Exclusive
20
min

Ołena Chochłatkina: – Lubię być wiedźmą

– Niedawno na naszym spektaklu „Konotopska wiedźma” na widowni znalazł się żołnierz bez nóg, na wózku inwalidzkim. Siedział, taki przystojny, młody i dumny, i oglądał przedstawienie ze swoją dziewczyną. Potem powiedział, że jest nam wdzięczny i już rozumie, że nie ryzykował życia na darmo. Boże, byłam rozdarta na kawałki – mówi jedna z najpopularniejszych ukraińskich aktorek

Oksana Gonczaruk

Ołena Chochłatkina. Zdjęcie: Kateryna Kozinska

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Wojna dopadła ją dwukrotnie. W 2014 roku wyrwała ją z Doniecka, zmuszając do ucieczki do Kijowa. Potem zrównała z ziemią jej rodzinną Biłozerkę, wieś w obwodzie chersońskim.

Chersoń to jej ból, Donieck to jej ból, a Kijów – po prostu miejsce, w którym teraz pracuje. Gra główne role w teatrze i filmach.

– Nie mogę pojąć, dlaczego dziennikarze podczas wywiadów mówią: „Ołeno Anatoliwna, boimy się pani – zastanawia się Chochłatkina, znana m.in. z roli czarownicy konotopskiej wiedźmy w sztuce, która stała się sensacją w Ukrainie i za granicą.

Ołena Chochłatkina jest łagodna i uśmiechnięta, ale gdy podczas rozmowy jej oczy zaczynają mrugać, zaczynam czuć jej siłę. Rozmawiamy, a potem się przytulamy. Chcę ją wesprzeć, a jednocześnie czerpać z tej siły...

Zdjęcie: Kateryna Kozinska

Tylko ja i kwiaty

Oksana Gonczaruk: Wojna zaczęła się dla Pani 11 lat temu. Jak się Pani w tym wszystkim czuje? Co daje Pani siłę do grania, działania, życia?

Ołena Chochłatkina: Teraz często słyszę od ludzi, że nie chce im się dla siebie gotować, pracować czy w ogóle wychodzić z domu. W moim przypadku tak nie jest, bo mam wielką motywację: zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Chcę też być z moimi dziećmi jak najdłużej, patrzeć, jak idą przez życie, iść razem z nimi.

To jest moja siła, mój życiowy napęd, to mnie trzyma i nie pozwala mi wpaść w otchłań użalania się nad sobą. Bo czasami mam ochotę się nad sobą poużalać; w moim życiu zaszło tyle zmian, że wystarczyłoby na dziesięć żyć innych ludzi. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę wojnę na własne oczy.

Rok 2014 był dla mnie bardzo stresujący.

Przyjechałam do Kijowa z Doniecka z tą swoją wojną – i po miesiącu zdałam sobie sprawę, że dla ludzi w Kijowie wojna nie istnieje. W pewnym sensie tak jest do dziś

I ja na wolności o tym myślę. Nawet kwiaty, które mieszkają ze mną pod jednym dachem, czują ciężar moich myśli.

Rozmawia Pani ze swoimi kwiatami?

Tak, rozmawiam. Nie mam ich wiele, bo to wynajęte mieszkanie i nie mogę zapuścić w nim korzeni. Lubię mieć u siebie coś żywego i zielonego. Mam na przykład kwiat, który dostałam od przyjaciół w 2014 roku. Miałam też psa, który przyjechał ze mną z Doniecka, ale niedawno umarł, przeżył 16 lat. Więc teraz w domu jestem tylko ja i kwiaty.

Dzieci mówią, że teraz powinny dać mamie psa na urodziny, żeby nie była smutna. Ale powiedziałam im, żeby tego nie robiły, bo to duża odpowiedzialność. Nie bez powodu „Mały Książę” Exupery'ego to moja ulubiona książka. Otwieram ją i od razu płaczę – zupełnie jak wtedy, gdy czytałam ją moim dzieciom na dobranoc. Zawsze byłam bardzo odpowiedzialna. Tak zostałam wychowana.

Aktorska rodzina: Ołena Chochłatkina, Wiktor Żdanow i ich córka, Oksana Żdanowa. Zdjęcie: Arthouse Traffic

Nie jest Pani smutno samej w domu?

Nigdy nie jest mi smutno. Czasami się nudzę, gdy nie mam pracy, ale nigdy nie jestem smutna. Ostatnio pomyślałam sobie: „Dzięki niech będą bogom internetu, bo nie czujemy się samotni, kiedy nasze dzieci i przyjaciele nas opuszczają”. Mam dwie przyjaciółki, ale są bardzo daleko, więc nie możemy spotkać się na kawie, żeby poplotkować. Obie pochodzą z Chersonia i są teraz za granicą. Innych przyjaciół nie mam.

Prowadzi Pani życie wędrowne: prawie dziesięć lat w teatrze w Chersoniu, potem 14 lat w teatrze w Doniecku, od 11 lat pracuje Pani w Kijowie. Lubi Pani ruch?

Zawsze trudno mi się przeprowadzać, bo jestem domatorką. Nie rozumiem, dlaczego tak ciągle podróżowałam.

Kocham swój dom. Uważam, że on powinien być taki, jak to jest w zwyczaju Ukraińców: wiśniowy sad, majowe chrabąszcze... I nikt nie powinien wchodzić bez pozwolenia! Jeśli będzie trzeba, to sama wyjdę i go wpuszczę.

Wszyscy Ukraińcy tacy są: „Mój dom to moja twierdza”. Zbudowalibyśmy to nasze państwo, gdyby nie to, co nadeszło z zewnątrz

Jednak nigdy nie było mi trudno dowieść swojej wartości w nowym miejscu. Jestem dobrą aktorką, znam swoją wartość, mogę zagrać wszystko. Pod tym względem jest mi łatwo. Za to nie jest łatwo osobom z mojego otoczenia, gdy mówią, że przyszłam z prowincjonalnego teatru – i zaczyna się ferment. Mnie to nie przeszkadza, bo może myślałabym tak samo, gdyby ktoś przyszedł z ulicy, a ja byłabym lokalną artystką, która zrodziła się w tym teatrze. Ale jestem wolna od teatralnych uprzedzeń i wdzięczna wszystkim teatrom, które pojawiły się w moim życiu.

„Wiedźma konotopska” na gościnnych występach w Warszawie. Zdjęcie: Teatr Iwana Franki

Chersoń: życie bez marzeń i bez nadziei

W Chersoniu ma Pani wielu krewnych. Jak im się tam żyje?

Są tam teraz moi kuzyni i trzej bracia. Zostali i jakoś przetrwali. To przerażające, bo ciągłe niebezpieczeństwo stało się dla nich codzienną rutyną. Są wyczerpani, ale pracują, planują zasadzić ogród i karmić kury. Takie jest ich życie – bez marzeń, bez nadziei.

Kiedy [Rosjanie – red.] wysadzili w powietrze elektrownię wodną w Kachowce, jeden z moich braci wysłał mi filmik ze swojego domu, w którym woda sięgała sufitu. Powiedział: „Wiesz, czego mi teraz najbardziej brakuje? Moich pomidorów. Bo krzaki już urosły, nawoziłem je i podlewałem, i miałem nadzieję, że je zbierzemy i zjemy ”. Powiedział tak, chociaż, oprócz pomidorów został zniszczony też jego dom. Zawalił się i musiał go odbudować od zera.

A co dzieje się teraz w Pani Biłozerce?

Prawie wszystko zostało tam zrównane z ziemią, zwłaszcza to co było blisko wody – linia frontu oddziela nas od orków, biegnąc wzdłuż Dniepru i terenów zalewowych. W tym pięknym miejscu nie ma teraz ani jednego nienaruszonego domu. Dom mojego szkolnego kolegi został już cztery razy trafiony, okna są zabite deskami. To poraniony dom, jest jak sito. Ale oni tam zostali.

Moja przyjaciółka mówi, że nie może wyjechać, bo w Biłozerce zostało wielu starych ludzi, którymi nie ma się kto zająć.

Niedawno zadzwoniła do mnie i mówi: „Lena, co się dzieje w Kijowie? Dlaczego w telewizji macie programy rozrywkowe, dlaczego tam się cieszą, kiedy w Chersoniu i Biłozerce są takie tragedie?”

Wtedy zdałam sobie sprawę, że tego samego doświadczyłam w 2014 roku.

Nie potępiam ludzi, którzy występują w tych programach, bo wszyscy żyjemy w momencie tworzenia i sztuki. Wyjdę na scenę i zagram klauna, zaśpiewam i zatańczę, a potem zmyję makijaż i wrócę do domu, gdzie czekają na mnie nowe zbiórki na wojsko, tragedie ludzi, których znam, siedzących w piwnicach i bojących się wyjść – bo nie ma syren, a czas między wystrzeleniem pocisku a wybuchem to 10-15 sekund.

Zdjęcie: archiwum prywatne

Wstydzę się tego, choć nie powinnam. Nie wybraliśmy takiego życia. Wylądowałam w Kijowie w 2014 roku, bo moja córka tu studiowała.

Była możliwość pozostania w Doniecku...

Wie pani, są takie chwile, które wydają się nic nie znaczyć, ale pamiętasz je do końca życia. Miałam taki moment w Doniecku, kiedy poszłam do sklepu kupić chleb, a sprzedawczyni powiedziała mi: „Zbieramy na naszych chłopców”. Zbierali pieniądze na tych, którzy przyjechali okupować Donbas! Zabrałam dziecko, wróciłam pozałatwiać swoje sprawy i wyjechałam – dzień przed tym jak Girkin [Igor Girkin, ps. Igor Striełkow, rosyjski oficer i zbrodniarz wojenny, uczestnik aneksji Krymu, wojny w Donbasie i inwazji Rosji na Ukrainę – red.] wkroczył do miasta. Od tego czasu słowo „chłopcy” jest dla mnie przerażające.

Chociaż było o wiele więcej przerażających momentów, np. gdy Rosjanie mierzyli do mnie z karabinów, a Czeczeni na punktach kontrolnych mogli decydować o moim losie

Jak się Pani czuje w Kijowie?

Kiedy byłam młoda, uwielbiałam Kijów, przyjeżdżałam tu odwiedzać przyjaciół. Podobał mi się nastrój tego miasta, jak to się teraz mówi: vibe. Mój dzisiejszy Kijów to droga z pracy do domu. Teraz mieszkam na lewym brzegu, w Trojeszczynie [dzielnica Kijowa – red.], i lubię te miejsca, ponieważ przypominają mi, gdzie kiedyś mieszkałam. Gdzieś mogę rozpoznać Donieck, gdzieś indziej znaleźć kawałek Chersonia. Dużo zieleni, rzeka jest blisko. Dobrze się tu czuję.

Pensja w teatrze wystarcza na życie?

Tylko wtedy, gdy robię jeszcze coś dodatkowego, na przykład filmy. Gdy jest sesja zdjęciowa, możesz sobie pozwolić nie tylko na chleb i masło, ale także np. na drogie kiełbaski – chociaż ja nie jem kiełbasy.

W 2014 roku przeprowadzano ze mną wiele wywiadów i wszyscy pytali o to samo: „Przeprowadziła się pani z Doniecka. Jacy są tamtejsi ludzie?”. A tam byli normalni ludzie. Mieliśmy proukraiński wiec na taką skalę, o jakiej nikomu się nie śniło.

Ale potem zwieźli tych lumpów od sąsiadów i woda w regionie stała się mętna

Byłam bardzo zirytowana, gdy mówili, że mam szczęście, że dostałam pracę w Kijowie, że zostałam przyjęta do takiego teatru. Po pierwsze, długo starałam się o pracę tutaj. Nikt mnie nie zatrudnił ot tak po prostu. A po drugie, to gadanie o szczęściu tam mnie wzburzało, że odpowiadałam: „Zamieńmy się, skoro mam takie szczęście. Jestem gotowa na zamianę, bo ja nie chciałam tego wszystkiego”. Miałam udaną karierę w teatrze w Doniecku, ogromne mieszkanie, ulubioną daczę... Miałam życie, miałam przyjaciół. I nie wiem, co to za szczęście, że musiałam uciekać do Kijowa. Mam szczęście, że żyję. Tyle.

Zdjęcie: Anastasia Vodchenko

Pani matka, która mieszka w pobliżu Chersonia, na była z Panią w Kijowie 24 lutego 2022 r. Jak się teraz czuje?

Tak, była tutaj, ponieważ zawsze zabieraliśmy ją tu na zimę, a wiosną wracała do domu. Ale już nie wróci, miała wylew. Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówiłam. Robię to po to, żeby pani wiedziała, jak wygląda zawód aktora. Siedzę w kostiumie i makijażu, do występu mam 15 minut, a tu dzwoni telefon i moja mama krzyczy do słuchawki, że był wybuch. Okazało się, że w moim mieszkaniu wybuchł kanister z gazem i ją poparzył. Dzięki niech będą mojemu sąsiadowi – ten młody mężczyzna szybko zareagował, ugasił wszystko i wezwał karetkę. Ale mama była bardzo zdenerwowana – i wtedy dostała udaru. Jednego, a potem drugiego. Teraz jest przykuta do łóżka.

Dlatego wykonanie piosenki „Śpiewaj, Lola, śpiewaj” jest teraz dla mnie bardzo wyzwalające. Bo za każdym razem, gdy zakładam kostium klauna do mojej roli, słyszę krzyk matki. Wtedy cała rodzina bardzo szybko przyjechała na pogotowie, a ja grałam dalej. Taki jest ten zawód. Jest wiele piękna, gdy coś tworzysz, a jednocześnie wiele strasznych rzeczy.

Między dobrem a złem, światłem a ciemnością

Ale utrzymuje Pani tak zwany front kulturalny...

Zgadza się. Robimy dużo dla wojska, bo zbieramy sporo pieniędzy; każdy z nas organizuje jakąś zbiórkę. Robimy wszystko, by jak najwięcej chłopaków wróciło do domu żywych. Bo moje zwycięstwo będzie wtedy, gdy wszystkie chłopaki wrócą do domu. To właśnie będę świętować.

Życie pomaga mi odnaleźć sens w tej pracy. Niedawno na naszym najpopularniejszym przedstawieniu, „Konotopskiej wiedźmie”, na widowni znalazł się ważny człowiek – żołnierz bez nóg, na wózku inwalidzkim. Siedział, taki przystojny i młody, taki dumny, oglądając przedstawienie ze swoją dziewczyną. Po spektaklu aktorzy zostali, by się z nim przywitać. A on powiedział, że jest nam wdzięczny i teraz już rozumie, że nie bronił nas i nie ryzykował życia na darmo. Boże, byłam rozdarta na kawałki. Cały czas jestem rozdzierana przez tych chłopców na strzępy.

Bo jestem jednym z tych durnych ludzi, którzy widząc mężczyzn w mundurach i z plecakami w metrze, podchodzą i dziękują. Chciałabym, żeby wszyscy tak robili...
„Konotopska wiedźma”. Zdjęcie: Teatr im. Iwana Franki

Z „Konotopską wiedźmą” objechała już Pani pół Europy, otwierając ukraiński teatr na świat i zbierając pieniądze dla wojska. Jak przyjęli was w Europie?

Gdy byłam na tournée w Warszawie i Krakowie, prawie wszyscy widzowie byli Ukraińcami. Płakali i śmiali się, bo słyszeli ojczysty język i widzieli to piękne przedstawienie.

Dla mnie takie trasy są okazją do utrwalania naszej ukraińskiej kultury. To też okazja dla Europejczyków, by usłyszeć, czym jest współczesna Ukraina, czym jest ukraińska kultura wysoka. To dyplomacja kulturalna.

Z wywiadów, których Pani udzieliła, wywnioskowałam, że wierzy Pani w mistycyzm. Czy granie czarownicy w teatrze i filmie nie jest zbyt obciążające.

Nie. Lubię być wiedźmą. Lubię karać głupców, którzy przychodzą z głupimi pragnieniami. „Czy mogę sprawić, żeby mnie pokochała?”. Możesz, ale to się zemści. I może ci się nie spodobać to, co dostaniesz.

Czasami myślę, że gdybym był wiedźmą, to zamieniłbym naszych wrogów w popiół. Pani też tak ma?

Zdarza się, oczywiście. Wyobrażam sobie wroga, gdy nasz występ przerywa jakiś nalot. Jest wiele prawdziwych wiedźm (takich od słowa „wiedzieć”), które pracują nad przybliżeniem zwycięstwa, ale są też siły działające z zewnątrz. Walka między dobrem a złem, światłem a ciemnością – trwa.

My dokonaliśmy swojego wyboru, ale po ciemnej stronie jest wielu ludzi na świecie
No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie

Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?

Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.

Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.

We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.

Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...

Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?

Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.

Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.

Czekanie na kongresmenów

Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?

Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.

Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.

Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.

Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.

W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.

Gdzie dokładnie?

Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.

Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.

Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.

Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu

W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.

Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.

Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.

Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.

Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.

„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.

"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca

Kara dla prowokatorki

Kto pomaga wam finansowo?

Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).

Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?

Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.

Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.

Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.

Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach

Jak udaje ci się powstrzymać?

Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.

Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.

Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.

Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.

Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.

Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.

Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.

Czy odczuwasz presję, groźby??

Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.

Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?

Tak, są rezultaty.

Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność

Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.

Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.

Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.

Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?

Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.

W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy

Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?

Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.

Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.

Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?

Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.

Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.

Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.

Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.

Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?

Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.

Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.

Nawet za oceanem nie można milczeć

Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.

Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?

Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.

Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.

Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni

A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.

zdjęcia z prywatnych archiwów

20
хв

Mariczka Hlyteń: Skoro Kongres USA jest otwarty dla każdego, zaczepiam kongresmenów i rozmawiam z nimi o Ukrainie

Natalia Żukowska

„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.

Prowadziło mnie poczucie winy

Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo?
Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.

Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją.
24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.

Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.

Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.

Życie w ciemnościach w Sławutyczu

W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz?
Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.

Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło?
Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.

Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.

Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?

Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.

W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.

Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.

A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...

Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.

Z córeczką w Warszawie

Po prostu próbujemy

Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy.
Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.

Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski?
Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.

Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.

Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.


Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka.
Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.

Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.

Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy

 Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno?
W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.

Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.

Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą?
Na początku pracowałam w redakcji sama.

Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.

Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.

Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.

Z pierwszymi polskimi książkami

Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.

Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.

Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę

Czy większość Państwa pracowników to Polacy?
Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.

A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem?
Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.

Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.

To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.

Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.

Z koleżankami z wydawnictwa

Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować?
Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.

Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego?
Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.

Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie?
Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.

W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.

Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych.
Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.

Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi?
Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.

Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.

Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców?
Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.

Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.

Redagowała Maria Syrchyna.

20
хв

Przepis na dobre samopoczucie za granicą? Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Ексклюзив
20
хв

Żanna Kadyrowa: „Rośliny, które znalazłam na terenach przyfrontowych, podobnie jak ukraińscy uchodźcy, podróżują teraz po świecie i dzielą się doświadczeniem”

Ексклюзив
20
хв

Ołeś Sanin: – Jesteśmy laboratorium przetrwania dla świata

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress