Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Jak rozpoznać fałszywe informacje? Powstał nowy przewodnik po świecie dezinformacji w sieci
Antyukraińska dezinformacja nasila się — tylko w ciągu czterech miesięcy 2025 roku stowarzyszenie „Demagog” wykryło ponad 94 tysiące wpisów atakujących Ukrainę i jej obywateli. Wpisy pojawiają się i bardzo szybko rozprzestrzeniają się nie tylko przez boty, ale także przez zwykłych użytkowników sieci społecznościowych, w szczególności polityków. Specjaliści radzą sprawdzać wszelkie informacje nacechowane emocjonalnie, ale jak to zrobić?
Organizacja „Demagog” przygotowała praktyczny przewodnik, który krok po kroku pokazuje, jak samodzielnie rozpoznawać manipulacje i nie dać się złapać w pułapkę dezinformacji.
Co można znaleźć w przewodniku?
● Prawdziwe przykłady dezinformacji wraz z wskazówkami, jak samodzielnie je sprawdzić.
● Zestaw wiarygodnych źródeł, z których warto korzystać.
● Praktyczne narzędzia online do sprawdzania treści.
● Ćwiczenia rozwijające krytyczne myślenie.
● Inspiracje i materiały do dalszej nauki.
Dlaczego warto się tego nauczyć?
Ponieważ jest to krytyczne myślenie. Ponieważ media społecznościowe toną w fałszywych informacjach, które są współczesną bronią, a przed tą bronią trzeba umieć się bronić. Dzięki podręcznikowi nauczysz się odróżniać prawdę od kłamstwa, chronić siebie i swoich bliskich przed manipulacją oraz świadomie poruszać się w świecie informacji.
Podręcznik opiera się na konkretnych przypadkach fałszerstw dotyczących osób i organizacji, a także na nieprawdziwych materiałach, sprawdzonych i obalonych wcześniej przez „Demagoga”. Dla każdej techniki dezinformacji znajdziesz nie tylko przykład, ale także sprawdzone narzędzia, które pomogą rozpoznać podobne manipulacje w przyszłości.
O swojej reformie szefowa resortu edukacji Barbara Nowacka mówiła, że to zmiany, które mają uczynić polską szkołę „najlepszą na świecie”.
Od kiedy objęła tekę ministry edukacji, szczególnie dużo mówiło się nie tylko o liście lektur, odchudzeniu przeładowanych podstaw programowych, ale przede wszystkim o miejscu religii w szkole i nowym przedmiocie: edukacji seksualnej.
Wymiar lekcji religii zmniejszono do jednej w tygodniu, ocena z tego przedmiotu nie jest wliczana do średniej, a zajęcia odbywać się będą na pierwszej lub ostatniej lekcji
Maria Kowalewska, nauczycielka, wychowawczyni w warszawskiej szkole podstawowej i aktywistka teamu Wolna Szkoła, ocenia te zmiany pozytywnie: – To ułatwia przygotowanie planu zajęć, ale przede wszystkim trzeba też pamiętać, że w szkole mamy dzieci różnych wyznań. Trudno też oczekiwać, żeby wiara czy wiedza religijna były oceniane.
Trybunał Konstytucyjny kwestionuje legalność rozporządzenia MEN dotyczącego lekcji religii, jednak rząd nie publikuje tego orzeczenia.
Edukacja, nie deprawacja
Choć „duża” reforma, dotycząca podstaw programowych, które mają być przejrzyste, spójne i okrojone oraz egzaminów, zajmie jeszcze trochę czasu, to jak mówi Barbara Nowacka, już w tym roku szkolnym pojawią się „jaskółki wiosny”.
Chodzi o dwa nowe przedmioty, czyli szeroko dyskutowaną edukację zdrowotną (dla klas czwartych i starszych) oraz edukację obywatelską, która zostanie wprowadzona do szkół ponadpodstawowych.
– W podstawach programowych pojawiają się tak zwane zagadnienia fakultatywne – mówiła wiceministra edukacji Katarzyna Lubnauer. – To oznacza, że stawiamy nie tylko na to, by nauczyciele mieli w swojej pracy wybór metod, ale by mieli też wpływ na to, czego chcą uczyć – dodała, podkreślając autonomię nauczycieli.
Edukacja zdrowotna, przedmiot, które podstawa programowa obejmuje informacje na temat szeroko pojętego dbania o swój dobrostan fizyczny i psychiczny, ma wyposażyć uczniów i uczennice w wiedzę o tym, jak świadomie podejmować decyzje związane ze zdrowiem. „Przedmiot obejmuje nie tylko obszar medyczny czy biologiczny, lecz także zagadnienia związane z emocjami, relacjami, odpowiedzialnością, wartościami i dobrostanem. Uczy podejmowania świadomych decyzji zdrowotnych. Promuje zdrowy styl życia. Rozwija umiejętności komunikacji, empatii i troski o siebie i otoczenie. Pozwala ustrzec się przed różnorodnymi zagrożeniami – od chorób zakaźnych, przez uzależnienia, po dezinformację” – pisze ministerstwo na swojej stronie.
Zajmuje się także zdrowiem seksualnym, co wzbudziło kontrowersje i ostatecznie sprawiło, że przedmiot nie będzie obowiązkowy. Ostrzegały przed nim środowiska konserwatywne, a przede wszystkim episkopat, który grzmiał o „deprawacji”
Kilka dni temu biskupi znów podjęli temat, pisząc list. Podkreślają w ni, że w nowym przedmiocie „nie chodzi o zdrowie uczniów”. „W swej istotnej części przedmiot ten zawiera treści dotyczące tzw. zdrowia seksualnego, których celem jest całkowita zmiana w postrzeganiu rodziny i miłości” – piszą członkowie prezydium Konferencji Episkopatu Polski, dodając, że „według założeń nowego przedmiotu, uczniowie mają być od najmłodszych lat poddawani erotyzacji”. Apelują także do rodziców, by nie wyrażali zgody na udział dzieci w tych „demoralizujących zajęciach”.
Maria Kowalewska: – Gdyby ktoś zadał sobie trud przeczytania podstawy programowej, dowiedziałby się, że kwestie dotyczące zdrowia seksualnego to tylko 9 proc. podstawy programowej. I to bardzo ważne 9 proc., bo w moich klasach w każdym roku wraca temat pornografii, a pytania, z którymi zwracają się do mnie uczniowie, świadczą o tym, że edukacja zdrowotna to bardzo potrzebny przedmiot. Fakt, że pozostanie nieobowiązkowy, sprawi, że wielu rodziców nie zapisze dzieci na zajęcia. Ze szkodą dla dzieci.
Nowacka nie chce powtarzać błędów
O autonomii, o której mówi Katarzyna Lubnauer, trudno mówić w przypadku tych zmian, które wprowadzono już w ubiegłym roku. Chodzi o zmianę w pracach domowych – stały się nieobowiązkowe. Z tej decyzji MEN początkowo cieszyli się uczniowie i rodzice, podczas gdy krytykowały ją środowiska eksperckie, zarzucając jej właśnie ingerencję w zakres autonomii nauczyciela oraz podkreślając znaczenie samodzielnej pracy uczniów.
– To jest bardzo proste. Jeśli dzieci nie piszą w domu, to po prostu nie nauczą się pisać, a przecież czekają je egzaminy ósmoklasisty. Żeby nauczyć się języka, konieczna jest samodzielna praca, powtórki – mówi Maria Kowalewska
Cała przygotowana reforma zakłada wprowadzenie nowych, praktycznych przedmiotów (wspomniana edukacja obywatelska i edukacja zdrowotna, przyroda w nowej formule, zajęcia praktyczno-techniczne w nowej formule), nowej, spójnej podstawy programowej, więcej zajęć praktycznych i projektowych, zmiany w ocenianiu, z większym naciskiem na oceny opisowe, informacje zwrotne i rozwój kompetencji, zmiany w egzaminach ósmoklasisty i maturalnym (od 2031 roku), mniej godzin w klasach 7-8 szkoły podstawowej oraz wsparcie dla nauczycieli.
Te zmiany będą wprowadzane stopniowo. Barbara Nowacka nie chce powtórzyć błędów swoich poprzedników, przede wszystkim Anny Zalewskiej i jej pospiesznie przygotowanej i wdrożonej reformy dotyczącej likwidacji gimnazjów.
Od września 2026 roku nowe podstawy programowe przedmiotów zaczną obowiązywać w przedszkolach oraz 1. i 4. klasie szkoły podstawowej. W pierwszym roku obejmą tylko dwa roczniki: klasy pierwsze i czwarte szkół podstawowych. We wrześniu 2027 roku reforma rozpocznie się w szkołach ponadpodstawowych – liceach, technikach i szkołach branżowych.
Szkoła ma być jednak przyjazna, państwo – już mniej
W czerwcu tego roku głośno było o wycofaniu się MEN z programu „Szkoła dla wszystkich”, który przewidywał m.in. zapewnienie wsparcia asystentów międzykulturowych dzieciom (i ich rodzicom) z rodzin migranckich i uchodźczych. Przede wszystkim tych z Ukrainy, bo ich jest w Polsce najwięcej.
Po ogłoszeniu tej decyzji resort znalazł się pod pręgierzem krytyki, a z rządu odeszła wiceministra Joanna Mucha.
Obecnie rząd informuje, że w ramach programu wyrównywania szans edukacyjnych dzieci i młodzieży „Przyjazna szkoła” w latach 2025-2027 będą środki na dodatkowe wsparcie uczniów z Ukrainy w szkołach podstawowych i ponadpodstawowych, w tym na wsparcie asystentów międzykulturowych oraz podniesienie kompetencji kadr w zakresie pracy w środowisku wielokulturowym.
W kontekście nowego roku szkolnego trudno nie wspomnieć o prezydenckim wecie do ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy z Polsce. Zdaniem prezydenta otrzymywanie przez nich świadczenia 800 plu powinno być powiązane z zatrudnieniem.
Tak więc matki, które nie pracują lub stracą pracę (bo w praktyce sprawa dotyczy głównie samotnych kobiet z dziećmi), nie będą mogły otrzymywać tego wsparcia. To z pewnością wpłynie nie tylko na domowe budżety, ale także na funkcjonowanie dzieci w szkołach
Dla nauczycieli najważniejszą zmianą jest nowelizacja Karty Nauczyciela, dzięki której ma się poprawić sytuacja młodych nauczycieli na początku kariery oraz tych, którzy wybierają się już na emeryturę. Zmienią się także zasady oceniania pracy nauczycieli i znikają tzw. „godziny Czarnkowe”, czyli narzucony nauczycielom obowiązek bycia dostępnymi w szkole przez dodatkową godzinę w tygodniu.
Nieoczekiwany gap year, czy jednak szansa na przyjęcie istnieje?
— Jesteśmy z Zaporoża, w Polsce od początku wojny. Moja 17-letnia córka ukończyła ukraińską szkołę w trybie zdalnym i równolegle chodziła do drugiej klasy liceum w Warszawie — opowiada jej mama Anastazja. — Pomimo doskonałej znajomości języka i dobrych wyników w polskim liceum spotykała się z ignorowaniem ze strony rówieśników. Z tego powodu kategorycznie odmówiła kontynuowania nauki w liceum. Pod koniec maja postanowiliśmy więc rekrutować się na studia z ukraińskim świadectwem maturalnym.
Dziewczyna wybrała dwie warszawskie uczelnie: Uniwersytet Warszawski (Wydział Ochrony Środowiska) oraz Szkołę Główną Handlową (SGH). W SGH pomyślnie zdała wewnętrzny egzamin językowy na poziomie B2 oraz egzamin z ekonomii, a na Uniwersytecie Warszawskim uzyskała maksymalne 20 punktów w rozmowie kwalifikacyjnej. Mając pozytywne decyzje z obu uczelni, wybrała SGH.
Jednak w sierpniu — podobnie jak tysiące innych kandydatów — otrzymała informację, że wyniki wewnętrznego egzaminu językowego są już nieważne. Aby potwierdzić przyjęcie, trzeba pilnie dostarczyć oficjalny certyfikat na poziomie B2, wydany przez upoważnioną instytucję.
Rodzina jest w rozpaczy, ale ma nadzieję, że ponieważ egzaminy zostały złożone jeszcze przed wejściem w życie nowych przepisów, córka jednak zostanie przyjęta na studia. Dziewczyna zapisała się też na egzamin potwierdzający znajomość języka polskiego na poziomie B2 — WBT Weiterbildungs-Testsysteme GmbH (TELC), który odbędzie się pod koniec sierpnia.
Problem w tym, że sam certyfikat wydawany jest od 3 do 6 miesięcy, a dokumenty trzeba złożyć do 1 października, kiedy w Polsce zaczyna się rok akademicki.
— Mamy nadzieję, że wynik córki zostanie uznany na podstawie informacji z rejestru, że pomyślnie zdała egzamin. W tej sprawie będziemy składać wniosek do rektora uczelni — mówi Anastazja.
Jako alternatywę rodzina rozważa nieplanowany gap year (rok przerwy po zakończeniu szkoły przed rozpoczęciem studiów), ponieważ dziewczyna nie zamierza wracać do liceum, a szkołę w Ukrainie już ukończyła. Ta sytuacja jednak rodzi szereg innych problemów — w Polsce nauka dla osób poniżej 18. roku życia jest obowiązkowa. Otwarte pozostaje także pytanie o przyszłość statusu UKR: czy zostanie on utrzymany w kolejnym roku i czy ukraińscy studenci nadal będą mogli rekrutować się w uproszczonym trybie, tak jak to było w czasie obowiązywania tymczasowej ochrony.
W Ukraińców nikt celowo nie wymierzał
Rodzice i kandydaci próbują zrozumieć powody nagłego zniesienia możliwości rekrutacji na podstawie wewnętrznych egzaminów językowych. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie i zupełnie niespodziewanie, nawet dla samych polskich uczelni, które rozpoczęły nabór, korzystając właśnie z takich egzaminów. Chronologia zmian w tegorocznej rekrutacji wyglądała tak:
4 kwietnia 2025 r. — Sejm przyjął tzw. ustawę wizową, która zobowiązała cudzoziemców do potwierdzania znajomości języka polskiego na poziomie B2 od 1 lipca 2025 r.
16 maja – 18 czerwca 2025 r. — odbyły się konsultacje w sprawie listy dokumentów potwierdzających znajomość języka. Ministerstwo Spraw Zagranicznych zgłosiło uwagi, nalegając na zakaz stosowania wewnętrznych egzaminów językowych.
1–30 lipca 2025 r. — nowe wymogi dotyczące poziomu B2 weszły w życie, ale ostateczna lista dokumentów wciąż nie była znana. Uczelnie, korzystając ze swojej autonomii, przeprowadzały własne egzaminy, przyjmując dokumenty i wpisując studentów na listy.
24 lipca 2025 r. — stały komitet Rady Ministrów poparł stanowisko MSZ, wykreślając wewnętrzne egzaminy z listy dopuszczalnych form potwierdzenia języka.
1 sierpnia 2025 r. — rozporządzenie weszło w życie. Uczelniom odebrano prawo samodzielnej weryfikacji znajomości języka kandydatów spoza UE, co doprowadziło do chaosu i niepewności dla tysięcy osób starających się o przyjęcie na studia.
Zdaniem ukraińskich kandydatów na studia, ta decyzja jest niepokojącym sygnałem możliwej radykalizacji polityki Polski wobec cudzoziemców. Wśród dziesiątek teorii spiskowych, które zaczęły krążyć w związku z tą sytuacją, pojawiła się nawet wersja o rzekomym spotkaniu 1 sierpnia szefów MSZ Ukrainy i Polski — Andrija Sybihi i Radosława Sikorskiego — podczas którego ukraiński dyplomata miał ponoć poprosić polskiego kolegę o utrudnienie warunków rekrutacji dla ukraińskich studentów, aby zmniejszyć liczbę nastolatków wyjeżdżających za granicę.
W grupach internetowych, gdzie rozmawiają rodzice tegorocznych maturzystów, panuje wiele rozpaczy:
„Syn przygotowywał się do egzaminów w schronie, jesteśmy z Dniepru — opowiada mama 17-letniego Bohdana, Olena — pilnie uczył się języka, dwa razy jeździliśmy do Polski, zapłaciliśmy za krótkie kursy przygotowawcze, 500 zł za wewnętrzny egzamin, a do tego korepetytorom w Ukrainie, plus wynajem mieszkania, przejazdy, wyżywienie w Polsce… I co w zamian? Pismo o niekompletnym zestawie dokumentów. I żadnej informacji, czy choć część pieniędzy zostanie nam zwrócona. Żałuję, że wybraliśmy Polskę, a nie Czechy czy Słowację, które też braliśmy pod uwagę”.
Jednocześnie ekspertka ds. szkolnictwa wyższego, założycielka IDEA KLUB, Hanna Ozimkowska — od lat wspierająca zagranicznych studentów w Polsce — jest przekonana, że w Ukraińców nikt nie celował specjalnie, choć to właśnie oni stanowią połowę wszystkich zagranicznych studentów w polskich uczelniach.
Młodzi Ukraińcy na zajęciach na Uniwersytecie Łódzkim. Zdjęcie: Tomasz Stanczak/Agencja Wyborcza.pl
Zdaniem Hanny Ozimkowskiej, z powodu negatywnego klimatu informacyjnego oraz zespołu stresu pourazowego wywołanego wojną, Ukraińcy odbierają każdą niesprawiedliwość jako wymierzoną bezpośrednio w nich. Jednak ta historia to w istocie echo korupcyjnego „skandalu wizowego”, który wybuchł w Polsce w 2023 roku.
Przypomnijmy krótko: wówczas rządząca partia Prawo i Sprawiedliwość publicznie występowała przeciwko polityce migracyjnej UE i uczyniła z tego jeden z filarów swojej kampanii wyborczej. Jednocześnie „drugą ręką” polskie konsulaty wydały około 250 tysięcy wiz, głównie obywatelom krajów Afryki i Azji. Część z nich została wystawiona na podstawie rekrutacji na studia, jednak większość z tych „studentów” nigdy nauki nie podjęła, traktując wizę jedynie jako przepustkę do dalszej migracji do zamożniejszych państw.
— Już w trakcie skandalu było jasne, że system naboru zostanie zaostrzony — mówi Ozimkowska. — Okazało się, że w kraju brak jest centralnego rejestru, który pozwoliłby odróżnić uczciwych kandydatów od tych, którzy chcą potraktować wizę studencką jak bilet tranzytowy do innych państw UE. Jednym z narzędzi weryfikacji postanowiono uczynić państwowy egzamin językowy — bo jeśli ktoś rzeczywiście chce studiować, będzie sumiennie przygotowywać się do takiego testu.
Choć skandal miał miejsce w 2023 roku, decyzje dotyczące jego „rozwiązania” podjęto nagle dopiero w 2025 roku. Uderzyły one dotkliwie w uczciwych kandydatów — w tym także tych, którzy w ogóle nie planowali ubiegać się o wizę, bo przebywają w Polsce w ramach tymczasowej ochrony i np. zdali polską maturę. Mimo to nawet tacy uczniowie nie mogą dziś rozpocząć studiów bez państwowego certyfikatu językowego na poziomie B2.
Aby rozwiązać problem, kandydaci i ich rodzice założyli petycję, w której apelują o odroczenie wprowadzenia nowych wymogów dla tegorocznych rekrutów, którzy fizycznie nie zdążą zdać egzaminów w wyznaczonych przez państwo ośrodkach i dostarczyć certyfikatów w terminie składania dokumentów.
Tymczasem sytuacja z nowymi zasadami rekrutacji oburzyła nie tylko kandydatów, ale także same polskie uczelnie. Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) wydała oświadczenie, w którym wyraziła głębokie zaniepokojenie. Rektorzy uważają, że nowe przepisy, odbierające uniwersytetom prawo samodzielnego weryfikowania znajomości języka, podważają ich autonomię oraz międzynarodowy autorytet. W dokumencie podkreślono, że założenie o nieuczciwości wszystkich uczelni jest bezpodstawne, a takie działania stoją w sprzeczności z wieloletnią polityką umiędzynarodowienia edukacji.
Efekt medialnego rozgłosu
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego Polski, reagując na krytykę oraz nagłośnienie sprawy w mediach, częściowo złagodziło sytuację. W komunikacie z 8 sierpnia 2025 r. pozwolono uczelniom uwzględniać wyniki samodzielnych testów językowych przeprowadzonych przed wejściem w życie zmian (czyli w praktyce uznano egzaminy wewnętrzne, które odbyły się do 31 lipca 2025 r.). Z kolei w komunikacie ministra z 13 sierpnia 2025 r. doprecyzowano, że cudzoziemcy, którzy zdali polską maturę, nie muszą już potwierdzać znajomości języka na poziomie B2:
Osoby, które ukończyły polską szkołę średnią i zdały egzamin maturalny z języka polskiego, nie powinny martwić się o swoją przyszłość na polskich uniwersytetach. Takie osoby nie muszą dostarczać żadnych dodatkowych dokumentów potwierdzających znajomość języka polskiego”.
I faktycznie — już w połowie sierpnia kandydaci, którzy w lipcu przystąpili do wewnętrznych egzaminów językowych, zaczęli otrzymywać decyzje o przyjęciu. Ojciec jednego z nich opowiedział:
„Najpierw napisali, że został przyjęty, potem tydzień później przysłali informację, że sytuacja jest niejasna. Jeśli ma certyfikat, to z radością go uznają. Myśleliśmy, że wszystko stracone, ale dziś (14 sierpnia) dostaliśmy list — syn został przyjęty! Teraz trzymamy kciuki, żeby znowu nie zmienili zdania”.
Minister pisze, że zdaje sobie sprawę, iż tak nagłe „nowe zasady dla wielu osób stały się źródłem niepotrzebnego stresu”, jednak „decyzje podjęte przez właściwe instytucje w sprawie wydawania wiz cudzoziemcom… pozostają w kompetencji Ministra Spraw Zagranicznych i konsulów”.
Resort stara się też rozwiązać inny problem — dotyczący studentów, którzy nie zdążyli podejść do państwowego egzaminu potwierdzającego znajomość języka na poziomie B2, organizowanego tylko dwa razy w roku. Ministerstwo zwróciło się do Państwowej Komisji ds. Poświadczania Znajomości Języka Polskiego jako Obcego o przeprowadzenie dodatkowego egzaminu B2, a także współpracuje z Narodową Agencją Wymiany Akademickiej (NAWA) nad opracowaniem i wdrożeniem nowego certyfikatu potwierdzającego znajomość języka polskiego.
Podkreślono również, że trwają prace nad rozwiązaniami „akceptowalnymi dla wszystkich zainteresowanych stron”. Najprawdopodobniej chodzi o zalecenia dla uczelni, które — mimo wyjaśnień ministerstwa dotyczących możliwości przyjęcia studentów bez certyfikatu, jedynie na podstawie wyniku wewnętrznego egzaminu zdawanego przed 31 lipca — wciąż nie spieszą się z ostatecznym wpisaniem ich na listy studentów.
Co robić w tej sytuacji? Ekspertka Hanna Ozimkowska radzi kandydatom, którzy zdali wewnętrzny egzamin językowy przed 31.07.2025 r., a mimo to otrzymali odmowę lub odpowiedź niejednoznaczną, aby nie czekali, tylko natychmiast złożyli wniosek o zmianę decyzji, powołując się na komunikat Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z 8 sierpnia 2025 r.
Obowiązywały dwa okresy:
do 30 czerwca 2025 r. — stare zasady: uczelnie mogły przyjmować kandydatów bez obowiązkowego certyfikatu B2, jeśli taki wymóg nie był zapisany w ich wewnętrznych regulacjach;
1–31 lipca 2025 r. — nowe kryteria już obowiązywały, ale uczelnie nadal mogły samodzielnie weryfikować znajomość języka (o ile potwierdzały poziom B2), nawet jeśli takich dokumentów nie było w oficjalnym wykazie.
Zdaniem ekspertki, uczelnie obecnie konsultują się z prawnikami i szukają wszystkich podstaw prawnych, aby przyjąć takich kandydatów. „Muszą mieć pewność, że nie łamią prawa, że wszystko odbywa się legalnie. Rozumieją też, że jeśli kandydat zapłacił za określone usługi, a nie został przyjęty, te pieniądze trzeba będzie zwrócić. Większość studentów zagranicznych studiuje na kierunkach płatnych, więc to również strata finansowa dla uczelni. Dlatego radzę składać wnioski o zmianę decyzji, kontaktować się z uczelnią i prosić o przyjęcie na podstawie wewnętrznego egzaminu. Można też zaznaczyć, że jest się zapisanym na egzamin państwowy i certyfikat zostanie dostarczony później”.
Ekspertka zaleca też zapisać się na egzamin językowy, zdać go i dostarczyć certyfikat, by zabezpieczyć siebie i uczelnię. Według nieoficjalnych informacji wiele szkół wyższych już akceptuje takie rozwiązanie.
Jeśli jednak kandydat zdawał wewnętrzny egzamin po 1 sierpnia 2025 r., kiedy nowe przepisy wizowe weszły w życie, sprawa jest jednoznaczna — znajomość języka musi być potwierdzona wyłącznie dokumentami wymienionymi w rozporządzeniu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, czyli:
certyfikatem Państwowej Komisji ds. Poświadczania Znajomości Języka Polskiego jako Obcego;
certyfikatami instytucji międzynarodowych: European Consortium for the Certificate of Attainment in Modern Languages (ECL) lub TELC GmbH, WBT Weiterbildungs-Testsysteme GmbH (TELC);
certyfikatem ukończenia 9-miesięcznego kursu przygotowawczego do studiów w polskiej uczelni.
Jak nie stracić roku?
Szczególnie jeśli chodzi o 17-latka lub 17-latkę, którzy zgodnie z polskim prawem, mieszkając w Polsce, muszą się uczyć. Możliwości jest kilka — wszystko zależy od faktycznej znajomości języka i sytuacji rodzinnej:
Jeśli znajomość języka jest przeciętna lub słaba
Technikum profilowane – nauka jest bezpłatna, można podciągnąć słownictwo ogólne i branżowe. Istnieją technika z internatami i opiekunami, co jest rozwiązaniem dla rodziców planujących powrót na Ukrainę.
Powrót na Ukrainę i zdobycie certyfikatu językowego tam – trzeba znaleźć ośrodki uprawnione do przeprowadzania egzaminów TELC z języka polskiego jako obcego.
„Zerówka” przy uniwersytecie – ukończenie 9-miesięcznego kursu przygotowawczego do studiów w polskiej uczelni daje certyfikat potwierdzający znajomość języka na poziomie B2. Minusem jest koszt: około 2500–3000 zł za naukę, plus zakwaterowanie, transport i wyżywienie.
Jeśli z językiem nie ma problemów
I jedynym kłopotem jest to, że egzamin wewnętrzny zdano w „złym” terminie — warto zapisać się na najbliższy egzamin państwowy, który daje odpowiedni certyfikat. Jeśli zrobić to teraz, dokument można otrzymać już w październiku.
Po uzyskaniu certyfikatu można spróbować rekrutacji zimowej. Polskie uczelnie są autonomiczne i same ustalają terminy naborów, więc warto monitorować ogłoszenia — rekrutacje odbywają się przez cały rok.
„W Polsce jest 356 uczelni wyższych i część z nich z pewnością nabierze studentów zimą — wystarczy śledzić terminy i być przygotowanym” – mówi ekspertka ds. szkolnictwa wyższego.
Dlatego nie ma powodu, by wpadać w panikę z powodu „straconego roku”. Polscy rówieśnicy kończą szkołę w wieku 18 lat, więc nawet półroczne opóźnienie nie powinno stworzyć poważnych problemów.
Nagranie wideo, na którym słychać jak ktoś po ukraińsku komentuje zawartość paczki otrzymanej od polskiego Caritas, pojawiło się na Facebooku w grupie o nazwie „Nie dla banderyzmu”. Na nagraniu słychać między innymi frazy o „mdłej mące” i skargi na brak włoskiego makaronu i krewetek. Wcześniej, w marcu 2025 r., w mediach społecznościowych krążył już filmik, na którym ktoś w podobny sposób komentował pomoc humanitarną od darczyńców. Tam również dźwięk został sfabrykowany – towarzyszyły mu obraźliwe komentarze w stylu „W paczce jest tanie polskie gówno. Mówię poważnie, oni chcą nas otruć”. Firma Demagog znalazła oryginalne nagranie wideo, na którym słychać zupełnie inne słowa: „Dzisiaj otrzymaliśmy pomoc humanitarną od fundacji Caritas. Byliśmy zaskoczeni ilością wszystkiego, co tu jest — jest tu po prostu wszystko!”. Film na Facebooku ma prawie dwa tysiące reakcji i 1,3 tysiąca udostępnień. Wśród ponad tysiąca komentarzy znalazło się wiele wrogich wypowiedzi na temat Ukraińców. Jeden z użytkowników napisał (poniżej znajduje się tłumaczenie z języka polskiego): „Niech twój prezydent ci da. Jaka podła baba, wracaj do siebie”. Inny komentarz brzmi: „Jaka bezczelna baba, chciała krewetki, niech się wynosi!”.
Zrzut ekranu z fałszywym filmem opublikowanym na jednej z grup
To samo fałszywe nagranie opublikowały różne prorosyjskie konta na TikTok, Reddit, VKontakte, Telegram i X. Podobnie jak w marcu, film nie był rozpowszechniany przez pojedyncze profile, ale przez całą sieć antyukraińskich stron. Takie konta – świadomie lub nie – poprzez publikowanie fałszywych materiałów przyczyniają się do sukcesu rosyjskiej dezinformacji.
Wykorzystując nowe możliwości sztucznej inteligencji, do których większość użytkowników internetu jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić, rosyjska propaganda próbuje przekonać Europejczyków, a w szczególności Polaków, że Ukraińcy są niewdzięczni wobec tych, którzy im pomagają
Specjaliści z Demagoga podkreślają: głos słyszalny w filmie został dodany sztucznie. W oryginale słychać zupełnie inne słowa – pozytywne komentarze na temat pomocy od polskiej Caritas.
Katarzyna Chawryło, główna specjalistka Rosyjskiego Działu Centrum Studiów Wschodnich (OSW), w swoich pracach zauważa, że w krajach, w których mieszka wielu ukraińskich migrantów, Rosja próbuje wywołać wrogość na tle etnicznym. Podstawą do tego są często oskarżenia o „banderowstwo” i „przywileje” Ukraińców.
Rosyjską dezinformację regularnie opisuje również East Stratcom Task Force (ESTF) – grupa robocza Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (EEAS). Na swoim portalu EU vs Disinfo wyjaśnia, że jednym z typowych fałszywych narracji Kremla jest twierdzenie, że Ukraina jest niewdzięczna za udzieloną jej pomoc. Aby to „udowodnić”, Rosja rozpowszechnia nieprawdziwe informacje.
Rosja prowadzi nie tylko działania wojskowe przeciwko Ukrainie, ale także skoordynowane kampanie dezinformacyjne w wielu krajach świata. Ich celem jest stworzenie zniekształconego wizerunku Ukrainy i Ukraińców, aby wzmocnić nastroje antyukraińskie.
Druga kadencja Ursuli von der Leyen na stanowisku przewodniczącej Komisji Europejskiej wiąże się z próbami podważania jej autorytetu. W lipcu wyszła obronną ręką z głosowania nad wotum nieufności wobec niej. Podczas obecnej (6-9 października) sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego kwestia zaufania do von der Leyen znów będzie przedmiotem głosowania. Poparcie centrystów i sił umiarkowanych powinno zapewnić przewodniczącej KE tymczasowy spokój na stanowisku. Ale czy tego poparcia wystarczy na dłużej?
Roland Freudenstein. Zdjęcie: archiwum prywatne
Najlepszy człowiek do tej roboty
Maryna Stepanenko: – Od 2014 roku żaden przewodniczący Komisji Europejskiej nie spotkał się z wotum nieufności, a Ursula von der Leyen znalazła się w takiej sytuacji już po raz drugi. Gdzie leży źródło tego kryzysu politycznego?
Roland Freudenstein: – W Komisji Europejskiej coraz częściej pojawiają się krytyczne uwagi pod adresem jej przewodniczącej nie tylko ze strony politycznych ekstremistów, lecz także części centrystów. Jednak wszyscy rozumieją, że tak naprawdę nie ma alternatywy. Dlatego najbliższe głosowanie nad wotum nieufności raczej nie przyniesie skutku.
Niektórzy nazywają Ursulę von der Leyen „silnym głosem Europy na świecie” i konsekwentną lobbystką interesów Ukrainy w Europie. Inni twierdzą, że brakuje jej uporu, aby doprowadzać ważne inicjatywy do końca. Jakie mocne i słabe strony von der Leyen jako polityczki może Pan wymienić?
– Powiedziałbym, że jej główną siłą jest siła jej przekonań i niesamowita pracowitość.
Często nazywają ją pracoholiczką. Nawet swój pokój hotelowy na 13. piętrze siedziby Komisji w Brukseli urządziła jak biuro
Oczywiście niektórym to się nie podoba. Niektórzy nie lubią silnych przewodniczących Komisji, inni – silnych kobiet. Krytykowano ją również za to, że nie poświęcała wystarczającej uwagi niektórym projektom, chociaż zazwyczaj były to przypadki, w których okoliczności działały przeciw niej.
Najlepszym przykładem jest Europejski Zielony Ład – wysiłki mające na celu zrównoważenie konkurencyjności gospodarczej Europy i walkę ze zmianami klimatycznymi. Przez wiele lat wahadło nastrojów przechylało się w stronę ratowania planety, ale ten moment już minął. Obecnie von der Leyen nie jest w stanie zrealizować wszystkich elementów „zielonego kursu”, które popierała na początku swojej drugiej kadencji.
Chociaż latem wotum nieufności nie zostało przyjęte, świadczy ono o poważnych rozbieżnościach w Parlamencie Europejskim. Jak Pan ocenia zdolność von der Leyen do utrzymania poparcia różnych grup politycznych w drugiej kadencji?
To właśnie fakt, że jej najzagorzalsi krytycy pochodzą ze skrajnej lewicy i skrajnej prawicy, gwarantuje jej przetrwanie. Lewica nie chce głosować razem z prawicą – i vice versa. Ponadto naprawdę istnieje poczucie, że nikt inny nie mógłby wykonywać tej pracy lepiej niż ona, nawet wśród jej krytyków.
Jeśli spojrzeć na ich własne kryteria – w szczególności dotyczące ustawodawstwa socjalnego, polityki ekologicznej, szacunku dla państw członkowskich itp. – to po prostu nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto mógłby pełnić tę rolę
Wiedzą o tym również jej krytycy, zwłaszcza ci, którzy znajdują się w centrum sceny politycznej i mogą być niezadowoleni z jej stylu lub niektórych jej decyzji. Ostatecznie nawet oni to przyznają.
Czy Ursula von der Leyen jest w stanie dostosować swoją politykę, by zadowolić zarówno partie centrowe, jak prawicowe, zachowując jednocześnie jedność UE?
Nie, nie da się tego zrobić, ponieważ nie da się zadowolić wszystkich. Podobnie jest w polityce krajowej: żaden szef rządu nie jest w stanie zadowolić wszystkich wyborców. Dlatego von der Leyen jest zmuszona polegać na koalicji sił zajmujących stanowisko centrowe.
Jednak nawet w ramach tej koalicji niezwykle trudno jest utrzymać konsensus, wymaga to ciągłych kompromisów. I właśnie tutaj jej siła oraz jej dyscyplina pracy odgrywają pozytywną rolę. Aby iść na kompromisy, trzeba być silnym i mieć silne przekonania. Jednocześnie trzeba niezwykle dużo pracować i współpracować z ogromną liczbą osób podejmujących decyzje.
Jestem głęboko przekonany, że Ursula von der Leyen jest obecnie najlepszą osobą do tej pracy.
Aby zaoszczędzić czas, Ursula von der Leyen ma w budynku Komisji Europejskiej nie tylko biuro, ale także mieszkanie. Zdjęcie: @ursulavonderleyen
Polityczne show skrajnej prawicy
Rosną wpływy prawicowych partii w Parlamencie Europejskim. Jak Pan ocenia ich oddziaływanie na kurs polityczny UE? Czy mogą zmienić układ sił w Europejskiej Partii Ludowej (EPP)?
Pod przewodnictwem Manfreda Webera Europejska Partia Ludowa czasami przyjmowała głosy skrajnej prawicy, co pozwoliło jej utworzyć większość wykraczającą poza klasyczną koalicję centrową: EPL, liberałów, socjaldemokratów i zielonych. Na przykład w odniesieniu do niektórych postanowień „zielonego kursu” EPP nie poszła za von der Leyen i zdołała skłonić Komisję do przyjęcia bardziej prawicowych, prorolniczych stanowisk.
Jednak w kwestiach strategicznych (europejska obrona, wsparcie dla Ukrainy, globalne umowy handlowe) jej stanowisko jest w pełni zgodne ze stanowiskiem EPP. W tych kwestiach problemy pojawiają się zazwyczaj ze strony lewicy, zwłaszcza socjalistów i zielonych. Jednym z przykładów jest jej zdecydowana reakcja na sytuację w Izraelu i Strefie Gazy, którą wielu członków UE, socjaliści i zieloni uznali za pochopną i jednostronną na korzyść Izraela.
EPP wpłynęła więc w pewnym stopniu na program von der Leyen, ale w kwestiach strategicznych pozostaje bliska jej poglądom.
Czy można stwierdzić, biorąc pod uwagę poparcie prawicowych partii dla wotum nieufności wobec von der Leyen, że ich celem jest nie tylko zmiana kierownictwa, ale także wywarcie wpływu na ogólny kurs UE?
Tak, one próbują to zrobić. Próbują osiągnąć pewne taktyczne sukcesy, gromadząc dużą liczbę głosów za wotum nieufności wobec Ursuli von der Leyen. Prawdopodobnie nie wygrają tych głosowań, ale chodzi o to, aby wysłać sygnał.
Jeśli spojrzeć na retorykę Viktora Orbána, staje się oczywiste, że Bruksela jest jego wrogiem, a nikt nie uosabia Brukseli bardziej niż Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej
Oczywiście są też inne wpływowe postaci – przewodniczący Parlamentu, przewodniczący Rady czy Kaja Kallas, wysoka przedstawiciel ds. polityki zagranicznej. Ale von der Leyen jest najbardziej wpływowa.
Dlatego staje się symbolem europejskiej administracji, instytucji UE, które zdaniem Orbána stały się zbyt potężne i popchnęły Europę w złym kierunku. Dlatego wraz z Patriotami dla Europy [Patriots for Europe, PFE, to skrajnie prawicowa grupa polityczna w Parlamencie Europejskim – przyp. aut.] i innymi prawicowymi siłami chce ją publicznie atakować, a przez to – atakować instytucje unijne. Oni chcą to przekształcić w wielkie polityczne show.
Węgry pod przywództwem Orbána niejednokrotnie blokowały inicjatywy UE, w szczególności dotyczące sankcji wobec Rosji. Jak Pan ocenia takie zachowanie Orbána i jego wpływ na pozycję Ursuli von der Leyen?
Viktor Orbán faktycznie stanął po stronie Putina – nigdy tego nie przyzna, ale taka jest prawda. Wierzy, że przyszłość należy do dyktatorów, chce utrzymywać z nimi dobre stosunki i ostatecznie sam chce zostać dyktatorem. Może nawet przegrać następne wybory, ale taki jest jego światopogląd.
Odrzuca wszystko, za czym opowiada się UE: wspólną suwerenność, silne instytucje brukselskie, głosowanie większością głosów w Radzie. Był również zdecydowanym przeciwnikiem członkostwa Ukrainy w UE. W najbliższych tygodniach Rada może jednak podjąć próbę obejścia węgierskiego weta w sprawie sankcji wobec Rosji.
Obecnie nie tylko instytucje brukselskie, ale także większość państw członkowskich UE ma Orbana serdecznie dosyć i poszukuje sposobów na obejście Węgier, a czasem nawet Węgier i Słowacji
To duża zmiana. Wcześniej państwa członkowskie nie lubiły Orbána, ale rzadko atakowały go otwarcie. Teraz robią to Polska, kraje bałtyckie, kraje północne, czasami nawet Niemcy. Dlatego Orbán czuje się osaczony. Nadal przedstawia Brukselę jako wroga, a państwa członkowskie jako „dobrych chłopców”, ale w rzeczywistości większość rządów otwarcie się mu sprzeciwia. Jego planem awaryjnym jest podważenie ich legitymizacji poprzez nazywanie ich „elitą” czy „globalistami”, którzy nie reprezentują już swoich narodów. Tyle że te rządy zostały wybrane w demokratyczny sposób, co stawia Orbana w trudnej sytuacji.
Von der Leyen publicznie popiera pomysł zniesienia obowiązkowego konsensusu w głosowaniach UE w niektórych obszarach. Czy można uznać ten krok za radykalny i ryzykowny dla jej kariery politycznej?
Nie, ponieważ to nie ona jest głównym motorem tego procesu. I postępuje bardzo mądrze, nie będąc nim, ponieważ to tylko wzmocniłoby stereotyp o niej jako żądnej władzy eurokratce, która ogranicza prawa państw członkowskich. Nie zapominajmy, że w kwestii głosowania większością głosów w naprawdę decydujących sprawach są też inne państwa członkowskie, które się wahają.
Dlatego będzie znacznie lepiej, jeśli inna wpływowa postać w Brukseli, w tym przypadku przewodniczący Rady Europejskiej António Costa, podejmie tę inicjatywę, a pozostałe państwa członkowskie ją poprą. W ten sposób ta kwestia stanie się kwestią o charakterze politycznym, a nie inicjatywą jednej osoby. Szczerze mówiąc, nie sądzę, aby kwestia głosowania większościowego miała negatywny wpływ na jej karierę.
Dezinformacja i naturalny wróg rosyjskiej propagandy
Jak Pan ocenia rolę dezinformacji w procesach politycznych UE, w szczególności w kampaniach przeciwko von der Leyen?
Jej wpływ jest dość duży. Mam na myśli to, że Rosja robi wszystko, co w jej mocy, by zwiększyć napięcie w europejskiej polityce – zarówno w państwach członkowskich, jak w brukselskiej bańce. Negatywny wizerunek Ursuli von der Leyen jest częścią tego podsycania konfliktów. I oczywiście rosyjska dezinformacja i propaganda są wymierzone w von der Leyen, ponieważ była i jest aktywna w kwestiach dotyczących Ukrainy. Ona jest dla nich naturalnym wrogiem.
Z Wołodymyrem Zełenskim w Brukseli, 17 sierpnia 2025 r. Zdjęcie: OPU
Rosja zawsze stara się zaostrzyć napięcia polityczne i konflikty wewnątrz Unii Europejskiej.
Jednocześnie zauważam, że ludzie wyrażają eurosceptyczne poglądy, krytykują von der Leyen lub Ukrainę nie tylko dlatego, że płaci im za to Kreml. Czasami są o tym naprawdę przekonani. Dlatego byłbym ostrożny w traktowaniu każdej krytyki jako rosyjskiej dezinformacji lub twierdzeniu, że ktoś jest na żołdzie Putina.
Musimy zwalczać tę krytykę za pomocą argumentów politycznych, a nie tylko wytykając palcem.
Istnieje bowiem powszechne poczucie niezadowolenia, poczucie, że sprawy idą w złym kierunku, że podział bogactwa jest niesprawiedliwy, że Europa nie generuje wystarczającego wzrostu gospodarczego, że zbyt wiele wydaje się na zbrojenia, a zbyt mało na sprawy socjalne itp.
Te odczucia są realne. Rosja próbuje je wykorzystać do zaostrzania napięć politycznych. Jednak właściwym sposobem przeciwdziałania tej krytyce są działania polityczne, a nie tylko oskarżanie kogoś o to, że otrzymuje pieniądze z Moskwy.
Czy Unia reaguje wystarczająco aktywnie na zagrożenia związane z dezinformacją ze strony państw trzecich? Co trzeba zrobić, by wzmocnić ochronę unijnej przestrzeni informacyjnej?
Rządy krajowe i Unia nie powinny bezpośrednio zatrudniać ludzi do walki z dezinformacją. Zamiast tego powinny finansować projekty wspierające i rozwijające społeczeństwo obywatelskie – na przykład dziennikarzy śledczych, którzy demaskują sieci rosyjskich wpływów.
Oczywiście, rządy powinny wykorzystywać swoje służby wywiadowcze do wykrywania operacji wpływu. Jednak główna reakcja wolnego społeczeństwa na autorytarne zagrożenia (w sferze informacyjnej, sieciach społecznościowych lub gospodarce) powinna pochodzić od społeczeństwa obywatelskiego. Chodzi o fundacje, partie polityczne, ośrodki analityczne, stowarzyszenia, uniwersytety, media.
Sama Ukraina odniosła niezwykły sukces w przeciwdziałaniu rosyjskiej dezinformacji od pierwszych lat po nielegalnej aneksji Krymu i okupacji Donbasu w 2014 roku. To właśnie ukraińskie społeczeństwo obywatelskie zareagowało – i to znacznie szybciej niż władze. Tak samo powinno być w Unii Europejskiej. Rządy powinny finansować i wspierać społeczeństwo obywatelskie, ale faktyczną pracę muszą wykonywać sami obywatele.
Integracja Ukrainy z Unią: to dopiero początek
W swoim przemówieniu o stanie Unii Europejskiej („State of the Union”) Ursula von der Leyen podkreśliła znaczenie integracji Ukrainy z UE. Jak Pan ocenia rolę przewodniczącej Komisji Europejskiej w tym procesie?
Ona wyznacza konkretne cele, wytycza kierunki na drodze Ukrainy do członkostwa w UE. I nie jest to tylko jej osobista inicjatywa, ale inicjatywa całej Komisji Europejskiej. Realizuje wolę państw członkowskich w Radzie UE, ale nadal jest wiele spraw, którymi kieruje samodzielnie.
Pomoc UE dla Ukrainy, w szczególności finansowane przez UE wsparcie wojskowe, jest ogromnym osobistym sukcesem Ursuli von der Leyen, ponieważ włożyła w to naprawdę dużo energii. To samo dotyczy drogi Ukrainy do członkostwa
Jednak ostatecznie decyzje będą podejmować państwa członkowskie, a nie Komisja Europejska czy von der Leyen osobiście.
Czy Ukraina może zostać członkiem UE do 2030 roku?
Taki jest plan. Nie powiedziałbym, że to niemożliwe, ale UE ma zaskakująco niejednoznaczne doświadczenia z ustalaniem konkretnej daty przed pomyślnym zakończeniem wszystkich rozdziałów negocjacji i pełnym wdrożeniem wszystkich niezbędnych przepisów w kraju przystępującym do UE.
Ukraina ma nad czym pracować. Nie w zakresie przyjmowania ustawodawstwa, które w większości jest już gotowe, ale w zakresie jego wdrażania, w szczególności wzmocnienia walki z korupcją i praworządności. Ten rok przyniósł pewne niepowodzenia, które z pewnością nie sprzyjały przyspieszeniu procesu przystąpienia Ukrainy do Unii. Ale Ukraina ma potencjał, by sprostać tym wyzwaniom.
Rozmawiamy o tym, jak działa machina nienawiści, kto na niej zyskuje i co zrobić, by jej przeciwdziałać.
Słowa, które nigdy nie istniały
Jerzy Wójcik: Zacznijmy od najważniejszego. Czy czuje się Pani dziś bezpiecznie w Polsce?
Natalka Panczenko: Niestety, nie czuję się tak bezpieczna jak kiedyś. Po każdej fali dezinformacji widzę, jak kolejne osoby zaczynają wierzyć w fałszywe treści i przenoszą to do codzienności. Najpierw były komentarze w internecie, potem telefony, a z czasem także nieprzyjemne sytuacje na ulicy. W takich warunkach poczucie bezpieczeństwa po prostu znika.
Najtrudniejsze jest to, że zagrożenia zaczęły dotyczyć również mojej rodziny. To pokazuje, że propaganda nie kończy się w sieci - ma bardzo realne, bolesne skutki w życiu prywatnym. Dlatego zdecydowałam się mówić o tym głośno.
To nie jest już problem jednej osoby, tylko sygnał, że dezinformacja uderza w całą naszą wspólnotę.
Co w tej sytuacji mogą zrobić zwykli ludzie? Jak nie ulec manipulacji i nie wzmacniać tej machiny nienawiści?
Przede wszystkim każdy z nas ma ogromny wpływ na to, jak wygląda przestrzeń publiczna. To od naszych codziennych decyzji – czy sprawdzamy źródła, czy podajemy dalej niesprawdzone treści – zależy, czy dezinformacja będzie się rozprzestrzeniać. I to my dorośli jesteśmy odpowiedzialni za przekazanie tej wiedzy dzieciom.
Dlatego jako mama apeluję dziś do polskich rodziców, do matek i ojców. Wszystkim nam zależy, by nasze dzieci mogły żyć bezpiecznie. To od Was zależy, jakie będą Wasze dzieci. Proszę, nie dajcie się manipulacji. Sprawdzajcie źródła, sięgajcie do pełnych materiałów, nie podawajcie dalej insynuacji i nie dokładajcie złośliwych komentarzy.
Jeśli traficie na treść, która nagle „podkręca” emocje – złość, lęk, oburzenie – w 99 proc. to sygnał, że ktoś celowo ją spreparował, właśnie po to, by Was poruszyć i skłócić nas między sobą.
Zatrzymajcie się na chwilę, sprawdźcie, skąd pochodzi informacja, kto jest autorem, czy są niezależne potwierdzenia. Nie dajcie sobą sterować.
Zadbajmy razem o bezpieczeństwo nasze i naszych dzieci. Uczmy je rozpoznawać manipulacje, rozmawiajmy o dezinformacji, uczmy krytycznego myślenia. Tylko wspólnie – spokojem, uważnością i solidarnością – możemy ochronić nasze rodziny przed kłamstwem i nienawiścią.
Wytłumaczmy na Pani przykładzie jak działa dezinformacja. Tego samego dnia, gdy rosyjskie drony naruszyły polską przestrzeń powietrzną, w sieci ruszyła skoordynowana kampania dezinformacyjna. Jej elementem był spreparowany deepfake z Pani udziałem, w którym rzekomo obraża Pani Polaków. Jak wyglądała ta manipulacja i dlaczego mogła być dla wielu wiarygodna?
Zrobiono to w prosty sposób: wykorzystano fragment starego wywiadu, który udzielałam po ukraińsku, a następnie nałożono na niego wygenerowany sztuczną inteligencją głos po polsku. Ten głos wypowiadał słowa, których nigdy nie powiedziałam.
Dla osób, które mnie znają, fake był oczywisty – intonacja nie była moja, a ruchy ust nie zawsze zgadzały się z tekstem. Jednak ktoś, kto nigdy wcześniej mnie nie widział ani nie słyszał, mógł w to uwierzyć, bo całość wyglądała dość wiarygodnie. Ktoś kto spreparował ten fejk najprawdopodobniej ustawił też reklamę na filmik, dzięki czemu w ciągu kilkunastu godzin video już miało ponad 100 tysięcy wyświetleń.
Te nagrania zostały przeanalizowane zarówno przez Demagoga, jak i przez NASK. Obie instytucje jednoznacznie potwierdziły, że mamy do czynienia ze spreparowanym deepfake’em.
Problem w tym, że o ile eksperci i dziennikarze potrafią rozpoznać manipulację, o tyle zwykli odbiorcy – zwłaszcza ci, którzy nigdy wcześniej się ze mną nie zetknęli – nie są w stanie odróżnić fałszywki od prawdziwej wypowiedzi.
Dlatego dziś szczególnie ważne jest, byśmy uczyli społeczeństwo krytycznego podejścia do treści w internecie. W dobie sztucznej inteligencji musimy umieć sprawdzać źródła i nie dawać się nabierać na spreparowane materiały.
Ostatnia fala ataków antyukraińskich była wyjątkowo brutalna. Jak działa ten mechanizm? Co odróżnia go od tego, co widzieliśmy w latach 2015-2016?
Rosyjska propaganda działa w Polsce od wielu lat – podobne kampanie obserwowaliśmy już w 2015–2016 roku. Jednak dziś wyróżnia je skala i intensywność. Ilość deepfake’ów, spreparowanych materiałów i manipulacji w sieci jest ogromna, a każdego dnia dziesiątki tysięcy trolli pracują nad tym, by poróżnić Polaków i Ukraińców. Niestety, do tej narracji dołączają już nie tylko przypadkowi użytkownicy internetu, ale także politycy, którzy powielając rosyjskie narracje, stają się uczestnikami tej dezinformacyjnej walki. A jeśli podobne treści wypowiada polityk, dla wielu osób brzmi to jak prawda, co jeszcze bardziej wzmacnia skuteczność propagandy.
Cała machina dezinformacyjna działa jak jeden wspólny mechanizm – i to czyni ją tak skuteczną. Jedni produkują grafiki, inni przygotowują deepfake’i i zmanipulowane nagrania, kolejni rozprzestrzeniają je w internecie i zasypują komentarzami. W efekcie powstaje efekt „śnieżnej kuli”: treści jest tak dużo, że zwykły odbiorca traci czujność i zaczyna wierzyć, że skoro tyle osób o czymś mówi, to musi to być prawda.
Krytycy zarzucają, że Pani ostre wypowiedzi same stają się paliwem dla propagandy. Jak Pani na to odpowiada?
Na tym polega cała sztuka dezinformacji – żeby stać się jej ofiarą, wcale nie trzeba nic mówić. Jeśli ktoś obierze cię za cel, każdą wypowiedź da się zmanipulować, a jeśli brakuje materiału – zawsze można stworzyć deepfake.
Niedawno padłam ofiarą dużej kampanii, w której moje słowa zostały wyrwane z kontekstu i przypisano mi cytaty, których nigdy nie wypowiedziałam. Ostrzeżenie o tym, że szczucie Polaków na Ukraińców może wymknąć się spod kontroli, zostało przekręcone i przedstawione jako groźba wobec Polaków. Podkreślę, że mówiłam to po ukraińsku, w ukraińskiej telewizji, do ukraińskich widzów – więc już samo twierdzenie, że rzekomo groziłam Polakom w ukraińskiej telewizji, jest absurdem i absolutną bzdurą.
Sfałszowane cytaty przypisywane Natalce Panczenko
Co ciekawe, pierwsze publikacje na ten temat pojawiły się 5 lutego na rosyjskich stronach internetowych, a już następnego dnia po polsku na mediach społecznościowych i temat od razu podchwycili polscy politycy – m.in. Grzegorz Braun i były premier Leszek Miller. To pokazuje, że od samego początku w tę kampanię zaangażowani byli politycy, którzy swoim udziałem nadali jej rozgłos i wiarygodność.
Chcę podkreślić to jednoznacznie: nigdy nie kierowałam żadnych gróźb wobec Polaków.
Przypisywanie mi takich słów jest elementem świadomej manipulacji i przykładem klasycznej dezinformacji.
Z czasem ta narracja dezinformacyjna przedostała się także do części mediów tradycyjnych. Na szczęście redakcje głównego nurtu, takie jak Onet, Wyborcza czy największe telewizje, od razu weryfikowały informacje i informowały, że to manipulacja. Jednak w mediach społecznościowych i na anonimowych portalach narracja żyła własnym życiem, docierając do tysięcy osób.
Dziś widzimy, że to się nie zatrzymało – przy każdym nowym incydencie w Polsce pojawiają się tysiące trolli, którzy powielają fałszywe treści, wklejają moje zdjęcia z dopisanymi cytatami i oskarżają całą społeczność ukraińską. To klasyczny mechanizm propagandy: tworzy się sztucznego wroga i wykorzystuje go do zastraszania ludzi. Niestety, za armią trolli idą też zwykli użytkownicy internetu, którzy uwierzyli w te narracje i zaczynają grozić, obrażać czy nawet atakować Ukraińców – zarówno dorosłych, jak i dzieci.
Złamać maszynę dezinformacyjną
W jakim stopniu polskie społeczeństwo jest odporne na tę machinę? I dlaczego te, często proste, hasła tak łatwo się przyjmują?
Grupą docelową takich ataków jest przede wszystkim społeczeństwo polskie. Chodzi o to, by jak najwięcej osób uwierzyło, że Ukraina i Ukraińcy są źli, że szkodzą Polsce, i by zaszczepić wrogość między naszymi narodami.
Ukraińcy mają z rosyjską propagandą do czynienia od wielu lat, dlatego – moim zdaniem – są dużo bardziej odporni na fejki i manipulacje. Potrafią je rozpoznać, nazwać po imieniu i zdemaskować. Natomiast polskie społeczeństwo jest do tego mniej przygotowane, a przez to znacznie bardziej podatne na fałszywe informacje rozpowszechniane w ramach skoordynowanych kampanii dezinformacyjnych.
Problem polega również na tym, że dla części polskiej sceny politycznej jest to walka ideologiczna. W polskim parlamencie działają partie jawnie antyukraińskie i to właśnie one wykorzystują fale dezinformacyjne do własnych celów. Zamiast je demaskować, wzmacniają je i budują na nich swoją narrację polityczną.
Narracje rosyjskiej propagandy są bardzo proste, ale niestety niezwykle skuteczne. Powtarzane wciąż od nowa, przenikają do świadomości wielu osób, które często nawet nie zdają sobie sprawy, że to element dezinformacji. Wymienię najpopularniejsze hasła.
„To nie nasza wojna” – kluczowa narracja Kremla, mająca przekonać Polaków, że wspieranie Ukrainy nie ma sensu. Jej celem jest odwrócenie uwagi od realnego zagrożenia ze strony Rosji i zniechęcenie do solidarności z Ukraińcami.
„Ukraińcy siedzą w Polsce na socjalu” – mit całkowicie oderwany od faktów. Większość Ukraińców w Polsce ciężko pracuje i utrzymuje się samodzielnie.
„Ukraińcy jeżdżą drogimi samochodami” – narracja oparta na emocjach i zazdrości. Owszem, istnieje niewielka grupa zamożnych osób, które posiadają droższe auta, ale to zdecydowana mniejszość. Większość Ukraińców w Polsce ciężko pracuje, by zapewnić byt sobie i swoim rodzinom.
„Niewdzięczni Ukraińcy” i “Ukraińcy zabierają Polakom pracę” – przekazy mające wzbudzać poczucie krzywdy i wrogości. Narracja ta sugeruje, że Ukraińcy nie okazują wdzięczności za udzieloną pomoc, a dodatkowo odbierają Polakom miejsca pracy. W rzeczywistości większość Ukraińców podejmuje zawody, na które w Polsce brakuje rąk, uzupełniając luki na rynku pracy.
Wszystkie te slogany mają jeden wspólny cel – poróżnić Polaków i Ukraińców. Rosja chce odwrócić uwagę od własnej agresji i wmówić Polakom, że zagrożenie pochodzi od ukraińskich sąsiadów. To absurd, ale niestety skutecznie powielany.
W 2022 roku Natalia zorganizowała marsz wdzięczności Ukraińców dla Polaków. Zdjęcie: Adam Burakowski/Reporter
Skoro debatuje się o tym od lat, co jeszcze można zrobić? Jak realnie z tym walczyć?
Po pierwsze, rząd musi zacząć traktować zagrożenie dezinformacją dużo poważniej.
Myślę, że dopiero w momencie, gdy na Polskę spadły rosyjskie drony i równolegle ruszyła ogromna kampania dezinformacyjna – o czym mówili premier i ministrowie, apelując do ludzi, by nie wierzyli w propagandę – władze po raz pierwszy w pełni zdały sobie sprawę, jak potężnym narzędziem może być dezinformacja i jak skutecznie potrafi zarządzać opinią publiczną.
Po drugie, państwo powinno stworzyć własne zespoły do walki z kampaniami dezinformacyjnymi. Oczywiście w Polsce istnieją instytucje zajmujące się tym tematem, jak chociażby NASK czy organizacje pozarządowe. Potrafią one wykrywać manipulacje, analizować je i prowadzić fact checking, czyli pokazywać, gdzie mamy do czynienia z fałszywymi treściami. Problem polega jednak na tym, że brakuje instytucji, które mogłyby realnie rozbijać całą machinę dezinformacyjną: neutralizować farmy trolli, obalać ich narracje i skutecznie im przeciwdziałać. Dziś te działania są zbyt słabe, by mierzyć się ze skalą zagrożenia.
I wreszcie – kluczowe jest podejście do treści. Im dłużej badam zjawisko dezinformacji, tym bardziej jestem przekonana, że jedyny sposób na jej pokonanie to produkowanie kilka razy więcej prawdziwego, rzetelnego kontentu niż fejków i manipulacji. Na razie w tej sferze przegrywamy.
Rząd powinien potraktować to wyzwanie systemowo: stworzyć nowe instytucje, które będą w stanie skutecznie zwalczać farmy trolli, deepfake’i i inne narzędzia manipulacji, a jednocześnie budować i konsekwentnie wzmacniać własne narracje – takie, które będą docierały do społeczeństwa i odporniały je na wpływy propagandy.