pójdą do regularnej armii, w sytuacji konfliktu mogli stać się pełnoprawnymi i pełnowartościowymi żołnierzami. Według niezależnego eksperta do spraw wojskowości, a także popularnego publicysty, aktywnego pod pseudonimem Kapitan Lisowski, w razie wybuchu wojny Polsce może nie wystarczyć obrońców. Przyczyną tego jest m.in. zawieszenie dawno temu poboru do zasadniczej służby wojskowej.
– Wojna w Ukrainie pokazała, że niezbędne są zasoby ludzkie liczone w setkach tysięcy – mówi Lisowski. – Zasoby rezerwistów, tych przeszkolonych, albo takich, których trzeba jedynie doszkolić. W Polsce mamy poważne braki w zasobach ludzkich. Mamy tych rezerw osobowych mniej niż Białoruś, a ta ma ich około 300 tysięcy. Dla naszego bezpieczeństwa musimy te rezerwy odbudować. Musimy też odbudować rezerwę sprzętową. To będzie wielkie wyzwanie.
Według kpt. Lisowskiego nie bez przyczyny premier właśnie teraz ogłosił koncepcję przeszkolenia Polaków, by skokowo, w krótkim czasie zwiększyć ilość zasobów rezerwowych i mobilizacyjnych naszej armii. To słuszny krok. Wątpliwości można mieć jedynie do zaproponowanych metod.
– Miesięczne szkolenie uważam za niewystarczające– mówi ekspert. – We wszystkich analizach, które wraz z kolegami robiliśmy, trzeba bazować na trzech miesiącach. Pamiętajmy, że zmieniła się broń, zmieniły się technologie, zmienili się też ludzie i trzeba to wszystko w tym uwzględnić. Trzymiesięczny okres szkolenia jest takim, jaki uznajemy za właściwy, by uzyskać podstawowego strzelca, którego następnie w zależności od predyspozycji można dalej kształtować na potrzeby armii.
Dodaje też, że rozbudowa naszej armii daje szansę na to, byśmy w racjonalnym czasie uzyskali jeszcze większy potencjał odstraszania i potencjał obronny, który powinien spowodować co najmniej potrzebę głębokiego zastanowienia się przez Rosję, czy warto z nami zadzierać. Bo czy warto ruszyć z atakiem na kraj dobrze przygotowany, kiedy może spowodować jeszcze większą hekatombę strat niż wojna w Ukrainie, choć front będzie o wiele krótszy?
– Mówię to mając nadzieję, że Ukraina nie ulegnie i granica polsko-ukraińska będzie bezpiecznym dla nas odcinkiem granicy wschodniej – dodaje kpt. Lisowski. – I że naszym jedynym zmartwieniem pozostanie ten północno-wschodni odcinek granicy naszej ojczyzny, u zbiegu z obwodem królewieckim i przy granicy z Białorusią. To pozwoli nam w potężnym stopniu zaoszczędzić siły w operacji obronnej i mieć ich wystarczająco dużo, by nie tylko się bronić, ale również móc odpłacić agresorowi za jego działania.
Bartłomiej Wypartowicz, dziennikarz oraz autor książki „Między Bugiem a prawdą”, idzie w swych rozważaniach o krok dalej. Jego zdaniem Polska już od jakiegoś czasu jest uczestnikiem wojny. A to, co dzieje się na ukraińskim froncie, kupuje nam czas
– Na wojnie cybernetycznej Polska jest już od dłuższego czasu – mówi Wypartowicz. – Nasze wojska obrony cyberprzestrzeni prowadzą działania obronne i jesteśmy podatni na ataki czy to graczy państwowych, czy niepaństwowych. Jesteśmy też na wojnie hybrydowej, czy też, jak można to nazwać, w działaniach pod progiem wojny. Chodzi tu m.in. o parcie migracyjne na granicy polsko-białoruskiej. Jesteśmy poddawani atakom sabotażowym – chodzi o próby podpaleń czy mocniejsze działania służb wywiadowczych Rosji. Czy możemy się obawiać wojny pełnowymiarowej? Obecnie Rosja jest mocno uwikłana w wojnę w Ukrainie i to ta wojna jest w pewnym sensie decydująca, jeśli chodzi o przyszłe formy jej agresji. Ale kiedy dojdzie do rozmów pokojowych czy do zawieszenia broni, to zegar zacznie tykać, zaczniemy mierzyć czas. Bo Rosja, nie prowadząc żadnych działań zbrojnych, zacznie odbudowywać swoje zdolności. Więc paradoksalnie dla wielu krajów europejskich, w tym Polski i Bałtów, uwikłanie Rosji w wojnę w Ukrainie jest pewnego rodzaju gwarancją bezpieczeństwa.
Zaufanie społeczne i odporność na dezinformację
Szwedzki model budowania odporności społecznej w sytuacji kryzysu to przede wszystkim próba stworzenia rozwiązania systemowego, w którym obywatel wie, co robić w obliczu kryzysu, jak się do niego przygotować, na co może liczyć i skąd powinien czerpać informacje, by nie poddać się dezinformacji. Według najnowszych statystyk Szwedzkiej Agencji Zarządzania Publicznego (Statskontoret) 65% obywateli Szwecji ufa swoim siłom zbrojnym, 74% policji, a 88% Säkerhetspolisen, czyli policji bezpieczeństwa.
Broszura „Kiedy przyjdzie kryzys lub wojna” jedynie przypomina informacje, które Szwedzi już znają: jak brzmią alarmy ostrzegające o zagrożeniu, gdzie znajdują się schrony i do których lokalnych władz zwrócić się po pomoc. Od czasu pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę szwedzkie władze opublikowały setki raportów na temat dezinformacji oraz sposobów walki z nią, a w sieci szerzą się kampanie, jak nie poddać się fake newsom. Zdaniem Bartłomieja Wypartowicza najważniejszym czynnikiem grającym tu rolę jest edukacja. Im człowiek lepiej wyedukowany, tym mniej podatny na różne działania kognitywne czy dezinformacyjne. Bo potrafi lepiej sprawdzać i weryfikować informacje.
– Niestety social media i big-techy sprzyjają zamykaniu się ludzi w swoich bańkach informacyjnych – mówi dziennikarz. – A wyrwać się z bańki dezinformacyjnej jest naprawdę trudno. To nie jest tak, że przyjdą do ciebie obce służby i powiedzą: „Cześć, od teraz jesteś naszym agentem i będziesz robił, co ci każemy”. Dużo łatwiej wprowadzić toksyczny tryb myślenia, stworzyć grupy, które będą kolportowały szkodliwe informacje, tworząc u danej osoby złudzenie, że jest kimś wyjątkowym, posiada tajemną wiedzę – a przez to misję, którą może szerzyć. Tu pojawia się pytanie, które mogłoby być rozwinięte na kilkudniowej konferencji naukowej: „Czy walka z dezinformacją jest skuteczna?” Moim zdaniem nie. Musimy się wzajemnie edukować i uodparniać.
Jak sprawdzić, czy tkwimy w bańce informacyjnej? Warto zmienić swoje przyzwyczajenia w sieci i zacząć szukać informacji w inny sposób. Przede wszystkim trzeba zacząć od wyrwania się spod wpływu algorytmów personalizujących, czyli tych, które śledzą naszą aktywność w sieci: czas spędzony na konkretnej stronie, przeczytane artykuły, napisane komentarze czy pozostawione lajki. Najprostszym rozwiązaniem jest usuwanie plików cookies, korzystanie z wyszukiwarki w trybie incognito lub zmiana wyszukiwarki na DuckDuckGo czy Startpage.
11.02.2025, Olsztyn. Wizyta i briefing ministra Wiesława Leśniakiewicza w Centrum Powiadamiania Ratunkowego z okazji Europejskiego Dnia Numeru Alarmowego 112. Zdjęcie: Artur Szczepański/REPORTER
Mój dom jest moją twierdzą
W poradniku przygotowanym przez MSWiA we współpracy z Rządowym Centrum Bezpieczeństwa podkreślane jest to, że obywatel ma być przygotowany na samodzielne przetrwanie 72-godzin we własnym domu. Zgadzają się z tym eksperci, między innymi twórcy projektu Academy Defence24.
Według generała Jarosława Gromadzińskiego odporność społeczeństwa zaczyna się od świadomości jednego obywatela.
Bo jeżeli każda rodzina będzie w stanie przetrwać 72 godziny bez pomocy zewnętrznej samorządu czy państwa, będąc przygotowaną i zabezpieczoną, to nie obciąży państwa czy samorządu, które w tych kluczowych godzinach od pojawienia się kryzysu będą mogły sprawnie rozwinąć cały system pomocy i ratownictwa, a następnie udzielić wsparcia społeczeństwu.
– To jest właśnie ta odporność – mówi generał. – Niezwykle ważnym elementem jest zbudowanie zaufania i komunikacji pomiędzy rodziną a najniższym szczeblem samorządu: sołectwem, wójtem, starostą. Istotne jest, by przed zdarzeniem kryzysowym ta władza nawiązała kontakt z obywatelem, aby obywatel ufał swojej lokalnej władzy. Żeby wiedział, że w sytuacji kryzysowej to właśnie tam należy szukać prawdziwych informacji. A władza wie, że tę informację musi obywatelowi przekazać, na przykład co cztery godziny wydając komunikat. Bo najgorszy w całym kryzysie jest brak wiedzy obywatela.
Według gen. Gromadzińskiego doświadczenia z Ukrainy pokazują, że kluczowa dla obywateli jest komunikacja. Ukraińskie władze doprowadziły do sytuacji, w której rządowe komunikaty docierają do obywateli poprzez wszystkie możliwe komunikatory, poczynając od Telegrama, a na serwisie X kończąc. Lokalne gminy, a nawet osiedla w dużych miastach, mają swoje kanały na Telegramie, w których otrzymują informacje z pierwszej ręki.
– Odporność społeczeństwa to też odporność na dezinformację – kontynuuje generał. – Odporność na fake newsy, odporność na sianie paniki wśród społeczeństwa. To pokazała nam wojna hybrydowa:że można silne oddziaływać na społeczeństwo, by ludzie przestali wierzyć samorządom, przestali wierzyć władzy. A stąd do destabilizacji struktur państwowych już tylko jeden krok.
Gromadziński jest propagatorem pomysłu tworzenia skrzynek przetrwania, a nie plecaków. Nie chodzi o negowanie wartości plecaka ewakuacyjnego, bo jego zawartość: woda, żywność długoterminowa, jakieś baterie, akumulatory, powerbanki, czyli wszystko, co pomoże ludziom przetrwać krytyczny czas – jest bardzo potrzebna. Chodzi o samo nazewnictwo, ponieważ nazwa „plecak” od razu przywodzi na myśl ucieczkę.
– A tu nie chodzi o uciekanie. Ucieczka jest czymś działającym na korzyść przeciwnika, wzbudza panikę w naszych szeregach. Chodzi o to, przetrwać w swoim miejscu zamieszkania 72 godziny, nie obciążając systemu państwa. Czekać, ale być poinformowanym i nie wpadać w panikę. Dać szansę państwu, żeby uruchomiło system kryzysowy i pomogło właśnie tobie.
„Poradnik bezpieczeństwa” to inicjatywa rządowa, której celem jest przygotowanie obywateli na różne zagrożenia – od cyberataków, dezinformacji, klęsk żywiołowych po sytuacje wojenne i kryzysy.
Przygotuj się na najgorsze, miej nadzieję na najlepsze
Warto być przygotowanym do sytuacji kryzysowej, zanim do niej dojdzie, bo przygotowanie da nam poczucie spokoju. Nim państwo uruchomi pomoc obywatelom w sytuacji kryzysu, czy też w sytuacji wojny, będzie już za późno na szkolenia i trening. Myśląc o własnym bezpieczeństwie czy bezpieczeństwie swojej rodziny, powinniśmy sami posiadać pewne umiejętności. Damian Duda, prezes fundacji „W międzyczasie”, która od początku pełnowymiarowej wojny ratuje życia ukraińskich żołnierzy na pierwszej linii frontu, podkreśla, że najważniejsze to być przygotowanym do udzielenia pierwszej pomocy – nie tylko komuś innemu, ale też sobie. Wojna w Ukrainie pokazała, że nie trzeba być uczestnikiem działań zbrojnych, by być narażonym na ogień wroga, jak na polu walki. Rosja ostrzeliwuje przecież rakietami także ukraińskie miasta, zadając cywilom obrażenia, z którymi żołnierze mają do czynienia na co dzień w okopach.
– Świat Zachodu żyje w złudnym poczuciu bezpieczeństwa – mówi Damian Duda. – Jesteśmy pod kloszem, który tworzą pozory międzynarodowego prawa humanitarnego i który buduje pozorne poczucie siły sojuszu.
Przeorientowanie polityki Stanów Zjednoczonych pokazuje, że każdy kraj, każde społeczeństwo powinno przede wszystkim myśleć o własnym bezpieczeństwie – a dopiero potem stawiać na sojusze i prawo
Zdaniem Dudy koniecznie trzeba zrobić kopię dokumentów i trzymać je w plecaku na wypadek ewakuacji. A także zadbać o paliwo, gdyby trzeba było się przemieszczać. Warto też zrobić kurs pierwszej pomocy lub nawet iść o krok dalej i przejść szkolenie z medycyny pola walki (tzw. TC3, od angielskiego Tactical Combat Casualty Care). Wiedza tam nabyta pomoże odnaleźć się w przypadku zagrożenia i da jakiś pogląd na to, z jakimi ranami możemy mieć do czynienia.
19.10.2024, Wroclaw. Uroczysta ceremonia zlozenia wojskowej przysiegi w Akademii Wojsk Landowych. Szescdziesieciu nowych zolnierzy zlozylo przysiege wiernosci sztandarowi Akademii i teraz dolacza do szeregow Sil Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Zdjęcie: Krzysztof Zatycki / Agencja Wyborcza.pl
– Polska od czasów Afganistanu i Iraku, które zresztą były konfliktami ekspedycyjnymi, a nie pełnowymiarowymi, nie zbierała doświadczenia z pola walki. W związku z tym nasze służby mundurowe nie zawsze mają odpowiednią wiedzę czy adekwatne przygotowanie w postaci systemu szkoleń – wyjaśnia Duda. – Zadaniem naszej fundacji, poza ratowaniem ludzi na polu walki i zdobywaniem tam doświadczenia, jest także przekazywanie tego doświadczenia naszym siłom zbrojnym. To jeden z ważnych aspektów naszej roboty: uczymy się tam, by uczyć tu, u nas, i wzmacniać potencjał obronny naszej ojczyzny.
Tej sprawie przyglądał się również kpt. Maciej Lisowski. Jego zdaniem polska armia na szczeblu centralnym nie czerpie jeszcze wiedzy z ciężkich doświadczeń ukraińskich sąsiadów. Jednak w poszczególnych jednostkach wojskowych, szczególnie w wojskach specjalnych, te zmiany i chęć nauki już widać. To ważne, bo każdy, choćby najprostszy, kurs czy szkolenie buduje większą świadomość w zakresie tzw. czerwonej taktyki, czyli wszystkich procedur i technik udzielania pierwszej pomocy medycznej i ewakuacji z pola walki.
– Żyjemy w czasach, w których człowiek jest jednym z najważniejszych aktywów i zasobów – mówi Lisowski. – Przy naszej demografii nie możemy sobie pozwolić na szafowanie życiem naszych żołnierzy w taki sposób, jak robią to Rosjanie w swoich „mięsnych szturmach”. Najważniejszym wyzwaniem jest dla nas to, by uczynić ludzi bardziej odpornymi na to, co się dzieje na polu walki poprzez właściwe umiejętności, m.in. samopomocy medycznej czy pomocy swoim kolegom. Wyraźnie widać różnicę w podejściu Ukraińców do swoich żołnierzy. Wypracowali system ewakuacji rannych na takim poziomie, że ich straty są nieporównanie mniejsze od strat strony rosyjskiej.