Exclusive
20
min

Nie znają życia ci, którzy nie myli pociągów

Większość Ukrainek, które zatrudniły się w zawodach niepopularnych wśród Polaków, są z nich zadowolone. Pracują na nocne zmiany, w weekendy i często w złych warunkach. Jak zmienić tę sytuację?

Maria Syrczyna

Ukraińcy często akceptują ciężką i nisko płatną pracę w Polsce. Fot: Pexels

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

"Straciłam osiem kilogramów w ciągu miesiąca pracy"

Przed wojną 35-letnia Uliana Sherstyuk pracowała jako księgowa w biurze rządowym w obwodzie iwanofrankowskim. Miała regularne godziny pracy od 9:00 do 18:00, szacunek kolegów i ogólną stabilność. Już dawno rozstała się z mężem. Kiedy wybuchła wojna, zabrała syna i dokumenty i uciekła do Polski, osiedlając się w małej wiosce pod Warszawą. Przez sześć miesięcy żyła bez narzekania: zasiłki socjalne, pomoc humanitarna, prywatne przedszkole dla czteroletniego syna i kursy językowe. Kiedy jednak z całej listy świadczeń pozostał tylko zasiłek rodzinny w wysokości 500 zł (w ramach programu Rodzina 500+), sytuacja stała się bardzo trudna. Musiała szukać pracy. Polacy nie byli jednak zainteresowani ukraińskimi księgowymi.

- "Zawsze jest zapotrzebowanie na ludzi w pociągach", mówi Uliana. "Wśród dziewczyn w naszym mieście krąży nawet żart, że jeśli nie pracowałeś na myjni, to nie znasz życia. Zawsze opisywały to miejsce jako jakieś dno, na którym były, a teraz nie można ich przestraszyć. Ale wtedy brzmiało to dla mnie wręcz romantycznie. Jestem wiejską dziewczyną, pracy się nie boję, więc ochoczo przyjęłam propozycję mycia okien w pociągu. Przyszłam, poczekałam trzy godziny, a potem poproszono mnie, żebym wróciła jutro, bo zmieniły mi się plany. Następnego dnia wręczono mi płyn do mycia szyb, cztery paczki chusteczek i powiedziano, że mam umyć... 150 okien! I że dostanę za to 85 złotych - około 740 hrywien.

Uliana Szerstiuk myje pociągi. Zdjęcie: archiwum prywatne

Procedura jest następująca: dwóch mężczyzn z wężem i długim mopem idzie przede mną i zmywa brud z okien, a ja wtaczam za nimi dużą, ciężką drabinę na kółkach, przykładam ją do mokrych okien, wspinam się i wycieram szyby do sucha tak, aby nie było smug. I wyobraź sobie: 150 razy w górę, 150 razy w dół i 150 razy wycieranie! Przy siedemdziesiątym oknie byłam wyczerpana. Podejrzewałam, że jedna osoba nie jest w stanie wykonać takiej ilości pracy. Zwłaszcza za takie pieniądze. Pracowałam więc przez sześć godzin, ręce mi się trzęsły, a na koniec przyszedł inspektor, aby sprawdzić jakość mojej pracy i wskazać kilka okien, które należało domyć, ponieważ nie były idealnie czyste. Dopiero wtedy dali mi moje 85 złotych.

Następnym razem zostałam wezwana do umycia ścian pociągu, ale w trakcie dowiedziałam się, że muszę wyczyścić toalety jako "bonus". Za trzecim razem kazali mi odkurzyć siedzenia, a było ich około 450. Ponownie przyszedł inspektor i chodził dookoła, uderzając w każde siedzenie, a jeśli z któregoś uniósł się kurz, kazał nam ponownie odkurzyć.

- Przy takim obciążeniu pracą ludzie raczej nie zostaną tam na długo, prawda?

- Oczywiście. Większość Ukrainek przyjeżdża, pracuje raz, czy dwa i odchodzi, bo nie może wytrzymać. Ale napływ chętnych do zarobienia dodatkowych pieniędzy jest tak duży, że pracodawca nie ma problemów ze znalezieniem nowych dziewczyn. Nigdy nie mówią szczerze z góry, jak długo będziesz musiała pracować. To zawsze jest niespodzianka. Nawiasem mówiąc, mają też kilka kobiet na kontrakcie, którym płacą więcej. Jedna z nich wyznała mi: "Schudłam osiem kilogramów w ciągu miesiąca, w którym tu pracuję".

- Gdzie jeszcze szukałaś pracy?

- Kiedyś zatrudniłam się w pakowalni pomarańczy, gdzie musiałam nosić skrzynki z pomarańczami. Płacili 13 złotych za godzinę. Nawet nie wiem, jak mnie, kobiecie, w ogóle pozwolono dźwigać takie ciężary. Pracowałam też na nocki w fabryce produkującej waciki i patyczki, ale nocne zmiany nie są dla mnie. Pomagałam też w firmie cateringowej, wyciskając sok z tony pomarańczy dziennie. Niektórzy pracownicy nabawili się alergii i odeszli, bo sok ciągle spływał im po rękach i podrażniał skórę. Sprzedawałam też kwiaty w sklepie, gdzie marzłam w chłodniach tak bardzo, że przeziębiłam się. Chodziłam też do szklarni zbierać pomidory. Tutaj wszystko zależy od szczęścia: można cały dzień czołgać się po ziemi, zginać i rozciągać, albo zrywać je z krzaka i wkładać do skrzynek. W ciągu 10-12 godzin trzeba zebrać co najmniej 20-25 skrzynek. Pracowałam też w fabryce, gdzie jabłka są myte i pakowane. Są tam tony jabłek, ale ponieważ pracuje tam grupa ludzi, nie jest to trudne psychicznie. Nawiasem mówiąc, oprócz mnie w fabryce pracowały głównie Ukrainki i żadna z nich nie mówiła po polsku. Odpowiadały Polakom po ukraińsku, a kiedy przechodziłem na polski, patrzyły na mnie ze zdziwieniem.

W ciągu 10-12 godzin pracy w szklarni trzeba zebrać co najmniej 20-25 skrzynek pomidorów. Zdjęcie: archiwum prywatne bohaterki

- Czy Ukrainki zajmują wysokie stanowiska w takich miejscach?

- Tak. I, niestety, nie zawsze zachowują się miło w stosunku do swoich obywateli. Nadzorczyni w szklarni wyglądała jak kobieta z batem: zawsze chodziła i krzyczała na Ukraińców, jeśli szli do toalety lub jedli obiad dłużej niż 15 minut. Ukrainka była również odpowiedzialna za "rekrutację" Ukrainek do pracy w pociągach. Mogła nas uczciwie ostrzec przed tym, co nas czeka, ale nigdy tego nie zrobiła. Zawsze mówiła: "Wystarczy trochę przesunąć szmatę, to wszystko". Chociaż wiedziała, że Polacy zawsze sprawdzają jakość pracy. Często zwlekała z wypłatą pieniędzy, a ja musiałam dzwonić i się o nie prosić. A co najważniejsze, dowiedziałam się od jednej z dziewczyn, które pracowały w pociągach na umowę zlecenie, że mycie okien oficjalnie kosztuje 120 złotych, a nie 85, które mi płacono. Czyli dziewczyny są oszukiwane. A kobieta, która zatrudnia Ukrainki, zarabia na każdej z nich 35 złotych dziennie. W pewnym momencie postawiłam sobie za cel znalezienie łatwej pracy na umowę zlecenie na maksymalnie osiem godzin, bo musiałam odebrać syna z przedszkola. Szukałam w grupach społecznościowych, na portalach z ofertami pracy, pytałam znajomych. I w końcu znalazłam. Też w fabryce, ale naklejam naklejki na owoce. Ostatnio myślałam o napisaniu książki o moich doświadczeniach. I o tym, żeby pojechać z synem do Hiszpanii.

"Wygrałaś" - powiedziała szefowa. I podniosła mi pensję... o złotówkę na godzinę

Ludmiła ma 47 lat. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę przeprowadziła się z nastoletnią córką do Polski, do Gębyszewa. Miała trochę oszczędności. Przez cały okres pobytu miała tylko jedną pracę - pracowała w jadalni internatu, w którym Ukraińcy byli zakwaterowani za darmo. Jej zadaniem było nakładanie jedzenia na talerze.

- Płacono mi 13 zł za godzinę, ale nie było mi trudno pracować [minimalna stawka godzinowa dla osób pracujących na umowę zlecenie wynosi 18 zł za godzinę - red. Dodatkowo miałam dwugodzinne przerwy i czas na odrabianie lekcji z dzieckiem, więc byłam zadowolona z takich stawek" - mówi Ludmiła Kowalenko, która pracowała jako sprzedawczyni w sklepie w Ukrainie. "Moi pracodawcy byli ze mnie zadowoleni, ponieważ byłam bardzo schludna i utrzymywałam kuchnię w idealnej czystości. Czasami zastępowałam moich kolegów wykonujących inne prace i też dobrze się spisywałam. Pewnego dnia moja polska koleżanka, która zmywała naczynia, odeszła, a mnie zaproponowano jej pracę. A dokładniej, zaproponowano mi wykonywanie zarówno mojej pracy, jak i jej. A ta Polka dostawała 15 złotych za godzinę, o czym wszyscy wiedzieli. Wydawało mi się więc logiczne, że powinnam dostawać tyle samo za swoją pracę.

Słyszałam historie o ukraińskich kierowcach ciężarówek, którzy prosili swojego polskiego pracodawcę o podniesienie pensji. Zamiast tego zwolniono ich, a na ich miejsce zatrudniono bezkonfliktowych Pakistańczyków. Czułam jednak, że niesprawiedliwość uniemożliwiłaby mi spokojną pracę, więc postanowiłam odpowiedzieć na ofertę w następujący sposób: "Zgadzam się zająć jej miejsce, ale płaćcie mi tyle, co jej". Otrzymałam niegrzeczną odmowę. Powiedzieli: "Gdzie ona jest i gdzie ja jestem? Byłam urażona, a nawet oburzona. I oczywiście powiedziałam wszystkim koleżankom, jak zostałam potraktowana. Napisałam też o tym w grupie Ukraińców z naszego miasta. A kiedy dyrektorka stołówki zaczęła szukać nowej pracowniczki, nikt nie przyjął jej oferty. Nie spodziewała się tego. Przyszła do mnie ze słowami: "Wygrałaś". I po chwili przerwy dodała, że jest gotowa podnieść mi pensję do... 14 złotych!

Czy się na to zgodziłam? Tak, bo się przyzwyczaiłam i nawet polubiłam. Później na stołówce poznałam porządnego Polaka, rzuciłam pracę, zamieszkaliśmy razem i wkrótce wzięliśmy ślub.

Nie akceptuj skromnych wynagrodzeń i fatalnych warunków pracy

Ukraińcy przyjmują ciężką i nisko płatną pracę ze strachu i dezorientacji - mówi prawniczka Myroslava Omelczuk.

- Ukraińcy są gotowi pracować 10-12 godzin za mniejszą płacę zamiast ośmiu godzin za bardziej hojne wynagrodzenie, wykonywać ciężką i brudną pracę bez podpisywania umów i kosztem własnego zdrowia - wszystko z powodu strachu i dezorientacji. Strasznie jest nie znaleźć innej pracy, zostać w ogóle bez pieniędzy, strasznie jest wyjść i czegoś poszukać. Czasami próbujesz pomóc, wyjaśnić swoje prawa i możliwości, a kobieta odpowiada: "Boję się, a co jeśli mnie wyrzucą albo deportują?". Jaka deportacja? Deportacja jest niemożliwa w czasie wojny!

Innym powodem, dla którego Ukraińcy godzą się na ciężką pracę bez umowy jest to, że często kwalifikacje zdobyte na Ukrainie są bezwartościowe w Polsce.

- Przekwalifikowanie się i nauka nowego zawodu wymaga czasu. A kiedy się uczysz, oceniasz siebie niżej. Uspokajasz się, że to przejściowe. W efekcie tak masowa akceptacja skromnych zarobków i maksymalnych godzin pracy doprowadziła do sytuacji, w której wielu polskich pracodawców nie ceni swoich pracowników. W razie czego znajdą zastępstwo.

Miroslawa Omelczuk podkreśla, że przed wyrażeniem zgody na jakąkolwiek pracę należy dokładnie poznać wszystkie warunki:

- Głównymi rodzajami umów o pracę w Polsce są umowa o pracę i umowa zlecenie. Pierwsza z nich jest regulowana przez Kodeks pracy i w związku z tym gwarantuje zgodność z normami bezpieczeństwa, sanitarnymi i higienicznymi, prawo do płatnego urlopu, i zwolnienia chorobowego oraz wynagrodzenie w wysokości co najmniej płacy minimalnej za 8-godzinny dzień pracy. Drugi jest regulowany przez kodeks cywilny, a zatem, z grubsza rzecz biorąc, nie obiecuje żadnych praw innych niż te określone w umowie. Na własne ryzyko. W związku z tym kobieta pracująca na podstawie Regulaminu Pracy nie może być zmuszana do dźwigania więcej niż określone limity (czyli więcej niż 12 kg na odległość do 25 metrów). Każda godzina pracy w nocy oznacza 20-procentową premię, a praca w weekendy lub święta - co najmniej dwukrotność stawki. W ramach takiej umowy osoba otrzyma minimum 2784 zł miesięcznie (a od nowego roku 3262 zł na rękę). A jeśli ktoś pracuje na warunkach zlecenia, to w umowie można zapisać niemal wszystko. Na przykład niektóre Biedronki [popularny supermarket w Polsce - red.] podpisują ze swoimi pracownikami umowę na 12-godzinną pracę siedem dni w tygodniu - czyli siedem dni w tygodniu! I są kobiety, które godzą się na takie warunki.

Prawniczka podkreśla, że każdy ukraiński pracownik powinien zapoznać się z przepisami prawa, poznać rzeczywiste ceny swojej pracy, nauczyć się języka polskiego, rozwinąć umiejętności rynkowe i nie godzić się na upokarzające warunki. "Często te kobiety, które decydują, że mogą wykonywać ciężką pracę fizyczną w Polsce, chociaż nigdy nie wykonywały jej na Ukrainie, prędzej czy później są tak zmęczone, że wracają do domu" - dodaje Mirosława Omelczuk:

- Jest wiele ukraińskich kobiet. Mamy zdemoralizowanych pracodawców, więc musimy sprawić, by wzięli pod uwagę nasze potrzeby. Aby to zrobić, musimy nauczyć się nie bać.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Tutaj Ukraińcy leczą się z samotności, rozmawiają, uczą się, tworzą, wspierają nawzajem i dbają o to, by ich dzieci nie zapomniały ojczystej kultury.
Tutaj przedsiębiorcy płacą podatki do polskiego budżetu, a odwiedzający zbierają środki na Siły Zbrojne Ukrainy i wyplatają siatki maskujące dla frontu.
UA HUB to miejsce znane i rozpoznawalne wśród Ukraińców w całej Polsce.

Olga Kasian ma ponad dziesięcioletnie doświadczenie we współpracy z wojskiem, organizacjami praw człowieka i inicjatywami wolontariackimi. Łączy wiedzę z zakresu komunikacji społecznej, relacji rządowych i współpracy międzynarodowej.
Dziś jej misją jest tworzenie przestrzeni, w której Ukraińcy w Polsce nie czują się odizolowani, lecz stają się częścią silnej, solidarnej wspólnoty.

Olga Kasian (w środku) z gośćmi na koncercie japońskiego pianisty Hayato Sumino w UA HUB

Diana Balynska: Jak narodził się pomysł stworzenia UA HUB w Polsce?

Olga Kasian: Jeszcze przed wojną, po narodzinach córki, mocno odczułam potrzebę stworzenia miejsca, w którym mamy mogłyby pracować czy uczyć się, podczas gdy ich dzieci spędzałyby czas z pedagogami obok. Tak narodził się pomysł „Mama-hubu” w Kijowie — przestrzeni dla kobiet i dzieci. Nie zdążyłam go wtedy zrealizować, bo przyszła pełnoskalowa inwazja. Ale sama koncepcja została — w głowie i na papierze.

Kiedy znalazłyśmy się z córką w Warszawie, miałam już duże doświadczenie organizacyjne: projekty wolontariackie, współpraca z wojskiem. Widziałam, że tu też są Ukraińcy z ogromnym potencjałem, przedsiębiorcy, ludzie z różnymi kompetencjami, które mogłyby służyć wspólnocie. Ale każdy działał osobno. Pomyślałam wtedy, że trzeba stworzyć przestrzeń, która nas połączy: biznesom da możliwość rozwoju, a społeczności — miejsce spotkań, nauki i wzajemnego wsparcia.

Właśnie wtedy doszło do spotkania z przedstawicielami dużej międzynarodowej firmy Meest Group, założonej przez ukraińską diasporę w Kanadzie (jej twórcą jest Rostysław Kisil). Kupili w Warszawie budynek na własne potrzeby, a ponieważ chętnie wspierają inicjatywy diaspory, stali się naszym strategicznym partnerem. Udostępnili nam przestrzeń i wynajmują ją rezydentom UA HUB na preferencyjnych warunkach. To był kluczowy moment, bo bez tego stworzenie takiego centrum w Warszawie byłoby praktycznie niemożliwe.

Dziś rozważamy powstanie podobnych miejsc także w innych polskich miastach, bo często dostajemy takie sygnały i zaproszenia od lokalnych społeczności.

Kim są rezydenci UA HUB i co mogą tutaj robić?

Nasi rezydenci są bardzo różnorodni: od szkół językowych, zajęć dla dzieci, szkół tańca, pracowni twórczych, sekcji sportowych, po inicjatywy kulturalne i edukacyjne, a także usługi profesjonalne — prawnicy, lekarze, specjaliści od urody. Łącznie działa tu już około 40 rezydentów i wszystkie pomieszczenia są zajęte.

Ich usługi są płatne, ale ceny pozostają przystępne. Mamy też niepisaną zasadę: przynajmniej raz w tygodniu w Hubie odbywają się bezpłatne wydarzenie — warsztat, wykład, zajęcia dla dzieci czy spotkanie społecznościowe. Są też kobiety, które przychodzą do nas, by wyplatać siatki maskujące dla ukraińskiego wojska — dla takich inicjatyw przestrzeń jest całkowicie bezpłatna. Dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie, nawet jeśli akurat nie stać go na opłacanie zajęć.

W UA HUB zawsze jest ktoś, kto wyplata siatki maskujące. To symbol – potrzeba, która się nie kończy.

Wszyscy rezydenci huba działają legalnie: mają zarejestrowaną działalność gospodarczą lub stowarzyszenie, płacą podatki. Dzięki temu mogą korzystać z systemu socjalnego, na przykład z programu 800+.

To dla nas bardzo ważne. Większość rezydentów to kobiety, mamy, które łączą pracę z wychowywaniem dzieci. Formalne uregulowanie spraw daje im poczucie bezpieczeństwa i możliwość spokojnego planowania życia na emigracji.

Bycie rezydentem UA HUB to jednak dużo więcej niż wynajem pokoju. To wejście do środowiska: sieci wsparcia, wymiany doświadczeń, potencjalnych klientów i partnerów. A przede wszystkim — do wspólnoty, która buduje siłę i odporność całej ukraińskiej społeczności w Polsce.

Dla odwiedzających Hub to z kolei możliwość „zamknięcia wszystkich spraw” w jednym miejscu: od zajęć dla dzieci i kursów językowych, przez porady prawników i lekarzy, aż po wydarzenia kulturalne czy po prostu odpoczynek i spotkania towarzyskie. Żartujemy czasem, że mamy wszystko oprócz supermarketu.

Czym UA HUB różni się od innych inicjatyw dla Ukraińców?

Po pierwsze, jesteśmy niezależnym projektem — bez grantów i dotacji. Każdy rezydent wnosi swój wkład w rozwój przestrzeni. To nie jest historia o finansowaniu z zewnątrz, ale o modelu biznesowym, który sprawia, że jesteśmy samodzielni i wolni od nacisków.

Po drugie, łączymy biznes z misją społeczną. Tu można jednocześnie zarabiać i pomagać. Tak samo w codziennych sprawach, jak i w sytuacjach kryzysowych. Kiedy zmarł jeden z naszych rodaków, to właśnie tutaj natychmiast zebraliśmy środki i wsparcie dla jego rodziny. To siła horyzontalnych więzi.

Dzieci piszą listy do żołnierzy

Wasze hasło brzmi: „Swój do swego po swoje”. Co ono oznacza?

To dla nas nie jest hasło o odgradzaniu się od innych, ale o wzajemnym wsparciu.  Kiedy ktoś trafia do obcego kraju, szczególnie ważne jest, by mieć wspólnotę, która pomoże poczuć: nie jesteś sam. W naszym przypadku to wspólnota Ukraińców, którzy zachowują swoją tożsamość, język, kulturę i tradycje, a jednocześnie są otwarci na współpracę i kontakt z Polakami oraz innymi społecznościami.

Dlatego dbamy, by Ukraińcy mogli pozostać sobą, nawet na emigracji. Organizujemy kursy języka ukraińskiego dla dzieci, które urodziły się tutaj albo przyjechały bardzo małe. To dla nich szansa, by nie utracić korzeni, nie zerwać więzi z własną kulturą. Nasze dzieci to nasze przyszłe pokolenie. Dorastając w Polsce, zachowują swoją tożsamość.

Drugi wymiar hasła to wzajemne wspieranie się w biznesie. Ukraińcy korzystają z usług i kupują towary od siebie nawzajem, tworząc wewnętrzny krwiobieg gospodarczy. W ten sposób wspierają rozwój małych firm i całej wspólnoty.

Podkreśla Pani, że UA HUB jest otwarty także dla Polaków. Jak to wygląda w praktyce, zwłaszcza w czasie narastających nastrojów antyukraińskich w części polskiego społeczeństwa?

Jesteśmy otwarci od zawsze. Współpracujemy z polskimi fundacjami, lekarzami, nauczycielami, z różnymi grupami zawodowymi. UA HUB to nie „getto”, ale przestrzeń, która daje wartość wszystkim.

Tutaj Polacy mogą znaleźć ukraińskie produkty i usługi, wziąć udział w wydarzeniach kulturalnych i edukacyjnych, poznać ukraińską kulturę. To działa w dwie strony — jest wzajemnym wzbogacaniem się i budowaniem horyzontalnych więzi między Ukraińcami i Polakami.

Malowanie wielkanocnych pisanek

Negatywne nastawienie czasem się pojawia ale wiemy, że to często efekt emocji, politycznej retoryki czy zwykłych nieporozumień. Osobiście podchodzę do tego spokojnie, bo mam duże doświadczenie pracy w stresie — z wojskiem, organizacjami praw człowieka, z wolontariuszami.

Strategia UA HUB jest prosta: pokazywać wartość Ukraińców i tworzyć wspólne projekty z Polakami. Dlatego planujemy np. kursy pierwszej pomocy w języku polskim.

To dziś niezwykle ważne — żyjemy w świecie, gdzie istnieje realne zagrożenie ze strony Rosji i Białorusi. Nawet jeśli nie ma otwartego starcia armii, to groźba ataków dronowych czy rakietowych jest formą terroru. A strach czyni ludzi podatnymi na manipulacje.

Dlatego tak ważne jest, byśmy się łączyli, dzielili doświadczeniem i wspierali. To nie tylko kwestia kultury i integracji społecznej. To także przygotowanie cywilów, szkolenia, a czasem nawet inicjatywy związane z obronnością. Polacy i Ukraińcy mają wspólne doświadczenie odporności i walki o wolność. I tylko razem możemy bronić wartości demokratycznych i humanistycznych, które budowano przez dziesięciolecia.

Obecnie dużo mówi się o integracji Ukraińców z polskim społeczeństwem. Jak to rozumiesz i co UA HUB robi w tym kierunku?

Integracji nie należy traktować jak przymusu. To naturalny proces życia w nowym środowisku.  Nawet w granicach jednego kraju, gdy ktoś przeprowadza się z Doniecka do Użhorodu, musi się zintegrować z inną społecznością, jej tradycjami, językiem, zwyczajami.
Tak samo Ukraińcy w Polsce — i trzeba powiedzieć jasno: idzie im to szybko.

Ukraińcy to naród otwarty, łatwo uczący się języków, przejmujący tradycje, chętny do współpracy. Polska jest tu szczególnym miejscem — ze względu na podobieństwa kulturowe i językowe. — Sama nigdy nie uczyłam się polskiego systematycznie, a dziś swobodnie posługuję się nim w codziennych sytuacjach i w pracy — dodaje.

Najważniejsze jednak są dzieci. One chodzą do polskich przedszkoli i szkół, uczą się po polsku, ale równocześnie pielęgnują ukraińską tożsamość.

Dorastają w dwóch kulturach — i to ogromny kapitał zarówno dla Ukrainy, jak i dla Polski. — Polacy nie mogą stracić tych dzieci. Bo nawet jeśli kiedyś wyjadą, zostanie w nich język i rozumienie lokalnej mentalności. To przyszłe mosty między naszymi narodami.
Zajęcia dla dzieci

Zdjęcia UA HUB

20
хв

Założycielka UA HUB Olga Kasian: „Nasza strategia to pokazywać wartość Ukraińców”

Diana Balynska

Joanna Mosiej: Drony, zalew dezinformacji. Dlaczego Polska tak nieporadnie reaguje w sytuacji zagrożenia ze strony Rosji, ale też wobec wewnętrznej, rosnącej ksenofobii?

Marta Lempart: Bo jesteśmy narodem zrywu. My musimy mieć wojnę i musimy mieć bohaterstwo – nie umiemy działać systematycznie. Teraz odłożyliśmy swoje husarskie skrzydła, schowaliśmy je do szafy. Ale gdy zacznie się dziać coś złego, ruszymy z gołymi rękami na czołgi.

Trudno mi w to uwierzyć. Mam wrażenie, że raczej próbujemy siebie uspokajać, że wojny u nas nie będzie.

Chciałabym się mylić, ale uważam, że będzie. Dlatego musimy się przygotować już teraz. Jeśli znów przyjdzie czas zrywu, to trzeba go skoordynować, utrzymać, wykorzystać jego potencjał. Zdolność do zrywu nie może być przeszkodą – powinna być bazą do stworzenia systemu, który wielu z nas uratuje życie.

Ale jak to zrobić?

Przede wszystkim powinniśmy się uczyć od Ukrainy. Żaden rząd nie przygotuje nas na wojnę – musimy zrobić to sami. Polska to państwo z tektury. Nie wierzę, że nasz rząd, jak estoński czy fiński, sfinansuje masowe szkolenia z pierwszej pomocy, czy obrony cywilnej. Więc to będzie samoorganizacja: przedsiębiorcy, którzy oddadzą swoje towary i transport, ludzie, którzy podzielą się wiedzą i czasem. My nie jesteśmy państwem – jesteśmy największą organizacją pozarządową na świecie. I możemy liczyć tylko na siebie oraz na kraje, które znajdą się w podobnej sytuacji.

A co konkretnie możemy zrobić od zaraz?

Wszystkie organizacje pozarządowe w Polsce – bez wyjątku – powinny przeszkolić się z obrony cywilnej i pierwszej pomocy. Trzeba, żeby ludzie mieli świadomość, co może nadejść, mieli gotowe plecaki ewakuacyjne, wiedzieli, jak się zachować. Bo nasz rząd kompletnie nie jest przygotowany na wojnę. Nie mamy własnych technologii dronowych, nie produkujemy niczego na masową skalę, nie inwestujemy w cyfryzację. Polska jest informatycznie bezbronna – u nas nie będzie tak jak w Ukrainie, że wojna wojną, a świadczenia i tak są wypłacane na czas. W Polsce, jak bomba spadnie na ZUS, to nie będzie niczego.

Brzmi to bardzo pesymistycznie. Sama czasami czuję się jak rozczarowane dziecko, któremu obiecywano, że będzie tylko lepiej, a jest coraz gorzej.

Rozumiem. Ale trzeba adaptować się do rzeczywistości i robić to, co możliwe tu i teraz. To daje ulgę. Najbliższe dwa lata będą ciężkie, potem może być jeszcze gorzej. Ale pamiętajmy – dobrych ludzi jest więcej.  Takich, którzy biorą się do roboty, poświęcają swój czas, energię, pieniądze.

Ale przecież wiele osób się wycofuje, bo boją się, gdy prorosyjska narracja tak silnie dominuje w przestrzeni publicznej.

Oczywiście, może się tak wydarzyć, że wiele osób się wycofa z zaangażowania. I to normalne. Historia opozycji pokazuje, że bywają momenty, kiedy zostaje niewiele osób. Tak było w Solidarności.  To teraz mamy takie wrażenie, że kiedyś wszyscy byli w tej Solidarności. Wszyscy nieustannie bili się z milicją. A Władek Frasyniuk opowiadał, że w którymś momencie było ich tak naprawdę może z  piętnastu. I tym, którzy siedzieli w więzieniach, czasami wydawało się, że już wszyscy o nich zapomnieli. Bo życie się toczyło dalej. Bogdan Klich spędził chyba z pięć lat w więzieniu. I to przecież nie było tak, że w czasie tych pięciu lat wszyscy codziennie pod tym więzieniem stali i krzyczeli „Wypuścić Klicha”.

Więc bądźmy przygotowani na to, że są okresy ciszy i zostanie nas “piętnaścioro”.

I to jest normalne, bo ludzie się boją, muszą się odbudować, a niektórzy znikają.

Ale przyjdą nowi, przyjdzie nowe pokolenie, bo taka jest kolej rzeczy. Ja w ogóle myślę, że Ostatnie Pokolenie będzie tym, które który obali następny rząd.

Ale oni są tak radykalni, że wszyscy ich hejtują.

Tak, hejtują ich jeszcze bardziej niż nas, co wydawało się niemożliwe. Mają trudniej, bo walczą z rządem, który jest akceptowany. Mają trudniej, bo za nami szli ludzie, którzy nie lubili rządu. A działania Ostatniego Pokolenia wkurzają wielu obywateli.
Tak, są radykalni. I gotowi do poświęceń. I jeżeli ta grupa będzie rosła i zbuduje swój potencjał to zmieni Polskę.  

Rozmawiały: Joanna Mosiej i Melania Krych

Całą rozmowę z Martą Lempart obejrzycie w formie wideopodcastu na naszym kanale YouTube oraz wysłuchacie na Spotify.

20
хв

Marta Lempart: „Polska to nie państwo, to wielka organizacja pozarządowa"

Joanna Mosiej

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Polowanie na czarownice czy sprawiedliwe stosowanie prawa? O deportacjach Ukraińców

Ексклюзив
20
хв

Stawianie na Waszyngton, jak Polska, to naiwność

Ексклюзив
20
хв

Przykład z północy. Czego możemy nauczyc się od Szwedów?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress