Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Pobędą i wrócą: mity, którymi obrasta ukraiński biznes w Polsce
Pomimo dobrych wyników finansowych w czasie wojny, zwiększania skali działalności i wchodzenia na nowe rynki zagraniczne, na ukraiński biznes w Polsce wciąż patrzy się podejrzliwie. Związek Przedsiębiorców Ukraińskich w Warszawie chce zmienić to nastawienie
Ukraińscy uchodźcy wojenni w Polsce okazali się nietypowi, bo zachowują się, jak migranci starannie planujący swoją relokację – zamiast polegać na zasiłkach lub doraźnych zarobkach, podejmują inicjatywę i zakładają własne firmy. Znane ukraińskie firmy dywersyfikują swoją działalność, traktując Polskę, która jest im geograficznie i mentalnie bliska, jak platformę startową. Możliwość współpracy z całą Europą jest dodatkowym atutem. Stwierdziło to europejskie biuro Związku Przedsiębiorców Ukraińskich (ZPU), który zrzesza ponad 1200 ukraińskich przedsiębiorstw reprezentujących interesy małych i średnich firm oraz dużych korporacji. Wspieranie przedsiębiorczości i rozwój przyjaznego środowiska biznesowego poza Ukrainą jest obecnie jednym z priorytetów ZPU.
Unia pracuje nad przezwyciężeniem nieuzasadnionego sceptycyzmu wobec ukraińskiego biznesu i obaleniem pewnych mitów. I może pochwalić się sukcesami, mówi Kateryna Głazkowa, dyrektorka wykonawcza ZPU:
– W kilku ostatnich latach obroty handlowe między Ukrainą i Polską szybko rosły, a polski eksport do Ukrainy intensywnie się rozwijał.
To tylko dowodzi, że Ukraina jest ważnym partnerem handlowym dla Polski, podobnie jak Polska jest ważnym partnerem handlowym dla Ukrainy
Według Państwowej Służby Celnej Ukrainy w pierwszej połowie 2024 r. Ukraina wyeksportowała do Polski najwięcej towarów w historii – za 2 mld USD. Natomiast eksport Polski do Ukrainy towary osiągnął wartość 3,7 mld USD. Według polskiego Głównego Urzędu Statystycznego nadwyżka w handlu zagranicznym Polski w okresie styczeń – sierpień 2024 r. wyniosła 10,7 mld zł.
Polityka polskiego rządu, mająca na celu wspieranie ukraińskich uchodźców, przyczyniła się do szybkiego i uproszczonego angażowania się Ukraińców w polski rynek biznesowy. Osoby, które przybyły do Polski po 24 lutego 2022 r. i otrzymały numer PESEL, mogą założyć działalność gospodarczą na takich samych zasadach jak obywatele polscy, w dowolnej formie prawnej. I Ukraińcy robią z tego dobry użytek.
– W ciągu ostatnich dwóch lat Ukraińcy zarejestrowali w Polsce prawie 60 tysięcy jednoosobowych działalności gospodarczych, co jest analogiczne do liczby indywidualnych przedsiębiorców zarejestrowanych w tym czasie w Ukrainie – mówi Ołeksandr Pestrykow, specjalista z działu rzecznictwa w „Domu Ukraińskim”.
W 2023 r. Ukraińcy otworzyli co dziesiąty nowy biznes w Polsce. Zdjęcie: materiały prasowe
Chociaż większość z tych firm to mikroprzedsiębiorstwa, ponieważ tylko 6% z nich zatrudnia więcej niż dziesięć osób, trudno je nazwać firmami jednodniowymi. Płacą bowiem podatki do polskiego budżetu.
– W ciągu półtora roku pobytu w Polsce większość uchodźców z Ukrainy utrzymywała się z własnej pracy zarówno jako pracownicy, jak przedsiębiorcy – mówi dr Aleksander Laszek, ekspert ekonomiczny w Deloitte.
Poziom integracji gospodarczej był bardzo szybki, a poziom kwalifikacji tych osób – dość wysoki
Laszek przytacza dane z raportu Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). Ukraińcy, którzy znaleźli się w Polsce po wybuchu wojny na pełną skalę, w 2023 roku dodali 0,7-1,1% do lokalnego PKB. W dłuższej perspektywie, gdy gospodarka w pełni się dostosuje, ten wskaźnik wzrośnie do 0,9-1,35%. Zostało to udokumentowane w badaniu „Analiza wpływu uchodźców z Ukrainy na polską gospodarkę”. Eksperci obliczyli bezpośrednie i pośrednie wpływy do budżetu polskiego państwa związane z działalnością Ukraińców. O ile w 2022 r. wyniosły one o 0,8-1,0%, to w ubiegłym roku już o 1,3-1,6%. W przeliczeniu daje to 10,1-13,7 mld zł w 2022 roku i 14,7-19,9 mld zł w 2023 roku.
Jednak mimo tych pozytywnych danych, Kateryna Głazkowa identyfikuje co najmniej trzy mity, które towarzyszą ukraińskiemu biznesowi w Polsce.
Mit 1: „Ukraińskie produkty są niskiej jakości”
Ukraińskie produkty, które trafiają na rynki europejskie, posiadają europejskie certyfikaty jakości. Wszyscy producenci są poddawani audytom i otrzymują certyfikaty produkcyjne. Nie jest możliwe, by ukraińskie produkty niskiej jakości mogły legalnie trafić do UE.
Jeśli chodzi o produkty przemycane, jest to kwestia odpowiedzialności polskich celników lub pracowników kontroli fitosanitarnej. Powinni oni ujawniać i ścigać nieuczciwych producentów i eksporterów.
Mit 2: „Ukraina całkowicie odbierze Polsce rynek rolny”
Mówi się, że Ukraina całkowicie odbierze Polsce rynek rolny. Mówi się, że bogaci ukraińscy oligarchowie wejdą na ten rynek i wszystko zniszczą, bo polscy rolnicy nie będą w stanie wytrzymać konkurencji z ich strony.
Protest polskich rolników przeciw napływowi produktów rolnych z Ukrainy. Luty 2024. Zdjęcie: WOJTEK RADWAŃSKI/AFP/East News
Tymczasem ważne jest, by zrozumieć, że 70% producentów rolnych w Ukrainie to rolnicy. Nie są dotowani, więc muszą być wydajni. Ciężko pracują, by osiągnąć zysk z każdego hektara. Ukraińscy rolnicy są wydajni i zaangażowani w zdrową konkurencję. Co więcej, rynki rolne w Polsce i Ukrainie bardzo się różnią.
Mit 3. „Ukraiński biznes nie bierze udziału w wojnie”
Kolejnym mitem jest przekonanie, że zawieranie długoterminowych kontraktów z ukraińskim biznesem czy współpraca z ukraińskimi firmami w Polsce nie ma sensu. Bo gdy wojna się skończy, te firmy z Polski wyjadą.
Tyle że to nielogiczne i na poziomie biznesowym, i na poziomie zdrowego rozsądku. Większość ukraińskich firm pozostanie na polskim rynku, bo ten rynek, będąc atrakcyjnym logistycznie, jest bardziej związany z dywersyfikacją ryzyka, skalowaniem działalności, umożliwia eksport produktów i działalność na rynku europejskim zgodnie z europejskimi zasadami i wysokimi standardami. To swego rodzaju hub i droga na rynki UE.
Dlatego jest mało prawdopodobne, że ukraińskie firmy spakują się i wrócą do Ukrainy po zakończeniu wojny. Wręcz przeciwnie: będą się rozwijać jeszcze intensywniej
Doświadczenie w zakresie przedsiębiorczości poza Ukrainą jest dziś jednym z bezprecedensowych przykładów odporności i zdolności adaptacyjnych ukraińskiego biznesu. Związek Przedsiębiorców Ukraińskich przewiduje, że po zakończeniu wojny Ukraina stanie przed wyzwaniem odbudowania swojego rynku pracy, co z konieczności doprowadzi do rywalizacji o wykwalifikowanych pracowników. Niewykluczone jednak, że zostanie to też wykorzystane do dalszego pogłębienia współpracy gospodarczej między oboma krajami.
Redaktorka i dziennikarka. Ukończyła polonistykę na Wołyńskim Uniwersytecie Narodowym Lesia Ukrainka oraz Turkologię w Instytucie Yunusa Emre (Turcja). Była redaktorką i felietonistką „Gazety po ukraińsku” i magazynu „Kraina”, pracowała dla diaspory ukraińskiej w Radiu Olsztyn, publikowała w Forbes, Leadership Journey, Huxley, Landlord i innych. Absolwent Thomas PPA International Certified Course (Wielka Brytania) z doświadczeniem w zakresie zasobów ludzkich. Pierwsza książka „Kobiety niskiego” ukazała się w wydawnictwie „Nora-druk” w 2016 roku, druga została opracowana przy pomocy Instytutu Literatury w Krakowie już podczas inwazji na pełną skalę.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
„Kobiety są jak kaktusy: silne na zewnątrz, delikatne w środku”
Iryna Milewska z Umana — założycielka warszawskiego studia depilacji laserowej i woskowej Cactus.
Z depilacją, a zwłaszcza z shugaringiem (metoda usuwania zbędnego owłosienia za pomocą gęstej cukrowej pasty), Iryna zetknęła się jeszcze w 2016 roku w Ukrainie. Ukończyła kurs szkoleniowy, a rok później przeprowadziła się do Polski, gdzie najpierw pracowała indywidualnie, a potem w salonie. Równolegle ciągle podnosiła swoje kwalifikacje. Jak sama mówi, zawsze czuła w sobie potrzebę wolności od przełożonych i pragnęła być gospodynią własnego życia. Iryna Milewska opowiada:
— Mam dwoje dzieci, a teraz jestem w ciąży z trzecim. Jednocześnie wewnątrz zawsze czułam się przedsiębiorczynią. Nie chciałam być tylko mamą lub tylko pracować w cudzym salonie — chciałam stworzyć własną przestrzeń, swoją atmosferę, zespół, serwis na poziomie, który by zachwycał.
Iryna wzięła pożyczkę na założenie własnej firmy
Iryna podkreśla, że dla niej depilacja to nie tylko kwestia estetyki. To także komfort, pewność siebie, troska o własne ciało.
— Chciałam dać kobietom właśnie to: miejsce, w którym poczują się zaopiekowane.
Kiedy udało mi się odłożyć pierwszą większą kwotę, kupiłam aparat do depilacji laserowej — pięć lat temu kosztował około 60 tysięcy złotych. To był poważny krok, nie ukrywam, że wzięłam na to kredyt. Zaczęłam pracować z laserem — a zapotrzebowanie przerosło moje oczekiwania. To właśnie wtedy zdecydowałam się na otwarcie pierwszego małego studia w dzielnicy Wilanów. Niestety, po pół roku aparat przestał działać — wtedy kupiliśmy dwa nowe, jeszcze droższe.
Na szczęście miałam już bazę stałych klientek, które przychodziły do mnie wcześniej na shugaring i depilację woskiem. Gdy wprowadziłam laser, większość z nich naturalnie przeszła na nową usługę. Jestem im za to ogromnie wdzięczna — to dzięki tym kobietom wszystko się rozkręciło. Teraz mam już dwie studia.
Ile potrzeba pieniędzy, żeby otworzyć salon depilacji? I po jakim czasie zwraca się taka inwestycja?
— Szczerze mówiąc, na start potrzeba od 20 tysięcy euro. Wliczając wynajem, remont, materiały, szkolenie zespołu, reklamę no i oczywiście sam aparat — który był dla mnie największą inwestycją.
Jak zdobywała Pani klientki i specjalistki?
— Działała poczta pantoflowa — dziewczyny polecały mnie sobie nawzajem. Aktywnie promowałam się też w ukraińskich grupach kobiecych w Warszawie. Z czasem zaczęło przybywać coraz więcej Polek — i to był dla mnie ważny znak, że poziom usług jest naprawdę wysoki.
Gdy zobaczyłam, że fizycznie nie jestem w stanie przyjąć wszystkich chętnych, zaczęłam szukać pomocy. Ale nie chodziło tylko o osoby z umiejętnościami — chciałam, żeby podzielały moją filozofię. Dlatego wszystkie swoje specjalistki szkoliłam osobiście, dzieliłam się doświadczeniem, kontrolowałam każdy szczegół, żeby klientki czuły tę samą troskę, jaką otrzymałyby ode mnie.
Cały czas się uczę — robię nowe kursy, interesuję się nowymi technologiami, doskonalę technikę. I przekazuję to dalej mojemu zespołowi.
Co było najtrudniejsze w otwieraniu własnego biznesu w Polsce? Spotkała się Pani z biurokracją, barierą językową, nieufnością?
— Zanim otworzyłam biznes, przez kilka lat mieszkałam już w Polsce, pracowałam na różnych stanowiskach, na co dzień mówiłam po polsku — więc nie czułam bariery językowej.
Ukończyłam intensywny kurs językowy, co dało mi dużą pewność siebie — swobodnie rozmawiam z polskimi klientkami, rozumiem wszystkie dokumenty, bez problemu prowadzę komunikację.
Biurokracja? Tak jak w każdym kraju, w Polsce też są swoje niuanse. Ale jeśli jesteś gotowa się uczyć i nie boisz się pytać, wszystko da się poukładać. Pomagała mi wewnętrzna organizacja i chęć, żeby od początku robić wszystko uczciwie i zgodnie z zasadami.
Myślę, że to, co przełamuje wszystkie bariery, to szczerość, szacunek i profesjonalizm.
Około 60% naszych klientek to Ukrainki, a około 40% — Polki.
W Ukrainie kobiety bardzo poważnie podchodzą do wyglądu. Zabiegi beauty to dla nas nie luksus, ale część codziennej rutyny. Ukrainki zaczynają dbać o siebie wcześnie: regularne wizyty u kosmetologa, u specjalistki od brwi, depilacja, fryzury, manicure — wszystko dokładnie, systematycznie, z uwagą na detale.
W Polsce podejście jest trochę inne. Tutaj bardziej liczy się naturalność, prostota. Kobiety mogą zrobić zabieg raz, a potem wrócić po kilku miesiącach, kiedy znowu będą miały ochotę. Są oczywiście osoby bardzo dbające o siebie, ale ogólnie kultura beauty jest tu spokojniejsza, bez takiego pośpiechu i systematyczności, jak u nas.
Wiele Polek nie wiedziało, jak skuteczne mogą być nowoczesne zabiegi, zwłaszcza depilacja laserowa. I kiedy już spróbowały, wracały z pytaniem: „Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?”. A to zawsze daje motywację.
Ukraińska dbałość o wygląd i polska lekkość tworzą razem ciekawą kulturę piękna, którą obserwuję każdego dnia w moim studiu.
Skąd nazwa Cactus?
— Kaktus to symbol siły, wytrzymałości i piękna, które nie potrzebuje niczego zbędnego, żeby zakwitnąć. Może przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach. Ta filozofia jest mi bardzo bliska. Kobiety są jak kaktusy: delikatne w środku, silne na zewnątrz — i zawsze gotowe rozkwitnąć, jeśli znajdą troskę i wsparcie.
Jednocześnie zrozumiałem, że depilacja to nie tylko estetyka. Chodzi o komfort, pewność siebie, dbałość o siebie. Chciałem dać kobietom właśnie to - miejsce, w którym można się nimi opiekować.
Kiedy inwestycja zaczyna się zwracać?
— Jeśli pracujemy z pełnym zaangażowaniem, jesteśmy uczciwi wobec klientek i nie obniżamy jakości obsługi — inwestycja może zacząć się zwracać już po 6–12 miesiącach. W moim przypadku stało się to dość szybko. Klientki przeszły na laser, zaczęły przyprowadzać przyjaciółki, zostawiać opinie — i napływ nowych osób wzrósł.
Ale zawsze powtarzam: sukces to nie tylko pieniądze. To gotowość do ryzyka, uczenia się, niepoddawania. Jeśli wierzycie w to, co robicie — nawet kredyt nie jest straszny. Może stać się impulsem do wielkiego zwycięstwa.
Moja główna rada to: nie czekać i nie bać się. Nie czekać na idealny moment, nie bać się nowego kraju, języka, systemu czy niepowodzeń. Wiara w siebie to pierwsza inwestycja, która naprawdę przynosi zwrot.
Radzę też, by nie kopiować innych. Twórzcie swój biznes tak, jak sami — autentyczny, żywy. Ludzie to wyczują. I co najważniejsze — pamiętajcie, po co to robicie.
Biznes za granicą to nie tylko zarobek. To także szansa na odnalezienie siebie, pokazanie światu i swoim dzieciom, że nie ma rzeczy niemożliwych.
„Zaczęłam z 9 tysiącami złotych. I chęcią wyrwania się z toksycznego otoczenia”
23-letnia Rusłana Rotowa z Krzywego Rogu — właścicielka salonu Oh My Girl w Warszawie — opowiada:
— Otwarcie własnego biznesu wynikło u mnie z życiowych okoliczności. Pracowałam jako manicurzystka, wynajmując gabinet u Polki. Niestety, nasza współpraca była trudna i toksyczna, i w pewnym momencie zrozumiałam: albo zostaję, albo biorę odpowiedzialność i zaczynam coś własnego. To był ryzykowny krok — miałam wtedy 20 lat i w kieszeni dokładnie 9 tysięcy złotych.
Ale czasem strach to najlepszy motywator.
Pracowałam na dwóch etatach, oszczędzałam każdą złotówkę. Cały kapitał włożyłam w biznes. Doskonale pamiętam moje pierwsze, malutkie 33 m² – wtedy wydawało mi się, że to cały świat. Pamiętam zapach świeżo malowanych ścian, trzask laminatu, wsparcie mamy i jej rady – to ona razem ze mną robiła remont. Działałyśmy wspólnie, własnymi rękami.
Jakie były pierwsze usługi w salonie?
— Zaczęliśmy od podstaw: manicure, pedicure, brwi. Z czasem dodaliśmy przedłużanie rzęs, laminację, a po przeprowadzce do większego lokalu – usługi fryzjerskie. Obecnie mamy 200 m² na dwóch piętrach. Gdy pierwszy raz weszłam do tego miejsca, serce mi zadrżało: „A co jeśli nie dam rady?” Ale dałam – i zamierzam dalej rosnąć.
Jak budowała Pani zespół?
— To było osobne wyzwanie! Trudno znaleźć dobrych specjalistów, bo wiele osób pracuje w domach lub wynajmuje małe gabinety. Poszłam więc inną drogą – zatrudniałam początkujące i szkoliłam je od podstaw. Zainwestowałyśmy dużo czasu, zaangażowania i zaufania, by zbudować prawdziwy zespół. Obok mnie cały czas była też moja mama – ogromne wsparcie.
W naszym teamie pracują wyłącznie Ukrainki. Próbowaliśmy współpracy z polskimi specjalistkami, ale technika, podejście i standardy były różne. Aktualnie mamy 10 pracownic, a ja nadal aktywnie uczestniczę w pracy: prowadzę szkolenia, obsługuję klientki i zarządzam procesami. Nie jestem tylko właścicielką – żyję tym biznesem.
Jaką największą lekcję wyciągnęła Pani na początku prowadzenia firmy?
— Próbowałam być koleżanką dla pracownic. Ale biznes to nie przyjaźń – to szacunek dla jasnych granic. Obecnie utrzymuję zdystansowaną relację zawodową, co przynosi lepszy komfort i efekty w pracy.
Czego nigdy by Pani nie wybaczyła pracownicy?
— Ujawnienia danych osobowych klientek. To jest zdecydowanie niedopuszczalne. Mieliśmy jeden przypadek – i od razu podjęłam decyzję o rozstaniu się. Zaufanie to fundament tego, co robimy.
Czy klientki z Polski i Ukrainy mają różne oczekiwania?
— Ukrainki przychodzą z konkretnym pomysłem – design, forma, kolor – wiedzą, czego chcą. Polki są bardziej stonowane, wybierają klasyczne opcje, np. delikatne, neutralne lakiery lub czerwony kolor. Ale nasze usługi także im się podobają – obecnie około 50 % klientek to Polki.
Jakie są Pani dalsze plany rozwoju?
— Marzę o stworzeniu własnej marki – np. profesjonalnych materiałów do manicure. W 2023 roku mieliśmy już dwa salony, ale ostatecznie zdecydowałam się skupić na jednym. Skalowanie biznesu w pojedynkę jest niezwykle trudne. Teraz chcę stabilności i stabilnego fundamentu pod przyszły rozwój.
Rusłana pracowała na dwóch etatach, aby zaoszczędzić na otwarcie własnego salonu
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu?
— Relacje z klientkami. Zwłaszcza gdy pojawiają się negatywne opinie. Na początku bardzo to przeżywałam, płakałam. Chciałam każdemu dogodzić. Teraz wiem, że błędy się zdarzają, nie wszystkie osoby są gotowe na dialog. Trzeba jednak umieć je naprawić, uczyć się, jak rozmawiać z klientem.
Ile średnio kobiety wydają miesięcznie na pielęgnację?
— Od 1000 zł. I to nie jest luksus, a dbanie o siebie.
Jaką radę dałaby Pani Ukrainkom, które marzą o biznesie za granicą, ale boją się?
— Ryzykować. Lepiej żałować, że coś zrobiłaś, niż całe życie żałować, że nie spróbowałaś. I warto stworzyć poduszkę finansową. Unikać impulsywnych decyzji. Nie bać się prosić o pomoc i popełniać błędów, bo to właśnie z nich uczymy się i stajemy silniejsze.
Jak zmienił Panią własny biznes?
— Przeszłam drogę od 20‑latki, która bała się utraty wszystkiego, do kobiety, która pewnie prowadzi zespół. Zmieniłam się wewnętrznie i zewnętrznie. Mam wyprostowaną postawę. Urosłam. I jestem z tego dumna.
„Czasem trzeba działać 24/7. Ale to cena własnego biznesu”
Inna Żurkiewicz z Krzywego Rogu — właścicielka oraz główna manicurzystka salonu In Room w Warszawie — opowiada:
— Największymi wyzwaniami były: bariera językowa, życie w hostelu i praca na etacie przy zupełnie innych standardach niż te, do których byłam przyzwyczajona. Te trudności sprawiły, że wróciłam do Ukrainy na pewien czas. Ale potem znów wyjechałam.
Jestem manicurzystką z 10‑letnim doświadczeniem, więc nie brałam pod uwagę innej ścieżki zawodowej. Zyskałam doświadczenie w polskim salonie, ale po konfrontacji z nieuczciwością właścicieli zdecydowałam się rozpocząć pracę na własny rachunek. To nie była bajka — nikt mnie nie sponsorował ani nie pomagał.
Inna doświadczyła trudności w pracy na etacie, co skłoniło ją do założenia własnego salonu.
— Najtrudniejsze było pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie w manicure — często zdarzało się, że robiłam usługę najlepiej jak mogłam, a potem dostawałam karę. Trudno też było, gdy warunki pracy były fatalne. Po takim doświadczeniu postanowiłam, że w moim salonie będzie zupełnie inaczej: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa relaksu dla pracownic oraz idealne warunki sanitarne.
Czy trudno jest otworzyć beauty-biznes w Warszawie?
— Nie, jeśli ma się na to pieniądze. Zaskoczyła mnie jednak polska struktura podatkowa — podatki są tu znacznie wyższe niż na Ukrainie. Bariera językowa występowała na początku, ale klientki jej wybaczały, bo jakość usług była lepsza niż u wielu innych specjalistek. Po rosyjskiej inwazji słyszałam o przypadkach złego traktowania Ukraińców przez niektórych Polaków, ale sama nie doświadczyłam tego w swoim salonie.
Jaki kapitał jest potrzebny, by otworzyć salon manicure? Na co idą największe pieniądze?
— Trzeba mieć co najmniej 50 tys. zł. Największe koszty to remont lokalu, meble i sprzęt. Oczywiście można to zrobić taniej, ale koszty mogą też być bardzo wysokie. Trzeba też pamiętać, że nawet solidny remont nie chroni przed sytuacją, że po roku właściciel może zażądać wykwaterowania. Wtedy trzeba zaczynać od nowa, mimo że remont mógł się jeszcze nie zwrócić.
Ile można zarobić, prowadząc własny salon?
— Od 7 tys. zł miesięcznie.
Jaki jest Pani styl działania i podejście?
— Mój salon to moje dziecko! Nigdy nie żałuję na materiały. Mamy np. paletę ponad 1000 odcieni, co sprawia, że często słyszymy od klientek „wow”.
Najtrudniej jest pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie o manicure, dlatego często zdarzają się sytuacje, w których robisz wszystko, co w twojej mocy, a potem dostajesz za to grzywnę. Jest to trudne, gdy warunki pracy są okropne. Po takim doświadczeniu zdecydowałem, że w moim salonie wszystko będzie zupełnie inne: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa rekreacyjna dla rzemieślniczek, a także idealne warunki sanitarne.
„Przeszłam trudną drogę adaptacji w innym kraju, zaczynałam od zera — bez dużych finansów, bez gwarancji, bez konkretnej strategii. Tylko z chęcią i wsparciem najbliższych. I teraz patrzę wstecz z wdzięcznością — nawet za trudności. Bo to one mnie wzmocniły.”
Zdarza się, że trzeba pracować 24/7. Ale to część prowadzenia własnego biznesu, do którego trzeba być przygotowanym jeszcze przed startem.
Jednocześnie ważne jest znalezienie balansu między pracą a życiem osobistym. Bo piękno to nie tylko wygląd zewnętrzny — to umiejętność znajdowania równowagi między wnętrzem i wizerunkiem, między pewnością siebie i delikatnością, między energią a spokojem.
Porady dla czytelniczek:
Potrzeba 50-100 tys zł (12-25 tys euro) na start Najdroższe pozycje to wynajem lokalu (2-10 tys zł), remont, wyposażenie, materiały, sterylizacja. Warto oszczędzić na meblach-używany stół do maniucure może kosztować 500 zł, nowy 4 tys zł. Wybierając pokój, ważne jest, aby spełniał standardy stacji sanitarno-epidemiologicznej. Dlatego albo kup konsultację doświadczonych właścicieli z tej samej branży, albo odwiedź stację sanitarno-epidemiologiczną i pozwól im ocenić pomieszczenia, które im się podobały. Często nowicjusze otwierają salon, a po pół roku przychodzi do nich inspektor i odkrywa nieoczekiwane naruszenia i biznes trzeba zamknąć.
Zysk salonu paznokci wynosi od 7 tysięcy złotych. Jednocześnie z jednego stanowiska pracy można zarobić około 10 tysięcy złotych. Prowizja dla specjalistek wynosi 40-50% dochodu. Koszt materiałów — 10-15%. Koszty operacyjne — 15-20%. Zostaje około 25% marży.
Julia Karłowa: – Przedsiębiorczością zajmowaliśmy się przez całe życie: handlowaliśmy na bazarze w Czerniowcach, mieliśmy punkty z artykułami sanitarnymi, sklepy. Wojna wymusiła na nas zmiany. Otworzyłam salon manicure w Warszawie. Pracowałam w nim sama i wynajmowałam miejsca innym manikiurzystkom. A potem wraz z mężem postanowiliśmy spróbować swoich sił w branży restauracyjnej.
Mykoła Karłow: – Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, pojechałem do Ukrainy jako wolontariusz. Pracowałem w centrum humanitarnym: najpierw przy rozładunku, potem jako koordynator. 14-16 godzin dziennie.
Kiedy w naszą działalność zaczęli się wtrącać niektórzy posłowie, wróciłem do Warszawy. Zacząłem pomagać naszym ludziom, między innymi w znalezieniu mieszkania. Równolegle zaczęliśmy myśleć o biznesie gastronomicznym. Często chodziliśmy do restauracji, kawiarni, uczyliśmy się, analizowaliśmy. Zawsze byliśmy krytycznymi klientami, interesowało nas dobre jedzenie oraz obsługa. To był dla nas nowy kierunek, więc chcieliśmy poznać wszystko do najdrobniejszych szczegółów.
Oksana Szczyrba: – Dlaczego pizzeria?
Mykoła: – Lubimy dobrze zjeść. Miałem biznes w produkcji, sprzedaży, a Julia w branży kosmetycznej, ale gastronomia stała się nowym wyzwaniem. Przez ponad dwa lata badaliśmy rynek, obserwowaliśmy, które marki się rozwijają, a które upadają. Jeździliśmy po różnych dzielnicach Warszawy, obserwowaliśmy konkurencję.
W końcu uznaliśmy, że pizzeria to najlepszy wybór. Średni rachunek jest tu wyższy niż w kawiarni. Ważne jednak było znalezienie marki, która dba o jakość.
Julia: – Analizowaliśmy, które franczyzy są zamykane, a które sprzedawane. Wybraliśmy tę, która działa stabilnie i jest drogo sprzedawana — to oznaka wartości. Porozmawialiśmy z kilkoma franczyzodawcami i zorientowaliśmy się, którzy z nich naprawdę dbają o markę, a którzy po prostu sprzedają nazwę.
Lokal otworzyliśmy pod koniec 21 grudnia 2023 roku. To nasz pierwszy i jak dotąd jedyny nasz punkt. Wszystko robiliśmy sami — nie zatrudnialiśmy nikogo, zainwestowaliśmy ostatnie oszczędności, sprzedaliśmy nawet samochód. Ojciec Mykoły przyjechał do nas z Ukrainy, by pomóc w remoncie. Pracowaliśmy od rana do późnego wieczora.
Julia z synem podczas remontu lokalu
Między piecem a stołem
Ile kosztuje otwarcie pizzerii?
Mykoła: – To zależy od metrażu, remontu, wyposażenia. Nasz lokal ma powierzchnię 100 metrów kwadratowych, wydaliśmy do 100 tysięcy dolarów, choć oszczędziliśmy na remoncie.
Julia: – Pierwsze miesiące pracowaliśmy sami. Mykoła z kierownika stał się pizzaiolo [kucharz zajmujący się robieniem pizzy zgodnie z życzeniami klientów – red.], a ja kasjerką i pomocniczką kucharza. Kucharz z naszej franczyzy uczył Kolę przygotowywać pizzę, bruschettę, focaccię, a mnie – makarony, sałatki i desery. Dopóki obroty były niewielkie, nie mogliśmy sobie pozwolić na zatrudnienie pracowników. Pomagał nam też nasz syn. Z czasem polubił tę pracę. Teraz chętnie pracuje jako kelner.
Trudno było uruchomić firmę w Polsce?
Mykoła: – Było wiele wyzwań, bo w branży gastronomicznej wcześniej nie działaliśmy. Bez franczyzy byłoby zbyt trudno – dostaliśmy menu, przepisy, standardy, to bardzo pomogło. Ale musieliśmy uczyć się w trakcie pracy. Pierwsze święta były bardzo intensywne: mnóstwo zamówień, a tylko jeden kelner plus nas dwoje z żoną. Biegałem między piecem a stołem. Niestety nie mam zdjęć ani filmów (śmiech). Julii też było ciężko, bo nie mówiła płynnie po polsku. Z czasem jednak wszystko się ułożyło. Teraz Julia na każde pytanie odpowiada już po polsku. Bo jak inaczej, skoro 90% naszych głównych klientów to Polacy?
Ilu macie pracowników?
Julia: – Na zmianie zazwyczaj pracuje kilka osób: pizzaiolo, kasjer, kelner i pomocnik. Nie mamy marketingowców ani specjalistów od PR, nie pozwala na to wysokość obrotów. Więc na razie sami zajmujemy się wszystkim.
Jakie są średnie dochody z takiej działalności?
Mykoła: – W najlepszym przypadku 10-15 tysięcy złotych. Ale większość tej kwoty idzie na czynsz, prąd, pensje. Średni rachunek u nas wynosi 70 złotych. By zarobić 7 tysięcy, trzeba sprzedać około 150 pizz.
Mykoła jako pizzaiolo
Jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami
Dlaczego inne podobne lokale w Polsce są teraz zamykane? Co robią źle?
Mykoła: – Zamykają się z powodu niskiej marży, gdy zostaje im, powiedzmy, 10 procent czystego zysku.
Jeśli masz niewielki obrót, zdarza się, że pracownik zarabia więcej niż właściciel
Julia: – W centrum jest łatwiej, bo tu są turyści. W dzielnicy sypialnianej są stali klienci i jeśli pogorszy się ocena lokalu, nowych nie będzie. Poza tym dostawcy często psują reputację: kurierzy jeżdżą bez toreb termicznych, mylą adresy, spóźniają się, nie mówią po polsku. Wtedy negatywne opinie idą na konto pizzerii.
Jak podchodzicie do krytyki?
Mykoła: – Normalnie. Z Google wynika, że 95% naszych klientów jest zadowolonych. Mamy najwyższą ocenę wśród podobnych pizzerii w mieście. Oczywiście zdarzają się różne rzeczy, nie da się zadowolić wszystkich.
„Klient nasz pan”. Przestrzegacie tej zasady?
Julia: – Dzielimy klientów na dwa typy: tych, którzy mogą udowodnić swoją rację, i tych, którzy jednak racji nie mają. Kiedy dzwoni nietrzeźwy klient, zamawia pizzę, dostarczamy mu ją, a on nie chce za nią zapłacić, bo nie pamięta, co zamawiał – to on nie ma racji.
Nawiasem mówiąc, akurat ta historia miała ciąg dalszy. Okazało się, że to nasz stały klient. Przyjechał następnego dnia, przeprosił i chciał zapłacić za tę pizzę. Ale powiedziałam, że nie trzeba, bo kurier przywiózł pizzę z powrotem. Wtedy powiedział: „Dziękuję, że szanujecie swoich klientów”.
Mykoła: – Była taka sytuacja, że klientka stanęła na ulicy obok naszej pizzerii i krzyczała, żeby ludzie nie zamawiali u nas jedzenia, bo trzeba długo czekać na realizację zamówienia. I co było robić? Teraz ona regularnie do nas przychodzi i zamawia pizzę. Ludzie są różni.
Jak podzieliliście obowiązki w biznesie?
Mykoła: – Wcześniej dla kogoś innego pracowałem tylko przez jeden dzień w życiu; zawsze miałem własną firmę. Ale teraz zacząłem pracować w Warszawie dla pewnej ukraińskiej firmy medycznej, zajmuję tam stanowisko kierownika ds. budowy. Równolegle mam też firmę, która świadczy usługi w zakresie ogrzewania i wentylacji. Pizzerię prowadzi Julia, jest dyrektorką. Ale ja zawsze jestem w pobliżu, syn też jest z nami.
Julia: – Przyzwyczailiśmy się do wspólnej pracy jeszcze w Ukrainie. Po 25 latach wspólnego życia już nawet się nie kłócimy (uśmiecha się). Mamy też dorosłą córkę, ma 23 lata i również zajmuje się biznesem. W ciągu ostatniego półrocza udało się stworzyć wspaniały zespół.
Teraz robię to, co kocham. Cieszę się, że ludziom u nas smakuje i jest przytulnie. Klienci stają się jak rodzina
Marzę, by pizzeria zaczęła działać samodzielnie. A potem może otworzę jeszcze małą cukiernię lub piekarnię.
Co powiedzielibyście innym Ukraińcom, którzy marzą o własnym biznesie w Polsce?
Mykoła: – Na pewno nie będę mówił o trudnościach, z którymi można się spotkać, bo to tylko zniechęca. A trudności na pewno będą. Trzeba po prostu nie bać się i ryzykować. I rozumieć, że w 90% przypadków może być porażka.
Jaki macie cel?
Julia: – Dla nas najważniejsze jest szczęście rodziny, po to pracujemy. I te wartości przekazujemy naszym dzieciom. Nasza córka już w wieku 17 lat poszła na swoje. Przez jakiś czas mieszkała we Włoszech, ale teraz mieszka z nami. To wspaniałe, że możemy spotykać się wieczorami.
Rodzina Karłowów w Polsce
Kiedy była w 11 klasie, zaczęła opuszczać lekcje. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Mykoła zapytał ją, dlaczego to robi. Odpowiedziała, że te lekcje jej nie interesują. Więc Mykoła zaproponował: „Jedź ze mną do Kijowa, do szkoły biznesu”. Byłam sceptyczna, ale Ira zobaczyła tam, jak ludzie prowadzą wielki biznes i jak to wpływa na ich życie. Przekonała się, że ci ludzie żyją lepiej niż my w tamtym momencie – to znaczy, że nauka jest ważna. Często powtarzamy dzieciom: jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami. A jeśli będziesz pracować głową, będziesz miał i swoją pracę, i szczęście rodzinne.
Marina Stepanenko: Jak ocenia Pani system bezpieczeństwa w Europie Wschodniej, przede wszystkim w Polsce i krajach bałtyckich? Na ile jest on odporny na długotrwałą presję ze strony Rosji?
Monika Sus: Dla Polski i wszystkich krajów graniczących z Rosją NATO pozostaje kluczowym graczem w dziedzinie bezpieczeństwa. Od tego należy zacząć każdą dyskusję. W ramach NATO najważniejsze jest obecnie zwiększenie wydatków na obronność i nowe inwestycje.
Proces ten trwa, ale jeśli zapyta Pani, czy te kraje mogą samodzielnie bronić się przed Rosją, powiedziałabym, że nadal potrzebują wsparcia NATO – zwłaszcza kraje bałtyckie, które nie mają na przykład systemów obrony przeciwlotniczej. Aby przechwytywać drony i inne zagrożenia ze strony Rosji, ciągle polegają na samolotach i siłach powietrznych sojuszników.
Polska nieco się wyróżnia – jest większa, silniejsza i lepiej wyposażona, ma własny system obrony przeciwlotniczej, więc może wytrzymać dłużej niż kraje bałtyckie. Obecnie jesteśmy silniejsi niż w 2022 roku.
Polska coraz aktywniej pozycjonuje się jako „państwo frontowe” i jeden z głównych graczy w dziedzinie bezpieczeństwa w Europie. W swoich badaniach opisuje to Pani jako proces poszukiwania statusu (ang. status-seeking). Czy uważa Pani, że Polska osiągnęła już poziom wpływów odpowiadający jej ambicjom?
Oczywiście. Polska ma duże ambicje i bardzo ważna jest dla niej tak zwana polityka statusu.
Polska nie tylko przeznaczy prawie 5% swojego budżetu na obronność w latach 2025-2026, ale także dąży do tego, aby zostać uznaną za jeden z najsilniejszych krajów na wschodnim skrzydle.
Powiedziałabym, że rząd doskonale zdaje sobie sprawę, że z partnerami jesteśmy silniejsi. Musimy współpracować z NATO i korzystać z instrumentów stosowanych lub proponowanych przez UE. Najskuteczniejszą ochroną, jaką Polska może obecnie zapewnić, jak twierdzą przedstawiciele ministerstw spraw zagranicznych i obrony, jest oczywiście dostarczanie broni Ukrainie i zapewnienie jej zwycięstwa w wojnie.
Ministrowie spraw zagranicznych Ukrainy Andrij Sybiha, Polski –Radosław Sikorski, Litwy –Kęstutis Budrys, Lublin, 16.07.2025. Zdjęcie: Michał Janek /REPORTER
Warszawa często podkreśla swoją szczególną rolę w regionie, a jednocześnie ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Czy to nie dwuznaczne: z jednej strony dążenie do autonomii, z drugiej uzależnienie od czynnika amerykańskiego?
Koncepcja strategicznej autonomii nigdy nie była popularna w Polsce, ponieważ była to w istocie francuska idea niezależności od Stanów Zjednoczonych.
Obecnie sytuacja w Brukseli uległa zmianie – nie chodzi już tyle o „strategiczną autonomię”, ile o zdolność Europy do działania bez Stanów Zjednoczonych, gdy jest to konieczne.
Polska jest podzielona w tej kwestii. Rząd Tuska i minister spraw zagranicznych Sikorski są proeuropejscy i uważają, że wzmocnienie obrony UE jest sposobem na umocnienie zarówno UE, jak i NATO. Nie oznacza to, że nie chcą oni ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi — Europa potrzebuje czasu, aby rozwinąć zdolność do samodzielnego działania, a to nie nastąpi w ciągu dwóch-trzech lat. Dlatego Polska kupuje amerykański sprzęt i ma nadzieję, że amerykańskie wojska pozostaną dłużej na wschodnim skrzydle, równolegle rozwijając europejskie możliwości.
Jednak jeśli zapytać kogoś z administracji prezydenta, to podkreśli on znaczenie USA jako jedynego skutecznego czynnika powstrzymującego Rosję i umniejszy znaczenie Europy. Z punktu widzenia eksperta jest to krótkowzroczne.
Myślę, że gdyby Karol Nawrocki lub inni jego zwolennicy doszli do władzy – bo prezydent nie może podejmować decyzji dotyczących polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Polski – również wybraliby ścisłą współpracę z europejskimi sojusznikami, ponieważ dla Polski bardzo opłacalne finansowo jest współpracowanie z Europejczykami, przy jednoczesnym utrzymywaniu bliskich stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
Ta dychotomia nie jest wyjątkowa dla Polski – Niemcy również borykają się z nią po długim okresie zależności od Stanów Zjednoczonych.
Idziemy w dobrym kierunku, ale przez następne pięć do siedmiu lat Stany Zjednoczone pozostaną niezbędne do zapewnienia możliwości strategicznych, podczas gdy Europa rozwija własne. Jest to okres przejściowy.
Wspomniała Pani o amerykańskich siłach zbrojnych a w kontekście informacji o zmniejszeniu ich obecności w Rumunii Warszawa dostała potwierdzenie, że Stany Zjednoczone nie planują ograniczać swojej obecności wojskowej na terytorium Polski. Jak ocenia Pani znaczenie amerykańskich sił zbrojnych dla bezpieczeństwa regionalnego? Czy istnieją scenariusze, w których obecność ta mogłaby ulec zmianie i co oznaczałoby to dla Polski i krajów bałtyckich?
Wiem, że Pete Haggett był w Warszawie w lutym i spotkał się z naszym ministrem obrony, zapewniając, że Stany Zjednoczone nie planują wycofać wojsk. Ale szczerze mówiąc, Stany Zjednoczone mogą być nieprzewidywalne. Dzisiaj mogą powiedzieć jedno, a za dwa tygodnie zmienić zdanie – taka jest administracja Trumpa. Widzę oznaki, że wycofają wojska z Polski, ale co do krajów bałtyckich nie jestem już taka pewna.
Obecność Stanów Zjednoczonych jest niezwykle ważna, ponieważ, jak wiadomo, Rosja rozumie język siły. Stany Zjednoczone są najsilniejszym członkiem NATO, a ich wojska na wschodnim skrzydle zmuszają Rosję do zastanowienia się dwa razy zanim podejmie działania.
Niedawne wycofanie wojsk z Rumunii nie jest przyjemne, ale w razie potrzeby inni sojusznicy z NATO (Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Niemcy) mogliby łatwo wypełnić tę lukę. Mówimy tu o około tysiącu żołnierzy, a nie o wycofaniu wojsk na dużą skalę. Naprawdę martwiłabym się, gdyby Stany Zjednoczone zmniejszyły swoją obecność w Niemczech, zwłaszcza w bazie Ramstein, która ma kluczowe znaczenie dla ogólnego bezpieczeństwa Europy.
Pomimo znacznych wydatków Polski na obronność, istnieje ryzyko, że przygotowuje się ona do „niewłaściwej” wojny: przywiązuje dużą wagę do drogiego sprzętu, ale jest słabo chroniona przed współczesnymi zagrożeniami, takimi jak masowe ataki dronów lub operacje hybrydowe. Czy podziela Pani tę ocenę i jakie strategiczne korekty mogłyby wzmocnić obronę Polski i krajów bałtyckich?
Świetne pytanie. Nie mogę zbyt wiele powiedzieć o krajach bałtyckich, ponieważ nie śledzę uważnie ich inwestycji w obronność, ale Polska nadal ma skłonność do myślenia w kategoriach wojny konwencjonalnej, co jest przestarzałym podejściem. Widzieliśmy to na przykładzie dronów – używanie drogich rakiet do ich zestrzelenia nie jest rozsądne.
Należy oddać sprawiedliwość polskiemu przemysłowi obronnemu, który zaczyna zdawać sobie sprawę z konieczności uczenia się od Ukrainy – współczesna wojna, technologie podwójnego zastosowania, start-upy produkujące tańsze, szybsze i bardziej adaptacyjne systemy. To bardzo ważne.
Problem polega na tym, że około 90% budżetu obronnego Polski trafia do państwowych przedsiębiorstw, które są zbyt duże i zbyt powolne, aby wprowadzać innowacje.
Obecnie toczy się dyskusja — spóźniona, ale konieczna — na temat zaangażowania większej liczby prywatnych firm i start-upów, które mogą szybciej reagować i efektywnie wykorzystywać finansowanie publiczne.
Przedsiębiorstwa państwowe mogą produkować czołgi i samoloty, a prywatne firmy powinny stać się siłą napędową innowacji. Technologie wojskowe rozwijają się tak szybko, że musimy iść z duchem czasu. Mamy nadzieję, że kraje bałtyckie – z ich mniejszymi budżetami i silniejszą kulturą innowacji– radzą sobie z tym lepiej.
W końcu, jeśli Europa chce powstrzymać Rosję, wszystkie systemy muszą działać razem. Idealnie byłoby, gdyby NATO i UE koordynowały podział pracy – różne kraje specjalizowały się w różnych dziedzinach, współpracowały w produkcji, zwłaszcza z Ukrainą, która najszybciej wdraża innowacje.
Z moich rozmów w Brukseli i innych stolicach wynika, że świadomość tego faktu rośnie. Biurokracja UE utrudnia szybkie postępy, ale uznanie problemu jest pierwszym krokiem – i to jest optymistyczne.
Otwarcie w Polsce hali produkcyjnej MESKO S.A., gdzie znajduje się produkcja amunicji pistoletowej i karabinowej, Skarżysko-Kamienna, 13.06.2025. Zdjęcie: Anita Walczewska/East News
Bada Pani współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa. Czy można powiedzieć, że mechanizmy współpracy między NATO, UE i Polską funkcjonują skutecznie? Co ma decydujące znaczenie — struktury formalne czy nieformalne powiązania?
Oprócz wspomnianych przez Panią podmiotów istnieją również mniejsze struktury, takie jak projekty krajów Europy Północnej i Bałtyckiej (grupa Nordycko-Bałtycka Ósemka – przyp. autora) lub Rada Morza Bałtyckiego. Są one ważne, ponieważ są bardziej elastyczne – decyzje w małych grupach są podejmowane szybciej niż w NATO czy UE. Mniejsze formaty pomagają również stworzyć impuls do działania większych organizacji, dlatego są ważną częścią europejskiego krajobrazu bezpieczeństwa.
Ogólnie rzecz biorąc, współpraca między NATO a UE przebiega dość dobrze, chociaż nadal jest ograniczona takimi kwestiami, jak spór między Turcją, Cyprem i Grecją, który utrudnia wymianę danych wywiadowczych. Ważne jest, że UE nie dąży już do powielania działań NATO. Jej rola polega na zachęcaniu państw członkowskich do bardziej efektywnego wydawania środków na obronność zgodnie z planami NATO, oferując pożyczki lub zachęty finansowe.
Struktura bezpieczeństwa Europy jest złożona i prawdopodobnie będziemy świadkami bardziej elastycznych, nieformalnych formatów, takich jak „koalicja chętnych” dla Ukrainy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że niektórzy sojusznicy nie ufają obecnie Stanom Zjednoczonym. Jednak takie koalicje mogą funkcjonować dopiero po zawieszeniu broni i będą opierać się na logistyce NATO.
Potrzebne są zarówno struktury formalne, jaki nieformalne, które powinny się wzajemnie uzupełniać. System bezpieczeństwa Europy rozwijał się stopniowo po II wojnie światowej i zamiast wymyślać go na nowo, powinniśmy jak najskuteczniej wykorzystać to, co mamy. Właśnie to starają się zrobić zarówno NATO, jak i UE.
Polska – Ukraina: współpraca w dziedzinie bezpieczeństwa
Jak scharakteryzowałaby Pani dzisiejszy poziom współpracy między Polską a Ukrainą w dziedzinie bezpieczeństwa?
Polska pozostaje jednym z najsilniejszych sojuszników Ukrainy w kwestii dostaw broni – i oczywiście powinno to być stałe i oczywiste. Na szczęście każdy poważny polityk sprawujący dziś władzę w Polsce doskonale rozumie, że bezpieczeństwo Ukrainy jest ściśle związane z bezpieczeństwem Polski. Ukraina w zasadzie toczy wojnę w naszym imieniu i musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby ją wesprzeć.
Uważam za bardzo zły znak, że prezydent Nawrocki nie odwiedził jeszcze Kijowa.
Z różnych źródeł słyszymy, że prezydent Zełenski wielokrotnie go zapraszał, ale Nawrocki do tej pory nie potwierdził wizyty – i to jest duży błąd.
A jak ocenia Pani stan współpracy zbrojeniowej między Polską a Ukrainą?
Współpraca między firmami zbrojeniowymi staje się coraz intensywniejsza, ale możemy zrobić więcej. Na przykład Dania realizuje już kilka wspólnych projektów z ukraińskimi firmami – i jest to obszar, w którym Polska również mogłaby zintensyfikować swoje działania.
Jestem bardzo wdzięczna Polsce za to, że to właśnie ona zainicjowała misję UE w zakresie szkolenia ukraińskich żołnierzy i że częściowo dzieje się to na terytorium Polski. Jest to bez wątpienia pozytywny krok.
Jakie czynniki polityczne lub społeczne utrudniają pogłębienie współpracy wojskowej między naszymi dwoma państwami?
Niepokoi mnie to, jak toksyczny staje się klimat polityczny między naszymi dwoma krajami.
Niektórzy przedstawiciele polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych są szczerze zaniepokojeni tym, że na przykład, jeśli Polska dołączy do „koalicji chętnych” i wyśle swoje wojska, będzie to zbyt ryzykowne z politycznego punktu widzenia.
W obu krajach istnieją siły nacjonalistyczne, które mogłyby wykorzystać taki krok. W Ukrainie niektórzy mogliby powiedzieć, że Polska dokonała inwazji – jest to narracja aktywnie podsycana przez Rosję. W Polsce nacjonaliści mogliby twierdzić, że tracimy żołnierzy za granicą i powinniśmy skupić się wyłącznie na obronie własnego terytorium, a nawet argumentować, że oddanie Ukrainy Rosji przyniesie pokój – co oczywiście jest nieprawdą, ale taka retoryka zyskuje na popularności.
Rząd Polski obawia się, że wprowadzenie wojsk może zostać wykorzystane do celów politycznych i sprowokować oskarżenia rządu o ochronę interesów Ukrainy zamiast Polski. A to może wzmocnić partie takie jak Konfederacja i Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego rozumiem, dlaczego rząd jest ostrożny. Jednocześnie z punktu widzenia eksperta chciałabym, aby Polska była bardziej aktywna.
A także, aby zarówno Ukraina, jak i Polska były bardziej wrażliwe na kwestie historyczne. Tak, mamy trudną przeszłość, ale teraz mamy wspólnego wroga – i to powinno przeważyć stare urazy.
Powiem coś optymistycznego: wszyscy, z którymi rozmawiałam w branży obronnej, twierdzą, że Polska będzie aktywnie uczestniczyć w każdej „koalicji chętnych”, ponieważ cała logistyka – żołnierze, broń, transport, lotniska i infrastruktura – będzie przebiegać przez Polskę. Brak wojsk na ziemi nie oznacza braku samolotów w powietrzu. Polska mogłaby pomóc w ochronie przestrzeni powietrznej Ukrainy, gdy zostanie osiągnięte zawieszenie broni.
Myśliwiec Typhoon FGR4 nad Polską, 19.09.2025. Zdjęcie: Ben Birchall/Press Association/East News
Czynnik amerykański i globalne zmiany
Ostatnie działania administracji Trumpa, w szczególności porozumienie z Seulem w sprawie transferu technologii dla floty atomowych okrętów podwodnych, wzmocnieniu roli polityki dalekowschodniej USA? Czy Europa, a zwłaszcza Polska i kraje bałtyckie, nie ryzykują, że znajdą się poza centrum uwagi polityki bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych?
Krótka odpowiedź brzmi: tak. Ale myślę, że jest to coś, co obserwujemy w Stanach Zjednoczonych już od dłuższego czasu. I jest to z pewnością jeden z powodów, dla których Europa musi być w stanie się bronić.
Bo nawet jeśli, powiedzmy, demokraci powrócą do Białego Domu i nawet jeśli będą oddani Europie i przychylni stosunkom transatlantyckim, to głównym przeciwnikiem Stanów Zjednoczonych pozostają Chiny i wszyscy o tym wiedzą.
Myślę, że w amerykańskiej administracji –zarówno wśród demokratów, jak i republikanów – panuje szeroka zgoda co do tego, że Europa musi być w stanie się bronić na wypadek, gdyby Stany Zjednoczone zostały zmuszone do przeniesienia swoich sił w region Indo-Pacyfiku.
Jak Polska mogłaby wtedy dostosować swoją strategię, aby zachować znaczenie i wagę w oczach Waszyngtonu?
Bardzo trudno będzie utrzymać wpływ, jeśli Stany Zjednoczone rzeczywiście będą zmuszone przenieść swoją uwagę z Europy. Uważam, że najlepszym scenariuszem dla Polski – i dla NATO jako całości – jest maksymalne wzmocnienie europejskiego filaru NATO.
Nie jestem pewna, czy samo kupowanie broni od Stanów Zjednoczonych – jak proponują niektórzy nasi prawicowi politycy – jest naprawdę właściwą strategią, aby utrzymać Amerykę na wschodnim skrzydle. Chodzi raczej o to, aby pokazać Stanom Zjednoczonym, że wydajemy wystarczająco dużo, inwestujemy we własne możliwości i udowadniamy, że możemy być silnym sojusznikiem. Ale w tym celu musimy zbudować znacznie silniejsze siły zbrojne w całej Europie, a nie tylko na wschodnim skrzydle.
Omówiłyśmy nieformalne formaty współpracy w Europie, ale mamy też wiele podobnych przykładów na skalę światową – od AUKUS po partnerstwa UE z azjatyckimi demokracjami. Czy te „elastyczne sojusze” stwarzają nowe możliwości dla zbiorowego bezpieczeństwa, czy też wręcz przeciwnie – ryzyko fragmentacji globalnego systemu?
Kolejne interesujące pytanie. Spróbuję udzielić krótkiej odpowiedzi: jedno i drugie. Te mniejsze formaty są potrzebne, ponieważ po prostu potrzebujemy większej elastyczności w tych strukturach.
Można ograniczyć ryzyko podziału, znajdując sposoby informowania i angażowania sojuszników, którzy nie należą do tych niewielkich ugrupowań. W razie potrzeby można również w pewnym stopniu włączyć do tych elastycznych formatów oficjalne organizacje międzynarodowe, co jest całkowicie realne. Widzieliśmy już, jak to działa w Europie, i jestem optymistką, że możemy to zobaczyć na arenie globalnej.
Oczywiście sprawia to, że świat staje się bardziej złożony, a wraz ze wzrostem złożoności zawsze istnieje ryzyko fragmentacji.
Ale jeśli spojrzeć na szklankę do połowy pełną, to istnienie bardziej zróżnicowanych systemów bezpieczeństwa może uczynić cały system bardziej odpornym.
Wyobraźmy sobie scenariusz, w którym na przykład Węgry, Słowacja, Czechy i Stany Zjednoczone blokują decyzje NATO, ponieważ stają się one bardziej zgodne z Rosją. W takim przypadku kraje o podobnych poglądach, takie jak Kanada i inni członkowie NATO, a nawet partnerzy, tacy jak Nowa Zelandia, Indonezja czy Korea Południowa, mogą nadal połączyć siły, aby utworzyć koalicję i podjąć działania. Na tym właśnie polega przewaga tego elastycznego formatu.
Monika Sus — profesorka Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, współpracowniczka Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, adiunkt i pracownik naukowy Szkoły Hertie (Berlin),redaktor serii Central and Eastern European Perspectives on International Relations wydawnictwa Palgrave Macmillan.
W Ukrainie doniesienia o tym, że nastolatki zwerbowane przez Rosjan dopuściły się dywersji, chuligaństwa czy terroryzmu, to już codzienność. Początkowo wróg skupiał się na dzieciach z rodzin w trudnej sytuacji socjalnej, ale ostatnie głośne przypadki pokazują, że w pułapkę wpadają nawet nastolatki z zamożnych rodzin, w tym dzieci wojskowych, którzy bronią kraju.
Jednym z najbardziej szokujących przypadków była tragedia w Iwano-Frankiwsku w 2023 roku. Dwóch chłopców w wieku 15 i 17 lat przez kanał na Telegramie dostało zadanie od rosyjskiego kuratora: złożyć domowej roboty bombę i dostarczyć ją pod wskazany adres.
Kiedy wyszli na ulicę, by wykonać zadanie, bomba została zdalnie odpalona. Starszy chłopak zginął na miejscu, młodszemu amputowano nogi
Szerokim echem odbiło się też zabójstwo Iryny Farion, ukraińskiej działaczki społecznej, aktywistki działającej na rzecz języka ukraińskiego i posłanki ze Lwowa. Podejrzewa się o nie Wiaczesława Zinczenkę z Dniepru, syna żołnierza Sił Zbrojnych Ukrainy. Ukraińskie służby specjalne ustalają, czy zatrzymany ma powiązania z ruchem neonazistowskim w Rosji.
Z kolei 14-letnia uczennica z Tarnopola szukała pracy w jednej z grup telegramowych. Hakerzy podstępem uzyskali dostęp do jej danych osobowych, włamali się do jej telefonu i ściągnęli intymne zdjęcia dziewczyny. Szantażem zmusili ją do przeniesienia w plecaku materiału wybuchowego i podłożenia go pod samochodem, który stał w pobliżu posterunku policji. Funkcjonariusze cudem zdołali zapobiec eksplozji.
W 2024 roku, w okresie masowych ataków na obiekty energetyczne Ukrainy, przez kraj przetoczyła się fala incydentów, w których werbowano nastolatków do wysadzania elektrowni. Potem była kolejna fala – podkładania ładunków wybuchowych w wojskowych samochodach
Jak rosyjscy rekruterzy znajdują swoje ofiary? Najczęściej poprzez grupy telegramowe poświęcone poszukiwaniu pracy. Kuszą je pieniędzmi, na przykład prosząc, by na początek zrobić coś łatwego i błahego, na przykład namalować graffiti na jakimś budynku. Płacą hojnie (w lokalnej walucie lub kryptowalucie), a potem idą dalej: namawiają do popełnienia przestępstwa. Obiecują za to większe kwoty, ale tym razem nikt nie zamierza już płacić. Albo szantażują i zastraszają.
Taki schemat pomaga upiec kilka pieczeni na jednym ogniu: zadać cios Ukraińcom rękami innych Ukraińców, wrobić w przestępstwo lub zniszczyć nieletnich, którzy swoimi działaniami rujnują sobie życie, a tym samym wypadną z potencjalnego kręgu oporu przeciw Rosjanom.
Jak rosyjscy rekruterzy znajdują swoje ofiary? Najczęściej poprzez grupy telegramowe poświęcone poszukiwaniu pracy
„Rzućcie ją na kolana i poniżcie”
W Ukrainie wszystko zaczęło się od anonimowych kanałów na Telegramie, z obraźliwymi komentarzami na temat wspólnych znajomych. Najpierw w ośrodkach regionalnych, a potem nawet w małych miasteczkach, jedna po drugiej pojawiały się grupy o nazwie „Istota (i nazwa miasta)”. Informacje o nich rozchodziły się pocztą pantoflową. Proponowano wysyłanie zdjęć i filmów osób, o których nastolatki chciałyby wyrazić swoją opinię anonimowo. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy byli na kogoś obrażeni, zazdrośni, mieli jakieś konflikty. Często celem ataków stawali się „kujoni”, atrakcyjne dziewczyny i ci, którzy nie pasowali do ogólnych norm.
Rozpowszechniano zdjęcia z poniżającymi, cynicznymi opisami, wulgarnymi słowami, które często zawierały bezpośrednie wezwania do przemocy: „gdy ją zobaczycie, oplujcie ją”, „ona ma AIDS”, „w nienaturalny sposób zgwałciłem jego matkę”, „ona ma wszy”, „rzućcie ją na kolana i poniżcie”
Jeśli rodzice lub krewni wstawiali się za dzieckiem, administratorzy kanału mogli stworzyć na nich „teczkę”, organizując nagonkę na całą rodzinę
Ukraińskie ośrodki śledcze, w szczególności serwis NGL.Media, udowodniły, że to część hybrydowej wojny przeciwko Ukrainie, a administratorzy tych kanałów znajdowali się w Rosji. Wszystkie informacje na tych kanałach były podawane w języku rosyjskim, a profile – powiązane z rosyjskimi numerami.
– Znaleźli mój profil na Facebooku i zaczęli pobierać stamtąd zdjęcia, umieszczając je potem w bardzo obraźliwych kontekstach. Udostępniali moje dane kontaktowe: numer telefonu, miejsce pracy – opowiada Iryna z Odesy. – Chciałam chronić moją siostrzenicę. Ją, sportsmenkę i prymuskę, pięknę dziewczynę, przedstawiono jako sprzedająca się do intymnych zabaw. Wpadła w depresję, nie chciała chodzić do szkoły. Administrator kanału zaproponował usunięcie tego posta za pieniądze, ale kiedy się zgodziłam, po prostu zniknął.
Nie chodziło więc o pieniądze, ale o celowe nękanie, wywieranie dodatkowej presji psychicznej na ukraińskich nastolatkach – i tak już doświadczonych przez wojnę, rozłąkę z rodzicami, utratę domu i normalnego, bezpiecznego życia.
Według Nastii Melnyczenko, badaczki zjawiska znęcania się, w destrukcyjnym schemacie nękania w Internecie ostatecznie cierpią wszystkie strony. Największej krzywdy doświadczają dzieci, które znalazły się w roli ofiary. Jednak poziom niepokoju wzrasta również u tych, którzy po prostu scrollowali strony i byli świadkami nękania. Znęcanie się ma silny wpływ na rozwój zespołu stresu pourazowego (PTSD). Badania pokazują, że 27,6% chłopców i 40,5% dziewcząt, którzy doświadczyli znęcania się, miało wyniki mieszczące się w klinicznym zakresie PTSD.
Trauma nastolatków spowodowana znęcaniem się może być większa niż nawet u dorosłych uczestników wojny, pracowników, którzy zostali zwolnieni, czy par po rozwodzie
Podobne do wspomnianych kanały na Telegramie mogły być też wykorzystywane do budowania baz danych nastolatków potencjalnie podatnych na manipulację i próby rekrutowania do nielegalnych zadań.
Największej krzywdy doświadczają dzieci, które znalazły się w roli ofiary
Tellonym i Szon Patrol, czyli nękanie w Polsce
Chociaż w Polsce kontrole dotyczące wykorzystywania cudzych zdjęć i filmów są surowsze, charakter kontaktów, w które ostatnio angażują się nastolatki, jest bardzo podobny.
Zamiast Telegramu używa się tu Tellonym, aplikacji mobilnej i serwisu internetowego do wymiany anonimowych wiadomości. Początkowo aplikacja ta była niewinnym narzędziem integrującym społeczność liceów i podstawówek. Publikowano tam ogłoszenia o sprzedaży książek, dyskutowano o nauczycielach – którzy są surowi, a którzy nie. Jednak z czasem w wielu szkołach Tellonym stał się narzędziem do celowego nękania.
– Nie wiedziałam o tej aplikacji, dopóki nie usłyszałam szeptów za moimi plecami, bo w Tellonym napisano: „Karina P. z 2b to dziwka” – powiedziała mi córka mojej przyjaciółki.
Niedawno polscy nastolatkowie znaleźli sobie nową rozrywkę: organizują „patrole” sprawdzające, czy dziewczyny są odpowiednio ubrane, i publikują w mediach społecznościowych krytyczne filmy. Wskazane w ten sposób dziewczyny zmagają się z wieloma negatywnymi komentarzami na swój temat. Liczba kont w mediach społecznościowych, które używają nazwy „Szon Patrol (+ nazwa miasta)”, gwałtownie rośnie.
Słowo „szon” w młodzieżowym slangu oznacza prostytutkę.
To nie przypadek, ale celowe naśladowanie modelu destabilizacji psychologicznej: to, co wypróbowano w Ukrainie, teraz wprowadza się w Polsce – z uwzględnieniem mentalności narodowej i realiów prawnych dotyczących publikowania zdjęć i filmów. Jedynym celem jest sianie chaosu i dzielenie społeczeństwa
Test podatności: jak rekruterzy badają grunt
Tylko w moim małym miasteczku, w obwodzie odeskim, w ciągu ostatniego miesiąca sporządzono protokoły administracyjne wobec rodziców trójki dzieci. To bezpośrednia konsekwencja nowej fali: w anonimowych grupach telegramowych w zamian za niewielką zapłatę 100 czy 200 hrywien (10-20 zł) zachęca się dzieci i nastolatków do naruszania porządku publicznego lub działań niezgodnych z prawem. Proponuje się im na przykład wykonywanie niebezpiecznych akrobacji na rowerach lub motorowerach, wspinanie się na pomniki, kąpanie w miejskiej fontannie, odpalanie petard (podczas wojny to zabronione, bo wywołuje lęk) – a potem fotografowanie i filmowanie tego wszystkiego. I publikowanie.
„Ceniony” jest content z bezdomnymi, osobami pijanymi i rówieśnikami w upokarzających sytuacjach
Jak podkreśla polski reporter Paweł Jędral, Rosja systematycznie stosuje te same narzędzia – dezinformację, cyberataki i angażowanie wrażliwych grup w fizyczny wandalizm – również w Mołdawii. Ta na pierwszy rzut oka dziwna taktyka jest skutecznym narzędziem wojny hybrydowej.
Co jednak najważniejsze, dzięki takim pozornie niegroźnym działaniom następuje selekcja potencjalnych kandydatów do dalszej, już poważniejszej, współpracy.
Słowo „szon” w młodzieżowym slangu oznacza prostytutkę
„Łatwy szmal” i „ważna misja”, czyli haczyki
Podatne i posłuszne dzieci rekrutuje się do popełniania poważniejszych przestępstw. Ostatecznym celem jest wykorzystanie ich do przeprowadzania aktów dywersji, podpaleń, zamachów bombowych itp. Za granicą takie przypadki mają wywoływać negatywne nastawienie do Ukraińców, zmniejszyć poparcie dla Ukrainy i solidarność z nią.
Analiza przeprowadzona przez ukraińską fundację charytatywną „Głosy dzieci” pokazuje, że Rosjanie celowo poszukują nastolatków z tak zwanej strefy ryzyka, proponując im pieniądze w zamian za destrukcyjne treści lub wykonywanie niezgodnych z prawem zleceń. Do tej kategorii należą dzieci, które odczuwają izolację społeczną, mają niską samoocenę lub problemy finansowe.
Ta wrażliwość jest szczególnie silna w środowisku dzieci będących uchodźcami. Liczba potencjalnych celów może być tutaj wyższa z powodu szeregu czynników systemowych: izolacji społecznej w środowisku zagranicznych rówieśników, rozdzielenia rodzin, problemów finansowych.
Także lokalni nastolatkowie, którzy słyszeli ksenofobiczne wypowiedzi rodziców, często łatwo ulegają zewnętrznym wpływom. Rekruterzy wiedzą, na jakie czułe punkty naciskać.
Kiedy czujesz bezsilność i niepokój, nagle pojawia się ktoś, kto potrafi przekonać cię o ważności określonych działań – ostrzega fundacja „Głosy dzieci”
Niedawna historia z Wrocławia pokazuje, jak działają te mechanizmy. Podejrzani – grupa ukraińskich nastolatków – zwabili innego Ukraińca, 23-letniego, na rzekomą randkę z 16-letnią dziewczyną. Kiedy mężczyzna przyszedł, brutalnie go pobili, ogolili mu głowę i namalowali na twarzy nazistowskie symbole. Wszystko sfilmowali.
Z kolei polska policja zatrzymała dwóch 17-letnich obywateli Ukrainy, którzy według śledczych na zlecenie zagranicznych służb specjalnych pozostawiali „banderowskie hasła” oraz czerwono-czarne symbole na budynkach i pomnikach ofiar tragedii wołyńskiej. Polskie służby specjalne podkreślają, że działania te miały charakter prowokacji i służyły podsycaniu wrogości między Ukraińcami i Polakami.
Takie sytuacje powtarzają się w różnych krajach UE, gdzie mieszkają ukraińscy uchodźcy. Niedawno w Holandii policja aresztowała dwóch 17-latków pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Według ojca jednego z nich, syn został zwerbowany przez prorosyjskiego hakera za pośrednictwem Telegramu. W sierpniu nastolatek z Wi-Fi snifferem [urządzenie do przechwytywania danych – red.] kręcił się w pobliżu biur Europolu, Eurojustu i ambasady Kanady w Hadze, szpiegując pracę tych instytucji.
Rosjanie celowo poszukują nastolatków z tak zwanej strefy ryzyka, proponując im pieniądze w zamian za destrukcyjne treści lub wykonywanie niezgodnych z prawem zleceń
Zaufanie kontra manipulacje: jak przeciwdziałać
Ministerstwo Edukacji Ukrainy wyjaśnia: podstawowym zabezpieczeniem jest zaufanie między rodzicami a dzieckiem. Jest ono w stanie zniweczyć wszystkie schematy rekrutacyjne.
Ten mechanizm ochronny, budowany od najmłodszych lat, dowiódł już swojej skuteczności. Dowodzi tego przypadek w Tarnopolu. Ósmoklasista jednej z tamtejszych szkół nie zgodził się na propozycję „zarobku”, którą otrzymał w komunikatorze: przeprowadzenie zamachu terrorystycznego na urzędników państwowych. Rozpoczął tę komunikację dla żartu, ale wkrótce zaczęto go szantażować i grozić mu. Opowiedział o wszystkim rodzicom, cyberprzemoc udało się powstrzymać.
Okres dojrzewania to czas burzliwych zmian w organizmie i psychice, co sprawia, że młodzież jest szczególnie podatna na radykalne idee. Układ limbiczny (emocje) jest już dobrze rozwinięty, a kora przedczołowa (samokontrola, ocena ryzyka) jeszcze nie. Dlatego emocje często biorą górę nad rozsądkiem. Manipulatorzy wykorzystują to, podsuwając proste odpowiedzi na złożone pytania. To, że młodzi chłopcy i dziewczęta ulegają takim wpływom, nie świadczy o ich złym charakterze, lecz o umiejętnościach wroga.
Co mogą zrobić rodzice
1. Porozmawiać z dzieckiem o ryzyku, które może się pojawić, ostrzec przed możliwością szantażu i zastraszania. Podać przykłady różnych adekwatnych sytuacji, w szczególności takich, w których wszystko zaczęło się od propozycji „łatwych pieniędzy” lub wykonania „specjalnej misji”. Wyjaśnić, jak przebiega rekrutacja i jak postępować w przypadku popadnięcia w tarapaty.
2. Nie pouczać nastolatka na temat jego przekonań czy zainteresowań. Być wsparciem, a nie nadzorcą. Nie potępiać, tylko słuchać i zadawać wiele pytań. Poszukiwanie odpowiedzi uczy krytycznego myślenia.
3. Zaproponować alternatywę dla tego, czego szukają manipulatorzy. Skierować energię dziecka w konstruktywną stronę. Jeśli niepokoi je jakaś niesprawiedliwość, wspólnie z nim zaangażować się w działalność charytatywną. A jeśli brakuje mu pieniędzy – wspólnie poszukać sposobu na ich zarobienie.
Trzeba zdać sobie sprawę z tego, jakie bolączki wykorzystuje wróg. W Polsce to podsycanie wrogości narodowej: próby skłócenia Ukraińców z Polakami, sianie niezgody między uchodźcami a lokalną społecznością
Wrodzy manipulatorzy zawsze grają na podziałach. Naszym obowiązkiem jest nie potępiać ofiar, ale stworzyć system, w którym każde dziecko będzie wiedziało, gdzie zwrócić się o pomoc, nie obawiając się kary.
Za ustawą głosowało 227 posłów, 194 było przeciw, a siedmiu wstrzymało się od głosu.
Wcześniej posłowie przegłosowali wniosek o przystąpienie do trzeciego czytania projektu bez ponownego kierowania go do komisji oraz zagłosowali przeciwko wnioskowi koła poselskiego Konfederacji Korony Polskiej o odrzucenie ustawy w całości. Odrzucili także poprawki i wnioski mniejszości zgłoszone przez opozycję.
Poparcia nie uzyskały propozycje klubu PiS dotyczące m.in. zaostrzenia kar dla osób nielegalnie przekraczających granicę, wprowadzenia kary za propagowanie banderyzmu, wydłużenia z 3 do 10 lat minimalnego okresu nieprzerwanego pobytu w Polsce wymaganego do uznania cudzoziemca za obywatela polskiego oraz ograniczenia możliwości zaciągania kredytów i pożyczek przez Bank Gospodarstwa Krajowego na rzecz Funduszu Pomocy.
Posłowie odrzucili również wnioski mniejszości zgłoszone przez Klaudię Jachirę (KO), która chciała m.in. powiązania świadczenia 800 plus z aktywnością zawodową nie tylko cudzoziemców mieszkających w Polsce, ale również polskich obywateli.
Poparcia nie uzyskała również poprawka koła Razem, która przywracała warunki wypłaty świadczeń do stanu z poprzedniego projektu ustawy.
Projekt ustawy o zmianie niektórych ustaw w celu weryfikacji prawa do świadczeń na rzecz rodziny dla cudzoziemców oraz o warunkach pomocy obywatelom Ukrainy w związku z konfliktem zbrojnym na terytorium tego państwa został opracowany po tym, jak pod koniec sierpnia prezydent Karol Nawrocki poinformował, że nie podpisał nowelizacji ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy. Swoją decyzję motywował m.in. tym, że świadczenie 800 plus powinni dostawać tylko ci Ukraińcy, którzy pracują w Polsce.
800 plus dla obcokrajowców
Regulacja uszczelnia system otrzymywania świadczeń na rzecz rodziny przez cudzoziemców. Prawo do tych świadczeń zostanie powiązane z aktywnością zawodową oraz nauką dzieci w polskiej szkole, z wyjątkami dotyczącymi np. osób z niepełnosprawnościami. Dodatkowo prawo do świadczeń będzie powiązane z uzyskiwaniem przez cudzoziemców co najmniej 50 proc. minimalnego wynagrodzenia za pracę, co oznacza, że w 2025 roku będzie to 2333 zł brutto.
ZUS co miesiąc będzie sprawdzał, czy cudzoziemcy byli aktywni zawodowo. Jeżeli w danym miesiącu obcokrajowiec nie był aktywny, to świadczenie będzie wstrzymywane, a przelew nie zostanie wysłany. ZUS będzie także weryfikował w rejestrze komendanta głównego Straży Granicznej, czy dany cudzoziemiec nie wyjechał z Polski.
Aby umożliwić lepszą identyfikację cudzoziemców ubiegających się o świadczenia oraz ich dzieci, wprowadzony zostanie obowiązek posiadania numeru PESEL. Przy nadawaniu PESEL weryfikowany będzie także pobyt dzieci na terytorium Polski.
Nowe przepisy przewidują także integrację baz danych różnych instytucji, co ma pozwolić na skuteczniejsze monitorowanie uprawnień cudzoziemców oraz wyeliminować próby wyłudzania świadczeń.
Wprowadzone zostaną również ograniczenia dotyczące możliwości korzystania ze świadczeń opieki zdrowotnej przez dorosłych obywateli Ukrainy. Chodzi m.in. o programy zdrowotne, rehabilitację leczniczą, leczenie stomatologiczne czy programy lekowe.
Zgodnie z ustawą dotychczasowe przepisy dotyczące legalności pobytu obywateli Ukrainy, którzy uciekli przed wojną, zostaną przedłużone do 4 marca 2026 r.
Nowe rozwiązania mają wejść w życie zasadniczo z dniem następującym po ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw.