Exclusive
20
min

Chrystyna Szyszpor: Chcę ocalić ukraiński balet

„Dzieci wyjechały, w Ukrainie zostało ich niewiele. A wychowanie tancerza baletowego zajmuje co najmniej 18 lat. Szukam sposobów na rozwiązanie tego problemu na poziomie międzynarodowym. Moją misja to utrzymanie ukraińskiego baletu przy życiu”

Oksana Gonczaruk

Ukraińska primabalerina Chrystyna Szyszpor. Zdjęcie: Michael Fedorak

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Khrystyna Shishpor jest prymabaleriną Opery Narodowej Ukrainy, Artystką Ludową Ukrainy, która posiada rekord krajowy — 48 rund fuetu wykonanych podczas jednego z przedstawień.

Christina jest także wolontariuszką. Kristina Shishpor opowiedziała Sestry o tym, że postać przyszłej prima, która wcześnie straciła rodziców, zatwardziła charakter przyszłej prima, jak traktuje ukraińskich tancerzy, którzy teraz koncertują za granicą z dziełami Czajkowskiego i jak zakochać się w ukraińskim balecie zachodniej publiczności.

Christina Shishpor. Zdjęcie: Sonya Plakyduk

„Kiedy przyszedłem do pracy do teatru, nie miałem jeszcze paszportu”

Balet to bardzo konkurencyjna dziedzina. W wieku 17 lat tańczyłeś już imprezę Odetta-Odilia, o której marzyła każda baletnica na świecie (był to debiut Shishpora w Operze Narodowej - Avt.). Jak nie zostałeś wtedy zjedzony w teatrze?

Nigdy nie pozwalam się obrazić. Kiedy przyszedłem do teatru w wieku 15 lat i zacząłem tańczyć u boku dorosłych baletnic, to wszystko, czego o mnie nie mówili. Plotki poszły na każdy gust. A oto mój debiut w Swan Lake. Ale trzymałem się. Tak, w domu płakałem z rozpaczy co drugi dzień, ale nie w teatrze.

Na szczęście miałem wspaniałego nauczyciela Varwarę Potapova. Uczyła ze mną i Saszą Shapoval, moim partnerem, który zginął na wojnie (Oleksandr Shapowal zginął w bitwie w obwodzie donieckim 12 września 2022 roku w wieku 47 lat. - Avt.). Varvara Michajłowna bardzo kochała nas i Saszę i nigdy się nie obraziła. Nauczyciele są różni, czasami uczniowie są zadowoleni z takiego nadużycia, że nie chcesz tańczyć imprezy - nie możesz się spotkać, nie chcesz żyć. Ale nasz nauczyciel był zawsze dla nas i pielęgnował w uczniach wiarę w siebie. I to dzięki wsparciu nauczyciela udało mi się dostać na scenę Opery Narodowej w wieku 17 lat w partii Odetty i Odylii. A tańczyć takie płótno jest, jak mówią, „wieżą” dla każdej klasycznej baletnicy. I zatańczyłem tę imprezę do najpełniejszej inwazji.

Christina Shishpor i Alexander Shapoval. Zdjęcie: Opera Narodowa Ukrainy

Kto jako pierwszy wspierał Twoją pasję do baletu jako dziecko?

— Moja babcia Victoria Emmanuilovna. Pochodzi z Kijowa, kreatywną osobą, była znana całemu Kijowi. Dzięki mojej babci rozwinęła się moja historia jako osoby i baletnicy. Uszyła moje pierwsze paczki. Na moich baletowych strojach kąpielowych wyciąła wszystkie swoje dzianinowe golfy (golfy — Avt.), szyła dla mnie legginsy z rękawów. Teraz jest dużo, ale wcześniej nic nie było. A babcia skręciła się tak bardzo, jak mogła. Zawsze musiałam być w niej najlepsza i najpiękniejsza. Naprawdę chciała, żebym tańczył, dosłownie spalony moim przyszłym zawodem.

— Czyli rodzina od razu zdecydowała się uczynić z ciebie baletnicą?

— Nie. Początkowo zostałem wysłany do szkoły tańca „Kyyanochka” w celu ogólnego rozwoju. I to wtedy jego przywódcy Dmitrij i Galina Kaigorodova myśleli o stworzeniu college'u choreograficznego. W rezultacie dostałem się do klasy eksperymentalnej, która zaczęła tańczyć klasykę. Wstała na szczycie już w wieku ośmiu lat. Na tych zajęciach stopniowo zakochaliśmy się w balecie — w moim przypadku okazało się, że jest to miłość życia.

„Mam w sobie wędkę, która sprawia, że trzymam plecy prosto”. Zdjęcia z prywatnego archiwum

— Jako nastolatek dużo chodziłeś na konkursy klasyczne, a w wieku 16 lat wygrałeś międzynarodowy konkurs baletowy im. Serża Lifara. To znaczy, nawet wtedy byłaś wykwalifikowaną baleriną?

Pracowałem już w teatrze. Miałem 15 lat, kiedy zostałem zwerbowany do Opery Narodowej jako stażysta. Nie mogli zabrać ich do państwa, ponieważ nie miałem jeszcze paszportu. Aby mieć czas na trasy koncertowe i teatr, ukończyłem szkołę na stażu zewnętrznym. W szkole było to trudne, ponieważ byłem tak zanurzony w zajęciach tańca, że w ogóle nie prowadziłem życia klasy. I nie wszyscy koledzy z klasy to rozumieli. Również ze strony nauczycieli doszło do nieporozumień: na przykład mała baletnica próbowała „dusić się” matematyką.

Cóż, jaka jest matematyka, skoro wszystko, co miałem w głowie, to fuete, pleier i batmany?

— Zacząłeś utwardzać swój charakter jako dziecko. Kim on jest - postać Christiny Shishpor?

Nie powiem, że jestem bardzo silny. Jestem dość emocjonalny i sentymentalny, ale jest we mnie rdzeń, który sprawia, że trzymam plecy prosto. Czasami nawet chcę sobie odpocząć, ale nie mogę. W rzeczywistości mój los nie jest łatwy, a inna osoba na moim miejscu nie mogła tego znieść. Każdy otrzymuje test zgodnie z poziomem jego wytrzymałości.

— Twoja droga do sztuki była również trudna, ponieważ bardzo wcześnie straciłeś rodziców...

Mój ojciec zmarł, gdy miałem 9 lat. Potem miałem pierwszy koncert w życiu na scenie teatralnej i prawdopodobnie czułem, że mój ojciec odchodzi, ponieważ nalegałem na pójście do szpitala z babcią i matką. Do sali wszedłem z programem teatralnym w rękach — po raz pierwszy wydrukowano na nim moje imię.

Mój ojciec poprosił mnie, abym dał mu autograf w tym programie - pierwszym w moim życiu. A następnego dnia zniknął...

Moja matka wyjechała, gdy miałem zaledwie 25 lat i otrzymałem tytuł Zasłużonego Artysty Ukrainy. Zmarła w moich ramionach. Wiesz, czasami wydaje mi się, że moja córka Julia jest reinkarnacją mojej matki. Ma ten sam charakter. Oboje urodzili się we wrześniu.

Twoja córka ma dziś 9 lat. Czy zamierza zostać baletnicą, ponieważ jest to bardzo trudna ścieżka?

— Zajmowała się baletem, nawet tańczyła kilka przedstawień baletowych, ale potem zdecydowała, że balet klasyczny nie jest jej. Dziś poważnie zajmuje się tańcem towarzyskim. Julia uwielbia przychodzić do mnie na występy, ale nie chce powtarzać losu swojej matki. I szczerze mówiąc, nie jestem też gotowy, aby przejść tę trudną ścieżkę po raz drugi, już z nią.

Zdjęcie: Michael Fedorak

Dziura w sztuce lub co zrobić baletnicą bez Czajkowskiego

— Mówią, że teatr zbudowany jest na kordebalecie. Tańczyłeś w tłumie?

Cordeballet jest koniecznością. Żadna przyszła prima nie przechodzi obok. Pamięć o twojej dziesiątej linii w cordebalecie jest szczepionką przeciwko gwiezdnej chorobie na zawsze.

— Twój repertuar obejmował cały balet Czajkowski, a także Szczedrin i Rimski-Korsakow. Czy trudno dziś obejść się bez ich prac?

To wielka dziura w sztuce, oczywiście. Dla każdej prima baleriny jest to tragedia. Na tych imprezach wychowywano pokolenia baletnic, a teraz wypełnienie tej dziury zajmuje dużo czasu. Ale co do tego, wielu nie ma dziś odpowiedzi na to pytanie. Jestem jednak ukraińską baletnicą, a moja pozycja jest trudna: trzymam się stanowisk mojego kraju i kierownictwa mojego teatru.

Zdjęcie: Opera Narodowa Ukrainy

— Problem polega na tym, że światowy rynek baletowy dyktuje swoje preferencje, a Europa uwielbia rosyjski balet.

— Repertuar wiodących światowych zespołów baletowych to pieniądze, impresario i sponsorzy. Repertuary te powstają na kilka lat przed rozpoczęciem sezonu i koniecznie zawierają hity baletowe, biorąc pod uwagę gust publiczności. A balety Czajkowskiego są hitami, więc zachodni impresarios, gdy teatr wyrusza w trasę koncertową, proszą o przyniesienie „Dziadka do orzechów” i „Jeziora Łabędzi”. To są gwarantowani żołnierze. Opera Narodowa Ukrainy w tym roku zabrała „Królową Śniegu” Aleksandra Shimko w trasę koncertową do Japonii na Nowy Rok, a Japończycy długo patrzyli na nią, zanim ją zaakceptowali.

Oczywiste jest, że skupiamy się teraz na baletach ukraińskich kompozytorów, ale świat obecnie niewiele wie o „Lilii” Dankevicha lub „Forest Song” Skorulsky'ego. Potrzeba dużo pracy, aby ukraiński balet i nasi kompozytorzy stali się popularni na świecie. W tym celu bardzo potrzebna jest strategia i duże inwestycje publiczne.

— Na początku 2024 roku napisałeś post na swoim Instagramie, w którym zauważyłeś, że niektóre ukraińskie trupy baletowe występują w Europie z baletami rosyjskiego kompozytora Czajkowskiego...

Idą i zarabiają pieniądze, to wszystko. Uwierz mi, jako artysta ludowy potrafię teoretycznie zebrać trupę, wyjechać za granicę, a także zarabiać pieniądze pod flagą Ukrainy, ignorując pozycję kraju. Potrafię tańczyć zarówno „Carmen Suite”, jak i „Jezioro Łabędzie” — będę miał koncerty solowe na całym świecie. Ale dla mnie jest to niedopuszczalne.

Jak możesz to zrobić, gdy ludzie giną na linii frontu w twoim kraju każdego dnia? Kiedy zginął mój partner Oleksandr Shapowal, który prowadził kampanię, abyśmy żyli z tyłu?

Dlatego wiesz co - chcesz zarobić, rób to pod dowolnym innym sztandarem, ale nie nazywaj siebie ukraińskim baletem. A także płacić podatki i dać 50% dochodu Siłom Zbrojnym. Jestem pewien, że ci ukraińscy tancerze, którzy obecnie prowadzą rosyjskie balety na całym świecie, nic tutaj nie przekazują.

— Wyjaśnij, dlaczego Ukraiński Oleksandr Stojanow tańczy teraz w Europie i USA z baletami Czajkowskiego pod auspicjami Kijowskiego Wielkiego Baletu?

— Tak, bo wielu obcokrajowców współczuje Ukrainie i kupuje dobre bilety na wszystkie związane z nią wydarzenia. Ludzie nie wiedzą, czy jest to Opera Narodowa Ukrainy, czy prywatny kolektyw. Balet jest sztuką elitarną i tylko niewielki procent ludzi zna niuanse.

Uważam, że powinna istnieć ustawa, która zakazuje tym artystom, którzy nie przyjeżdżają na Ukrainę i nic nie robią, aby podnieść gospodarkę swojego kraju, dla jego wizerunku, zakryć flagę Ukrainy. Rozumiem, jeszcze nie, ale takie rozwiązanie powinno się pojawić.

„Za każdym razem, gdy ćwiczyłem repertuar klasyczny, rosłem o dwa centymetry”

Jakie balety sprawiają ci teraz przyjemność?

— Naprawdę uwielbiam balet „Walc Wiedeński” w wykonaniu Aniko Rehviashvili. To arcydzieło repertuaru baletowego Opery Narodowej Ukrainy, które weszło już w historię klasycznych produkcji baletowych. Lubię tańczyć „Trójkątny kapelusz” do muzyki Manuela Falli — to także produkcja Aniko Yurievny. Bardzo dobre jednoaktowe balety nowoczesne „5 tangos” do muzyki Piazzoli i „Eyes Wide Shut”.

Zdjęcie: Opera Narodowa Ukrainy

— Jak wygodnie czujesz się tańczyć nowoczesne balety?

— Nie jest mi trudno dostosować się, w tej sytuacji bardziej martwię się o młodzież baletową. Moje pokolenie baletnic dorastało w świetnych klasycznych występach. A młodzi ludzie, pozbawieni kanonów klasyków, mają teraz trudności z otwarciem się i trudno jest utrzymać formę.

Za każdym razem, ćwicząc repertuar klasyczny, rosłem o dwa centymetry, ponieważ w trakcie treningu cały czas się rozciągasz. Podczas gdy we współczesnym balecie działa inna technika, inna grupa mięśni, jest inna. W klasyce, kiedy wchodzisz na scenę, jesteś jak nagi. Każdy może zobaczyć, jakim jesteś artystą. We współczesnej choreografii łatwiej jest ukryć i ukryć swoje słabości. Nie mówię, że taka choreografia jest zła, ale to nie jest klasyczny występ trzyaktowy. Klasycznych występów nie można porzucić.

Czy kiedykolwiek myślałeś o zrobieniu baletu dla siebie?

Jestem w trakcie procesu, ale nie mogę ci jeszcze wszystkiego powiedzieć. Pracuję teraz na przykład nad numerem na kreatywny wieczór mojego nauczyciela Siergieja Bondura. Umieściliśmy numer poświęcony Fridi Kahlo do muzyki Gustava Mahlera.

Marzę też o zorganizowaniu własnej wycieczki po Ukrainie. Niedawno odbył się mój koncert „Gwiazdy Baletu Ukraińskiego” — bilety na niego zostały sprzedane w jeden dzień. Ludzie tęsknili za pięknem. Chciałbym pojechać do Dniepru, Odessy, Charkowa, ale teraz nie jest łatwo to zorganizować.

Chcesz wybrać się na wycieczkę do Polski?

— Byłbym szczęśliwy, ale w tym celu Polska musi mieć stronę zapraszającą, która może nas zaakceptować. Takie wydarzenia kulturalne powinny być organizowane na poziomie oficjalnym.

„Jeśli wszyscy odejdą, o co walczyć?”

Gdzie zaczęła cię wojna?

— Inwazja na pełną skalę zeskoczyła nas z moją córką do Barcelony, gdzie 15 lutego poszliśmy na spacer. 1 marca polecieliśmy do Francji i za miesiąc wydaliśmy status uchodźcy. Nie rozumiałem, co robić, jak zorganizować życie, co stanie się z teatrem. Z powodu tego, że nie tańczyłem, zacząłem mieć straszną depresję. Gdyby nie dziecko, które musiało zapewnić styl życia, prawdopodobnie oszalałbym.

W lipcu wróciliśmy. Kiedy zorientowaliśmy się, że wracamy do domu, rzeczy zostały zebrane w ciągu godziny. Biegłem bez patrzenia, ponieważ we Francji nie było dla mnie rozwoju. Trudno jest zacząć coś z dala od domu, zwłaszcza gdy w swoim kraju osiągnąłeś wszystko i nigdy nie chciałeś mieszkać nigdzie indziej.

Zdjęcie: Opera Narodowa Ukrainy

Wróciłeś i od razu wyszedłeś na scenę. Wojna nie przeszkadza w twojej kreatywności?

Zawsze mówię kto, jeśli nie my? Kto podniesie gospodarkę, kto zajmie się sztuką. Jeśli wszyscy odejdą, to o co walczyć? Nikogo nie potępiam, ale w ciągu dwóch i pół roku poza ojczyzną ludzie zmienili swoją świadomość. Jesteśmy tu na Ukrainie jak: bez ostrzału przez kilka dni — już nastrój jest lepszy. Przyszli do pracy - nigdy nie myśleć o wojnie. Zmieniamy się wraz z krajem i jesteśmy gotowi na wiele.

Zdjęcie: Opera Narodowa Ukrainy

Czy znalazłeś się pod ostrzałem podczas pokazu?

— Niepokój często zatrzymuje występy w teatrze, ale dla mnie był jeden przerażający moment.

31 grudnia 2022 roku w Operze Narodowej Ukrainy wydano balet „Królowa Śniegu”, a tutaj Kijów zaczął bombardować. Niepokój zaczął się w drugim akcie. Następnie rakiety zbombardowały centrum, a pałac „Ukraina” został uszkodzony w wyniku ostrzału.

Wszyscy widzowie zostali pilnie wysłani do schroniska - zorganizowaliśmy to w szafie teatru. A teraz wyobraź sobie pełną garderobę najmłodszych. Rozpraszaliśmy ich i bawiliśmy ich tak bardzo, jak tylko mogliśmy. Poszedłem prosto ze sceny do dzieci, nawet nie zdjąłem korony Królowej Śniegu. Dzieci były zachwycone, wszyscy spieszyli się robić ze mną zdjęcia. Zbieram ich wokół siebie, rozmawiam z nimi i słyszę z ulicy — bam! Aha! Następnie siedzieliśmy w schronisku przez prawie pięć godzin.

— Nawiasem mówiąc, podczas wojny aktywnie pomagasz szpitalowi dziecięcemu „Okhmatdyt”.

Zawsze pomagam dzieciom w tym, co mogę. Jako ambasador dziecięcej fundacji charytatywnej Good Do Nations pomagam Okhmatdytowi, zbierać pieniądze na leczenie rannych ukraińskich dzieci, które są tu sprowadzane z gorących punktów kraju. Zamierzamy przekazać darowiznę na zakup niezbędnego sprzętu, zakupionych encefalografów, urządzeń do noszenia na kółkach. Za prawie milion hrywien kupili przedłużacz ran, jego chirurdzy nazywają go również Teslą do operacji, jest taki fajny. Ten ekspander, jak powiedział nam główny lekarz, uratował już życie kilku dzieci. Ale co powiedzieć: kiedy przychodzisz do szpitala, nie wiesz, po co złapać. A kiedy to wszystko widzisz, czasami myślisz: Panie, co za balet! Tutaj tak wiele losów dzieci jest okaleczonych... I to jest pokolenie, które zaakceptuje nasz kraj i będzie go dalej rozwijać.

— Ten pokoleniowy upadek z pewnością wpłynie również na nasz balet...

— To poważny problem. W końcu istnieje kilka pokoleń potencjalnych artystów baletowych. Cały czas o tym myślę i teraz aktywnie szukam rozwiązania problemu na poziomie międzynarodowym. Nie mogę jeszcze o wszystkim mówić, ale mamy dużo do zrobienia. Moją misją jest ożywienie ukraińskiego baletu.

Zdjęcie: Sergey Buryak

<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/65c901fef751edf9e5806a4c_Screenshot_20240125_112250_Facebook.webp">„Przeczytaj także: Ludmiła Monastyrskaya: „Trudno być perfekcjonistą, jeśli zostaniesz zatrzymany na pół arii, wysłany do schronienia”</span>

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie

Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?

Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.

Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.

We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.

Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...

Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?

Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.

Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.

Czekanie na kongresmenów

Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?

Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.

Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.

Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.

Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.

W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.

Gdzie dokładnie?

Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.

Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.

Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.

Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu

W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.

Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.

Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.

Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.

Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.

„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.

"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca

Kara dla prowokatorki

Kto pomaga wam finansowo?

Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).

Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?

Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.

Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.

Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.

Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach

Jak udaje ci się powstrzymać?

Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.

Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.

Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.

Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.

Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.

Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.

Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.

Czy odczuwasz presję, groźby??

Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.

Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?

Tak, są rezultaty.

Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność

Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.

Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.

Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.

Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?

Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.

W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy

Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?

Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.

Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.

Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?

Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.

Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.

Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.

Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.

Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?

Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.

Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.

Nawet za oceanem nie można milczeć

Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.

Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?

Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.

Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.

Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni

A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.

zdjęcia z prywatnych archiwów

20
хв

Mariczka Hlyteń: Skoro Kongres USA jest otwarty dla każdego, zaczepiam kongresmenów i rozmawiam z nimi o Ukrainie

Natalia Żukowska

„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.

Prowadziło mnie poczucie winy

Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo?
Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.

Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją.
24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.

Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.

Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.

Życie w ciemnościach w Sławutyczu

W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz?
Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.

Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło?
Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.

Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.

Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?

Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.

W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.

Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.

A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...

Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.

Z córeczką w Warszawie

Po prostu próbujemy

Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy.
Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.

Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski?
Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.

Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.

Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.


Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka.
Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.

Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.

Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy

 Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno?
W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.

Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.

Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą?
Na początku pracowałam w redakcji sama.

Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.

Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.

Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.

Z pierwszymi polskimi książkami

Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.

Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.

Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę

Czy większość Państwa pracowników to Polacy?
Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.

A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem?
Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.

Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.

To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.

Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.

Z koleżankami z wydawnictwa

Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować?
Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.

Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego?
Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.

Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie?
Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.

W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.

Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych.
Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.

Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi?
Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.

Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.

Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców?
Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.

Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.

Redagowała Maria Syrchyna.

20
хв

Przepis na dobre samopoczucie za granicą? Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Pawło Wyszebaba: „Patrz w ciemność nie jak ofiara, lecz jak drapieżnik. Ty się boisz — ale twój wróg też”

Ексклюзив
20
хв

Patrzę w oczy ludziom, którzy patrzą w oczy śmierci

Ексклюзив
20
хв

„Największym wrogiem jest myśl, że przecież fotografa nie zabiją”.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress