Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Iryna Cybuch: Chcę być wśród tych, którzy wygrają tę wojnę
W ubiegłym roku Chrystyna Parubij nagrała rozmowę z Iryną Cybuch, pseudonim „Czeka”, ratowniczką medyczną „Szpitalników”, wolontariuszką, a prywatnie – osobą niezwykle ciepłą. Dziewięć dni temu, 29 maja, Iryna zmarła na Charkowszczyźnie – jej samochód najechał na minę. Do 26. urodzin zabrakło jej kilku dni
Sestry przedstawiają opowieść, która powstała na podstawie wywiadu z Iryną z książki „Kobiety na wojnie” – by historie tych, którzy trzymają dla nas niebo, zostały wyryte w naszej pamięci. Żebyśmy pamiętali, dzięki komu możemy żyć.
Iryna Cybuch. Zdjęcie z prywatnego archiwum
To miał być dla mnie jeden z najważniejszych dni
– W 2014 roku zaczęłam jeździć na pierwszą linię frontu – najpierw jako ochotniczka, potem ratowniczka medyczna. Teraz, jako członek załogi, ewakuuję rannych z pola bitwy.
Wcześniej moje pojęcie o udzielaniu pomocy na polu bitwy było szczątkowe: zatamować krwawienie i zapewnić drożność dróg oddechowych, a jeśli jest plaster okluzyjny, nakleić go na ranę w płucach – to wszystko. Na szczęście kiedy dołączyłam do batalionu „Szpitalników”, szybko zdałam sobie sprawę, że o medycynie taktycznej nie wiem nic – więc muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Batalion całkowicie odmienił moje życie. To, czego mnie nauczyli, jak uczyli medycyny taktycznej, jak wyjaśniali, jak zapewnić opiekę, radykalnie wpłynęło na sposób, w jaki teraz pracujemy. To oni ustanowili wysoki standard, który teraz ma moja załoga. To tutaj zdałam sobie sprawę, jak ważna jest umiejętność udzielania pomocy dokładnie według protokołu. Jestem przekonana, że nasz batalion potrafi uczyć najlepiej i jest najbardziej efektywny. Działa również według formy, która bardzo mi odpowiada: mam na myśli możliwość bycia wolontariuszką, niepodpisywania kontraktu i kontynuowania cywilnego życia pomimo wyjazdu na wojnę.
W ostatnim przed śmiercią liście Iryna napisała: „Aby mieć wolność, trzeba mieć inne wartości, trzeba zrozumieć siebie, wiedzieć, kim się jest, czym jest osobiste szczęście i jak można do niego dojść. Kiedy już uzyskasz odpowiedź na te pytania, najważniejszą rzeczą będzie wyruszyć w drogę”.
Przez kilka lat łączyłam wojnę z życiem cywilnym. Jestem nieprofesjonalną pracowniczką medyczną. Wcześniej byłam wykładowczynią w dziedzinie informacji i umiejętności korzystania z mediów w ramach reformy państwowej radiofonii i telewizji. 24 lutego 2022 r. miał być dla mnie jednym z najważniejszych dni: miałam wtedy zaprezentować film o dzieciach we wsiach obwodów donieckiego i ługańskiego, który wcześniej zrobiłam.
Chciałam wystąpić w pięknej sukience albo w garsonce i szpilkach, miało przyjść wielu wpływowych ludzi, najważniejszych menedżerów w kraju, odpowiedzialnych za zmianę przestrzeni i integrację nastolatków urodzonych w wioskach. Dzieci, które sfilmowałam, mówią w filmie, że potrzebują dobrych dojazdów, aby móc uczęszczać do klubów, że potrzebują basenu, centrum handlowego, możliwości pójścia do kina.
Ta prezentacja miała być szczytem mojej kariery
Bardzo trudne 40 minut
Premiera filmu została przełożona na czas nieokreślony. W końcu nie wiadomo, co stanie się po wojnie. Z początkiem rosyjskiej inwazji na pełną skalę wróciłam do wojskowego życia.
Razem z moimi towarzyszami ewakuujemy żołnierzy z linii frontu. Nasza załoga – kierowca, strażak i ja, ratowniczka medyczna – współpracuje z jedną z kompanii morskich, wykonując rozkazy dowódcy kompanii. Rotacje trwają do miesiąca, ale jeśli są trudne zadania, mogą trwać i dwa tygodnie. Ewakuujemy rannych z pola bitwy – zajmujemy się pierwszym etapem ewakuacji.
„Wydarzenia, które zdefiniowały moje życie, to Rewolucja Godności i pierwsze pogrzeby moich towarzyszy w latach 2014-2015. Pokazały mi, że nie ma odwrotu – i jak silna muszę być”
Najczęstsze są rany od odłamków. Raz musieliśmy wyciągnąć pięciu rannych jednocześnie. To była bitwa, w której Rosjanie zastawili na nas zasadzkę, a my zbieraliśmy rannych i wynosiliśmy ich. To byli żołnierze z odmą opłucnową, z odciętymi kończynami w wyniku wybuchów min. Byliśmy też ostrzeliwani przez czołgi. To było bardzo trudne czterdzieści minut, ale udało się wszystkich wydostać.
Jednym z najcięższych przypadków, z jakimi mieliśmy do czynienia, był żołnierz z urazem szczęki. Tak naprawdę on nie miał dolnej szczęki, jego policzki, warga, kości – wszystko było roztrzaskane, miał rany od odłamków na rękach i nogach oraz obrażenia płuc. Ale ten facet trzymał się dobrze i udało nam się go uratować. To niewiarygodne, że przeżył przy tak poważnych obrażeniach, takim bólu, stresie i utracie krwi.
Najtrudniejszą rzeczą w naszej pracy jest śmierć wojskowych. Bez względu na to, ilu żołnierzy uda nam się uratować, strata zawsze zniweczy udaną pracę. Zdarzało się, że żołnierze umierali w samochodzie podczas ewakuacji, ponieważ ich obrażenia nie dawały szans na przeżycie. Raz mi się to przytrafiło... Większość żołnierzy z takimi obrażeniami umiera niemal natychmiast, ale ciała też ewakuujemy.
Był jeden ranny, który miał krwotok wewnętrzny. Nie mogliśmy tego stwierdzić naocznie, a żaden chirurg nie mógłby się nim zająć, nawet jeśli byłby na polu bitwy. Kiedy go przywieźliśmy, lekarz, który przyjął go do szpitala, powiedział, że wykonaliśmy bardzo profesjonalną robotę i zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Ten żołnierz zginął, a ja zapamiętam go do końca życia.
To był moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś wszechmocnym Bogiem
Od 2014 roku straciłam wielu przyjaciół i towarzyszy broni. Najważniejszymi dla mnie wydarzeniami, które zdefiniowały moje życie, były Rewolucja Godności i pierwsze pogrzeby moich towarzyszy w latach 2014-2015. Pokazały mi, że nie ma odwrotu – a także jak silna muszę być.
Pracuję dla pamięci moich poległych towarzyszy i naprawdę chcę, by byli ze mnie dumni tam, z nieba. By widzieli to, co robię, i mówili: Świetnie sobie radzisz. Nie będę w stanie zapomnieć o wszystkich moich bliskich, których zabrała wojna. Chcę być wśród tych, którzy ją wygrają. To będzie zwycięstwo na cześć tych, którzy zginęli i nie mogli się nim cieszyć.
Tysiące ludzi przyszło pożegnać Irynę Cybuch na Majdanie Niepodległości w Kijowie. Mieli na sobie haftowane koszule i śpiewali ukraińskie pieśni, jak życzyłaby sobie „Czeka”. Została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Zdjęcie: Libkos
<frame>Historia Iryny Cybuch znalazła się w zbiorze „Kobiety na wojnie” autorstwa Chrystyny Parubij, który został niedawno zaprezentowany przez wydawnictwo Duch i Litera. Książka zawiera 20 opowiadań o życiu ukraińskich obrończyń, które zdecydowały się dobrowolnie wstąpić do armii. To historie kobiet, które przed rozpoczęciem wojny z Rosją w 2014 roku nawet nie myślały o wzięciu do ręki broni, zostaniu medyczkami, dowódcami czy prowadzeniu transporterów opancerzonych. Książka została oparta na filmach emitowanych przez kanał Espreso TV. Projekt rozpoczął się w 2022 roku od kilku historii poświęconych Dniu Obrońców Ukrainy 14 października.<frame>
Христина Парубій — українська телеведуча й журналістка. На телеканалі Еспресо TV — ведуча новин. Також знімає сюжети на воєнну тематику та записує історії військових. У 2022 році запустила власний проект «Жінки на війні: історії від Христини Парубій», який триває досі. 20 розповідей про життя жінок — військових на фронті — увійшли до книжки «Жінки на війні», що нещодавно вийшла друком у видавництві «Дух і літера». Працювала редактором на телеканалі «Суспільне. Львів» (2016 - 2019)
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie
Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?
Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.
Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.
We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.
Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...
Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?
Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.
Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.
Czekanie na kongresmenów
Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?
Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.
Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.
Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.
Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.
W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.
Gdzie dokładnie?
Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.
Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.
Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.
Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu
W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.
Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.
Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.
Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.
Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.
Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.
„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.
"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca
Kara dla prowokatorki
Kto pomaga wam finansowo?
Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).
Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?
Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.
Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.
Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.
Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach
Jak udaje ci się powstrzymać?
Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.
Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.
Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.
Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.
Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.
Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.
Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.
Czy odczuwasz presję, groźby??
Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.
Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?
Tak, są rezultaty.
Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność
Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.
Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.
Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.
Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?
Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.
W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy
Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?
Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.
Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.
Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?
Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.
Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.
Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.
Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.
Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?
Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.
Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.
Nawet za oceanem nie można milczeć
Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.
Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?
Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.
Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.
Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni
A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.
„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.
Prowadziło mnie poczucie winy
Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo? Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.
Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją. 24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.
Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.
Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.
Życie w ciemnościach w Sławutyczu
W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz? Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.
Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło? Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.
Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.
Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?
Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.
W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.
Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.
A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...
Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.
Z córeczką w Warszawie
Po prostu próbujemy
Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy. Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.
Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski? Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.
Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.
Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.
Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka. Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.
Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.
Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy
Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno? W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.
Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.
Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą? Na początku pracowałam w redakcji sama.
Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.
Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.
Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.
Z pierwszymi polskimi książkami
Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.
Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.
Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę
Czy większość Państwa pracowników to Polacy? Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.
A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem? Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.
Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.
To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.
Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.
Z koleżankami z wydawnictwa
Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować? Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.
Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego? Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.
Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie? Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.
W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.
Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych. Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.
Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi? Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.
Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.
Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców? Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.
Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.
Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym.
Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.
- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.
Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.
Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.
- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.
Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.
- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
- Co to było? - pytam go.
- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.
Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy.
- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy.
W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.
- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.
Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach.
Eryk. Archiwum prywatne
- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.
Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.
Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie
Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika.
- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję
- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.
Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.
Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.
Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze.
- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki?
Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.
- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.
Na froncie ukraiński poeta, pisarz, muzyk i ekoaktywista Pawło Wyszebaba jest od początku pełnoskalowej inwazji. Dziś jest moździerzystą w baterii „Minotaur” 68. Brygady Jegrów. Jego tom poezji „Tylko nie pisz mi o wojnie” stał się w Ukrainie absolutnym bestsellerem, a wiersz „Do córki” przetłumaczono na osiemnaście języków.
„Długo szukałem własnej częstotliwości”
— Moje rozważania — czy wstąpić do wojska, czy nie, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego ani bojowego, trwały około pół godziny — wspomina wydarzenia z 24 lutego 2022 roku Pawło Wyszebaba. — Nie miałem pojęcia, czym jest wojsko, a ponadto od czasów Majdanu, po wydarzeniach na ulicy Hruszewskiego, nie widzę na jedno oko. Pamiętam, jak stałem na balkonie i obserwowałem, jak sąsiedzi w pośpiechu wrzucają rzeczy do samochodu i odjeżdżają — i zrozumiałem, że nie mogę zrobić tego samego. Nie potępiam nikogo, ale ja nie mogłem. Wywiózłem więc z Kijowa pięcioletnią córkę i żonę z rodzicami, a sam poszedłem do punktu poborowego.
Mieliśmy wcześniej spakowane walizki, pełny bak paliwa. I chociaż nie znajdowałem logicznych argumentów, dlaczego Putin miałby rozpocząć pełną inwazję (wydawało mi się, że w tamtym czasie, w kontekście stopniowo rosnącej popularności prorosyjskich sił w Ukrainie, Rosja mogłaby postawić na przejęcie naszego kraju drogą polityczną), nie można było wykluczyć takiego scenariusza. Rozumiałem, z kim mamy do czynienia.
W 2014 roku Pańskie rodzinne miasto, Kramatorsk, przez trzy miesiące było pod okupacją
Tak, w okupacji znaleźli się moja mama, siostra i dziadek. Wtedy od razu przeszedłem na język ukraiński. Wcześniej mówiłem po rosyjsku i nawet broniłem swojego przekonania, że patriota Ukrainy może być rosyjskojęzyczny. Ale kiedy na żywo zobaczyłem, jak uzbrojeni Rosjanie zajmują ratusz w Kramatorsku z hasłami: „Mówimy tym samym językiem”, postanowiłem, że nie chcę dawać im tego argumentu. W twórczości okazało się to trudniejsze niż w codziennym życiu.
To tak, jakby twój odtwarzacz był ustawiony na jedną częstotliwość, a ty nagle przełączasz się na inną — i słyszysz tylko szum.
Długo szukałem własnej częstotliwości, żeby usłyszeć muzykę języka ukraińskiego i potrafić ją odtworzyć. Dopiero w 2017 roku napisałem wiersz „Obrazy” — to była pierwsza praca po ukraińsku, której nie miałem ochoty wyrzucić do kosza. Dziś czuję, że w języku ukraińskim odnalazłem siebie w pełni.
„Już pierwszego dnia okupacji przeszedłem na ukraiński”
Od razu przyjęto Pana do wojska?
Nie. W Kijowie, gdy dowiedziano się o mojej ślepocie na jedno oko i braku służby wojskowej, odmówiono. Wtedy, z polecenia znajomych, pojechałem do Tarnopola, gdzie wówczas przyjmowano wszystkich — i tak trafiłem do 68. Samodzielnej Brygady Jegrów. Już 21 marca byliśmy w obwodzie donieckim.
Wtedy zrozumiałem, że walczyć można nauczyć się tylko na wojnie.
Przygotowanie na poligonie, choćby najlepsze, nie da tego, co najważniejsze — odporności na stres. Pewne umiejętności można doprowadzić do automatyzmu, ale niewiele pomogą, jeśli w sytuacji ekstremalnej nie potrafisz zachować zimnej krwi. Całe życie uczyłem się pracy z emocjami poprzez medytacje i inne praktyki — i to ostatecznie bardzo mi na wojnie pomogło.
To, co zobaczył Pan na froncie, było szokiem?
To, co tam zobaczyłem, rzeczywiście bardzo różniło się od mojego wyobrażenia o wojnie, ukształtowanego na literaturze o I i II wojnie światowej oraz na kinie.
Największym odkryciem było to, że wojsko to państwo w państwie. To struktura, w której działają ludzie niemal wszystkich możliwych profesji — są tu medycy, księgowi, kadrowcy, osoby odpowiedzialne za magazyny i sprzątanie.
Zapewne tylko około dziesięciu procent żołnierzy wchodzi w bezpośredni kontakt z wrogiem. Na przykład teraz jestem moździerzystą i moim zadaniem jest nie dopuścić do kontaktu naszej piechoty z Rosjanami. Obsługa moździerza musi natychmiast reagować na działania szturmowe przeciwnika: przycisnąć Rosjan do ziemi, umożliwić naszym dronom dolot i dać innym pododdziałom czas na przygotowanie się do walki. Dlatego większość żołnierzy nie siedzi w okopach — ale ich praca jest nakierowana na to, by uchronić braci z pierwszej linii, na tzw. „zerze”.
Początkowo, wbrew moim prośbom, wpisano mnie jako kancelistę. Spędziłem na tym stanowisku dwa tygodnie i okazałem się skrajnie nieefektywny — zdążyłem nawet zdemotywować kolegów, mówiąc im, żeby nie liczyli na wypłaty, bo trwa wojna (naprawdę tak myślałem, więc wiadomość, że będą nam płacić — i to całkiem nieźle — była miłą niespodzianką). Ostatecznie uciekłem z kancelarii i zostałem pomocnikiem karabinu maszynowego. I nie żałuję, bo zacząłem brać bezpośredni udział w działaniach bojowych.
„Możesz nauczyć się walczyć tylko na wojnie”.
„Każda odporność na stres ma granice”
Nie boi się Pan?
Strach jest zawsze. Jeśli go nie ma, uważa się to za odchylenie. Strach to adrenalina i dopamina, które pomagają przetrwać, poprawiają funkcje poznawcze, dzięki czemu ciało i mózg pracują na maksimum. W takich momentach poprawia mi się nawet wzrok. Ale pytanie brzmi: jak tym strachem zarządzać.
Jeden z naszych dowódców powiedział kiedyś: „Patrz w ciemność nie jak ofiara, lecz jak drapieżnik. Ty się boisz, ale wróg też się boi. Wróg jest niebezpieczny, ale ty również. Bądź w roli nie tego, kto się boi, lecz tego, kogo trzeba się bać”.
Nazywam to nastawieniem wojownika — i to działa. Zawsze polecam to podejście braciom z oddziału, którzy nie wiedzą, jak radzić sobie z emocjami.
A jak poradzić sobie z emocjami, gdy przeżywa się stratę?
Jest moment, który wciąż wypływa w pamięci za każdym razem, gdy słyszę słowo „wojna” lub „straty”. W moim nowym tomie będą temu poświęcone trzy wiersze. 5 września 2022 roku zginęło trzynastu moich towarzyszy broni. To był atak rakietowy na nasz węzeł łączności pod Wuhłedarem, naprowadzony przez Amerykanina, który przyjechał do wsi Bohojawlenka miesiąc przed pełnoskalową inwazją pod pozorem wolontariusza. Później, gdy wieś zajęli Rosjanie, wystąpił na konferencji prasowej w Moskwie i opowiedział, że naprowadzał rakiety na nasze pozycje. Byłem trzysta metrów od miejsca uderzenia i potem wszystkich odkopaliśmy… W tamtym momencie zrozumiałem, że każda odporność na stres ma granice.
Nie da się być przygotowanym na to, że przyjdzie ci odgrzebywać ciała ludzi, z którymi dzień wcześniej szczerze rozmawiałeś i którzy byli ci nawet bliżsi niż przyjaciele.
Ten „przylot” wydarzył się w nocy, kiedy nasza brygada przechodziła na inne szyfrowanie, a konieczność dokończenia procesu trochę odciągnęła mnie od pierwszego szoku. Potem pomogła twórczość. To mój sposób radzenia sobie z traumą.
„Godzę się z tym światem i z chaosem, który się w nim dzieje, przy biurku. Jeśli się nie pogodziłem — znaczy, że za mało popracowałem.” Wielu krzyczy o swoim bólu poprzez twórczość, a ja raczej próbuję zrozumieć, jak ten ból pokonać — i chcę o tym opowiedzieć czytelnikowi. Piszę wtedy, gdy sam muszę znaleźć wyjście. Jak mówi Lubko Deresz, wydobywam ze ciemności światło.
Pawło pisze wiersze na laptopie. „Dla mnie twórczość to zawsze praca psychologiczna, możliwość uchwycenia własnego stanu”
Niestety, jest już cała lista ukraińskich pisarzy zabitych przez Rosjan. Z kimś z nich znał się Pan osobiście?
Tak, znałem poetę i pisarza Bohdana Sluszczynskiego, który zginął w Mariupolu podczas ostrzału. Był dziekanem mojego wydziału na Mariupolskim Uniwersytecie Państwowym. Z Maksymem Krywcowem poznaliśmy się już w czasie wojny, na Książkowym Arsenale. Był wyjątkową osobą i naprawdę wybitnym poetą. To, że nie otrzymał za życia wystarczającego uznania, nazywam ślepotą naszego społeczeństwa. Gdy dowiedziałem się o jego śmierci, zacząłem gorączkowo szukać telefonu do jego brygady — chciałem usłyszeć, że to jakaś pomyłka. Potem się zatrzymałem: co ja robię? Po co próbuję zaprzeczać rzeczywistości?
Czy pracuje Pan z psychoterapeutą? Wielu żołnierzy nie chce prosić o pomoc, bo uważa, że lekarz, który nie był na wojnie, ich nie zrozumie.
W rzeczywistości nie jest potrzebne, by lekarz rozumiał. Zadaniem psychoterapeuty nie jest zrozumieć, co czujesz, lecz nauczyć technik, które pomogą ci żyć z twoją traumą. Był okres, gdy samo słowo „zabity” natychmiast przenosiło mnie w przeszłość, gdzie odkopuję poległego przyjaciela. Teraz, także dzięki pracy z psychologiem, nauczyłem się sobie z tym radzić.
Znaczna część ludzi, których spotykam w wojsku, ma zbyt małą wiedzę o tym, jak pracować z własnymi emocjami — i jest im bardzo trudno. A nie wiadomo, kto jakiej pomocy potrzebuje — czy psychologa, czy psychoterapeuty, czy psychiatry. Czy dana osoba potrafi samodzielnie pokonać negatywne skutki, nie wyrządzając sobie krzywdy. Stąd załamania, zaburzenia psychiczne, a nawet samobójstwa. O tych ostatnich nie zwykło się mówić, ale one na froncie są. Samobójstwa zdarzają się w każdej brygadzie. I najwięcej było ich w 2022 roku.
Latem 2022 roku w jednej z brygad zastrzelił się dowódca kompanii. Dzień wcześniej zginęło kilku jego chłopaków. To nie była jego wina, ale w liście pożegnalnym napisał: „Wybaczcie mi, że nie uchroniłem życia”. Młody dowódca, którego wszyscy szanowali.
W rzeczywistości większość dowódców to wczorajsi cywile, którzy co najwyżej skończyli wojskowe przysposobienie przy uczelni. I tutaj kładzie się na nich odpowiedzialność za życie ludzi — odważnych, wspaniałych chłopaków, którzy, niestety, giną. Jak z tym żyć? Albo niedawno moi towarzysze Wołodia i Pawło poszli na pozycje i w nogę Pawła trafił wrogi dron FPV. Wołodia udzielił mu pierwszej pomocy, ale ewakuacja była niemożliwa; raz przebiegali pod drzewami, raz korzystali z maszyny budowlanej, starając się nie wejść w pole widzenia wrogiego drona nocnego. W pewnym momencie Wołodia po prostu ułożył Pawła w zadrzewieniu — ten był już blady, stracił dużo krwi. Na szczęście obaj przeżyli. Później Wołodia opowiadał, że po prostu ukląkł i modlił się, żeby Pawło przeżył. „Gdyby nie przeżył, nie wiem, co bym ze sobą zrobił — mówił. — Nigdy bym sobie tego nie wybaczył”.
„Jakbyśmy dziś stali na poboczu cywilizacji, na poboczu normalnego życia.”
Psychologiczne wsparcie jest potrzebne wszystkim — i tym, którzy teraz walczą, i tym, którzy odchodzą z wojska. Dla wszystkich, którzy są zwalniani ze służby, powinna być obowiązkowa diagnoza psychiatryczna — oraz elektroniczna baza, w której odnotowuje się, czego kto potrzebuje: kto ma skutki długotrwałego stresu, kto PTSD, a kto zaburzenia psychiczne. Po to, by pomoc była na czas. Na razie nikt nikogo nie sprawdza — człowiek po prostu zdejmuje hełm i wraca do życia cywilnego. I nie wiadomo, kto z tych ludzi może być niebezpieczny — zarówno dla otoczenia, jak i dla siebie.
Wojna wpływa na wszystkich. Przez długotrwały stres pojawiły się u mnie problemy poznawcze: pogarsza się pamięć, czasem nie potrafię przypomnieć sobie elementarnych słów. Jako pisarz zawsze pracowałem ze słownikami, ale jeśli wcześniej robiłem to, by wzbogacić język, to teraz — żeby przypomnieć sobie słowo, które wypadło z głowy. Pozostaje mieć nadzieję, że po wojnie funkcje poznawcze się odbudują.
Kiedyś powiedział Pan, że horyzont planowania to dwa tygodnie. Mówi się, że niemożność planowania to prosta droga do zaburzeń psychicznych.
W moim nowym tomie jest wiersz: „Zniknęły powiadomienia i zapowiedzi na tydzień, na rok, w ogóle na przyszłość…”. Osobiście od 2022 roku jestem nastawiony na długą wojnę. Kiedy wielu osobom wygodniej było wierzyć w bajki o „dwóch–trzech tygodniach”, powiedziałem, że moim zdaniem to potrwa około siedmiu lat — i spadła na mnie fala hejtu. Moje zdanie się nie zmieniło — wojna będzie trwać i rozleje się na inne kraje. W takich warunkach jedyne, co mogę planować, to jak zwiększyć skuteczność mojego pododdziału, jak przeciwstawiać się wrogim dronom FPV. Teraz przechodzę szkolenie z lądowych systemów robotycznych. Jeśli ta wojna jest na dekady, musimy uczyć się w niej żyć: uczyć uczniów montowania i pilotowania dronów, wciągać do wojska więcej ludzi — w tym kobiety, które mogłyby być bardzo efektywne. Może nawet płacić im więcej — byle przychodziły. Już nie wspominam o medycynie taktycznej, której podstawy każdy powinien mieć „z defaultu”. Takie planowanie jest dziś dla mnie zrozumiałe.
A poza tym mam tylko jeden plan — tworzyć, nie wciskać pauzy w życiu. Pisanie to mój sposób podtrzymywania równowagi psychicznej. Jeśli nie piszę, mam wrażenie, że nie adaptuję się do życia w tym świecie.
To zresztą główna metafora mojego nowego tomu pt. „Marginalia” — czyli notatki na marginesach. Wydaje się, że teraz jakby stoimy na poboczu cywilizacji, na poboczu normalnego życia.
Nasze zadanie — przetrwać, jak w najciemniejszych czasach ludzkości. W nowej książce na każdy temat napisałem po trzy wiersze, z trzech punktów widzenia: tak jak moździerzyści wyznaczają punkt za pomocą trzech współrzędnych (x, y, h), tak autor odnajduje siebie w tej przestrzeni — i uczy się w niej żyć.
Nadia Syrowatko, matka trójki dzieci, pedagog, została instruktorką sanitarną 21 Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej i od pół roku przebywa w strefie działań wojennych. Jej mąż Wołodymyr Syrowatko, weteran, jest teraz w domu – wychowuje synów. Sześć lat temu, gdy sam był na linii ognia, za jednym razem adoptowali trzech chłopców. Ukraińskie media pisały i kręciły o nich reportaże. Teraz na froncie jest Nadia.
Czas jechać na front
Jeśli uratujesz mu życie, adoptujemy dziecko
– Co najmniej raz w tygodniu mamy z synami wideokonferencję – mówi Nadia. – To zasada obowiązuje u nas od czasów, gdy na wojnie był ich tata. Przyzwyczaili się już, że jedno z rodziców jest na froncie. Kiedy w 2015 r. mąż wrócił do domu po Iłowajśku [bitwa pod Iłowajśkiem w obwodzie donieckim, stoczona między 6 a 31 sierpnia 2014 r., była jedną z najkrwawszych bitew wojny w Donbasie – red.], zmusiłam go do złożenia obietnicy, że już nie pójdzie na wojnę.
Właściwie decyzję o adopcji podjęliśmy w kontekście tamych wydarzeń. Pewnej nocy zadzwonił do mnie towarzysz broni Wołodymyra i powiedział, że męża cudem odkopano po ostrzale z Gradów [Grady to mobilne wyrzutnie rakiet – red]. Wtedy, modląc się, poprzysięgłam sobie: „Boże, jeśli ocalisz mu życie, adoptujemy dziecko”. Potem okazało się, że Wołodymyr też o tym myślał. Po śmierci swoich młodych towarzyszy broni powiedział: „Nie zdążyli nawet mieć dzieci, nie zostawili po sobie nikogo. Chciałbym, żebyśmy mieli dzieci”. Uznaliśmy, że nie ma sensu tracić czasu, sił i nerwów na bezskuteczne próby zajścia w ciążę, skoro są dzieci, które potrzebują miłości.
Kateryna Kopanieva: – Powiedziałaś kiedyś, że swoje dziecko rozpoznasz od razu...
Nadia Syrowatko: – Tak. Kiedy po roku oczekiwania przyjechaliśmy z mężem do Odesy, dano nam dwie grube teczki ze zdjęciami dzieci. Mąż przeglądał jedną, ja drugą. Zobaczyłam pewnego chłopca i serce mi zamarło. „Jaki piękny” – pomyślałam. W tym momencie mąż pokazuje mi innego chłopca ze swojej teczki, który mu się spodobał. Okazało się, że ci chłopcy są braćmi, a mają jeszcze jednego brata. Artem miał wtedy pięć lat, Maksym cztery, a Mikołaj tylko 2 i 8 miesięcy. Poczuliśmy, że to nasze dzieci. Nie da się tego wyjaśnić. Po prostu wiesz – i tyle.
Jak to jest nagle zostać mamą trójki dzieci?
Najtrudniejsze było nawet nie z dziećmi, ale ze społeczeństwem, któremu musieliśmy stawić czoło. Za demonstracyjną tolerancją i: „Och, jacy jesteście wspaniali!” często kryje się potępienie i milion nieproszonych rad. Bo dla społeczeństwa – a nawet dla twoich bliskich – to są „niewygodne” dzieci, które nie spełniają ich oczekiwań. To nie są aniołki z Instagrama, ale chłopcy, którzy nauczyli się nie tyle żyć, co przetrwać.
Jeden z naszych synów bił inne dzieci, a jednocześnie nazywał je przyjaciółmi, ponieważ sam był wcześniej bity i mówiono mu: „Jestem twoim przyjacielem”. I doszedł do wniosku, że przyjaciel to ten, kto bije
Chłopcy nie czuli się braćmi, bo pojęcia braterstwa i bliskości były nieobecne w ich życiu. „Zadawaj się z tym, kto pomoże ci przetrwać”, „podporządkuj się silniejszym”, „zniszcz tego, kto stanowi dla ciebie konkurencję” – takie były ich „podstawowe nastawienia”. Bóg jeden wie, ile czasu i wysiłku kosztowało nas to, by to zmienić. Te dzieci żyły w strasznym świecie, który stworzyli dla nich dorośli. A potem dorośli – tylko już inni – chcieli, żeby były delikatnymi i grzecznymi aniołkami. Z powodu zawyżonych oczekiwań wobec nich niemal przestałam kontaktować się nawet z moimi rodzicami, którzy chcieli mieć bardziej „odpowiednich” wnuków.
Chłopcy bawili się w nieodpowiednie już dla ich wieku gry, w które wcześniej się nie bawili, opanowywali rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydawały się elementarne. Stopniowo wspomnienia o przeszłości zniknęły, a na ich miejsce przyszły nowe – w szczególności takie, których w rzeczywistości nie było. Na przykład dzieci zaczęły pytać, czy karmiłam je piersią, kiedy je urodziłam. Nigdy nie ukrywaliśmy prawdy, ale to, co było „przed nami”, zostało zapomniane.
Z rodziną
Za granicą zaczęło mi się podobać. I się przestraszyłam
Kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja, wywieźliście dzieci do Wielkiej Brytanii?
Wyjechaliśmy po rosyjskim ataku na dom oficerski w Winnicy, który znajduje się obok naszego domu [ten atak rakietowy 14 lipca 2022 r. pochłonął życie 27 osób, ponad 200 zostało rannych – aut.]. Mój mąż poszedł na wojnę już pierwszego dnia. „Rozumiesz, że muszę iść?” – zapytał. Nie miałam nic do powiedzenia. Był w różnych gorących punktach, a my zostaliśmy w domu.
Wcześniej zajmowałam się dziećmi i pracowałam w prywatnej szkole, z której, nawiasem mówiąc, chcieli mnie zwolnić za „nadmierny patriotyzm”
Pewnego razu poprosiłam uczniów ostatnich klas, by zachowywali się godnie podczas odgrywania hymnu Ukrainy, i przypomniałam im, że od 2014 roku w kraju trwa wojna. To nie spodobało się ich rodzicom. Poproszono mnie, abym „nie straszyła dzieci słowem »wojna«”. Po 24 lutego 2022 r. z jakiegoś powodu zrezygnowano ze zwolnienia mnie.
14 lipca 2022 r. moje dzieci widziały na niebie dwie rakiety, które kilka sekund później uderzyły w dom oficerów. Po tym wydarzeniu młodszy syn zaczął mieć ataki paniki, podczas których nie mógł oddychać. Uznaliśmy, że dzieci trzeba wywieźć. Rodzina jednego z braci męża znalazła się wtedy pod okupacją i Rosjanie ich rozstrzelali… Mąż bał się o nasze bezpieczeństwo.
Do Wielkiej Brytanii przyjechaliśmy, podobnie jak większość Ukraińców, w ramach programu Homes for Ukraine; pomogła nam anglikańska parafia w południowo-wschodniej Anglii. Już dwa miesiące po przyjeździe znalazłam pracę w szkole: Anglicy byli nieco zszokowani aktywnością ukraińskich uczniów i postanowili zatrudnić ukraińskiego asystenta. Mieszkaliśmy w Anglii dokładnie rok.
Dlaczego zdecydowaliście się wrócić?
Ponieważ zdałam sobie sprawę, że zaczyna mi się tam podobać i jeśli zostaniemy dłużej, mogę nie chcieć już wracać. Była to moja pierwsza podróż zagraniczna w życiu i odkryłam, jak wiele potrafię. Potrafię płynnie mówić po angielsku, pracować w nowym kraju, od podstaw urządzić życie swoje i trójki dzieci. Czasami padam z nóg z zmęczenia, ale potrafię. Spodobała nam się angielska szkoła – mają tam zupełnie inne podejście, nie stygmatyzują dzieci. Kiedy powiedziałam, że chłopcy są adoptowani, zaczęli z nimi pracować psychologowie i logopedzi. Nowe życie zaczęło mnie wciągać. I to skłoniło mnie do zastanowienia się: jaki jest w tym sens?
Wszyscy mówimy, jak bardzo kochamy Ukrainę, ale z jakiegoś powodu mieszkamy w Wielkiej Brytanii. Uczę dzieci, że w rodzinie wszyscy muszą trzymać się razem i bronić siebie nawzajem, ale ojca wysłaliśmy na wojnę, a sami gdzieś wyjechaliśmy
Decyzja o powrocie dzieci nie była łatwa, ale wydaje mi się, że słuszna. Wtedy podjęłam jeszcze jedną decyzję. Kiedy jechaliśmy z dziećmi do domu z Wielkiej Brytanii, mój mąż, który właśnie wracał z frontu, powiedział, że chciałby pójść do psychologa – ale tylko do takiego, który sam przeszedł wojnę, bo inny go nie zrozumie. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że aby go zrozumieć, sama muszę pojechać na front.
Z mężem Wołodymyrem
Skarpetki z kotkami zamiast munduru
Jak zareagował Twój mąż?
Na początku to były całkowicie przewidywalne zastrzeżenia. Ale kiedy zrozumiał, że nie da się mnie przekonać, uzgodniliśmy, że wyznaczymy konkretny czas mojego pobytu na wojnie: rok. A potem zobaczymy. Dzieci też nie chciały mnie puścić i szczerze mówiąc ich reakcja mile mnie zaskoczyła. Zbyt długo byłam dla nich zarówno tatą, jak mamą – niewystarczająco łagodną, niewystarczająco surową, wiecznie zapracowaną. I zaczęło mi się wydawać, że tracę z chłopakami kontakt. Okazało się jednak, że tak nie jest.
Dzieci zapytały, czy to z ich powodu idę na front. Odpowiedziałam, że idę, bo są tam jeszcze Moskale, którzy nas zaatakowali. „I będziesz ich niszczyć?” – dopytywały. – „Nie. Będę pomagała naszym żołnierzom przeżyć”
Zdecydowałaś się zostać medykiem, nie mając ani wykształcenia medycznego, ani doświadczenia...
Jestem matką trójki dzieci, więc jakieś doświadczenie jednak miałam (śmiech). Ale rzeczywiście nie miałam wykształcenia medycznego, więc mąż powiedział: „Jedyne, o co cię proszę, to nie idź na medyczkę. Nie masz pojęcia, co tam robić”. Sama też tak myślałam, więc początkowo chodziło o to, że będę zajmować się ofiarami śmiertelnymi – wywozić ciała z pola bitwy, ewakuować je do kostnic. Czyli pracować nie z żywymi, żeby tym żywym nie szkodzić.
Ale wszystko potoczyło się inaczej. W winnickim TRO [oddziale obrony terytorialnej – red.] najpierw mnie odrzucili. Powiedzieli, że mam słaby wzrok, a poza tym jestem kobietą. Poszłam złożyć na nich skargę do komendy wojskowej. Tam poznałam rekruterkę, która przyjęła mnie do 21 Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej – potrzebowali sanitariusza do oddziału ewakuacyjnego. Z charakterystycznym dla lekarzy czarnym humorem zaczęli mnie przekonywać, że „to też zbieranie rąk i nóg, tyle że u żywych”.
Przeszłam szkolenie i zrozumiałam, że mogę to robić. W rzeczywistości to znacznie więcej niż tylko ręce i nogi. Okazało się, że mogę też ciąć, zszywać. Nie mdleję, wkładając rękę do rany poszkodowanego.
Kiedy po raz pierwszy przywieziono żołnierza z obrażeniami niedającymi szans na przeżycie, a ten zmarł na moich oczach, uderzyła mnie myśl, że oto leży tu martwy, lecz dla swoich bliskich, którzy gdzieś tam na niego czekają, nadal żyje
Udzielono mi wtedy rady, która pokrywała się z radą mojego męża: nie zapamiętywać twarzy. Po prostu wykonujesz swoją pracę i cokolwiek się stanie, możesz ją dalej wykonywać. I tak pakuję teraz odcięte kończyny, po paznokciach i innych cechach identyfikuję ich właścicieli, ale staram się nie patrzeć na twarze rannych. To właśnie pomaga mi się trzymać. Czasami po pewnym czasie spotykam tych ludzi. Oni mnie pamiętają, a ja ich nie.
Bywa strasznie?
Strach jest jak nawyk, który może uratować ci życie. Jak mówi mój mąż, na wojnie giną ci, którzy przestają się bać. Znajdując się w strefie walk nie miałam pojęcia, jak brzmią KAB-y [bomby szybujące – red.], moździerze. Powiedziałam chłopakom, że będę reagować tak, jak oni. To znaczy: jeśli wy siedzicie, ja też siedzę, jeśli padacie na ziemię i czołgacie się, ja też. I pamiętam, że podczas jednego z pierwszych dni usłyszałam świst, a po nim wybuch. Chłopaki siedzą i spokojnie jedzą śniadanie. Potem kolejny wybuch. Ostrożnie pytam, czy mamy biec do schronu. A oni na to: „Tak, śniadanie ostygnie”. Mówią, że jeśli uderzy po raz trzeci, to wtedy się schowamy. Na początku to szokuje. Ale w rzeczywistości te dwa uderzenia były za domem, w którym się znajdowaliśmy. Na wojnie uważa się to za dość daleko – między tobą a miejscem uderzenia jest jeszcze całe podwórze!
Staramy się być ostrożni, ale nie można kontrolować wszystkiego, więc pojawia się też pewna doza fatalizmu: jak ma uderzyć, to uderzy. Kiedyś w nasz samochód walnął wrogi dron. Pamiętam, że padał deszcz, niebo wydawało się czyste od rosyjskiego lotnictwa, rozmawialiśmy z kolegą o jabłoniach. I nagle samochód podskoczył i obrócił się. Okazało się, że dron nagle podleciał z boku, trafił prosto pod nasz samochód, jego część, w tym dwa koła, odpadła, ale nasza kabina pozostała nienaruszona. To cud, że w aucie nie było rannych ani np. butli z gazem. Początkowo wydawało mi się, że to tylko strach, ale potem zaczęły się bóle głowy i mdłości. Wstrząs. Proponowano mi wyjazd na leczenie, ale dokąd pojechać, skoro nie ma ludzi, którzy mogliby mnie zastąpić?
Samochód ewakuacyjny po trafieniu przez drona
Teraz zrozumiałam, co miał na myśli mój mąż, mówiąc, że nie może stąd wyjechać. Zrozumiałam też jego stwierdzenie, że na wojnie jest emocjonalnie spokojniej. Bo tutaj, mimo niebezpieczeństwa, czujesz niesamowitą więź, jedność z tymi, którzy razem z tobą wykonują tę samą pracę. Nigdy nie pomyślałabym, że będę nocować w domu z czterema facetami – i czuć się maksymalnie bezpiecznie.
W takim domku może nie być wody ani prądu, ale można się do tego przyzwyczaić. Wodę zawsze jest skąd wziąć. Umówiliśmy się z chłopakami, że bez względu na to, co się będzie działo, każdy z nas musi się myć przynajmniej raz dziennie. Na początku wszyscy się śmiali, kiedy zaczęłam wszystko dezynfekować, kupiłam świeczki zapachowe, a nawet stworzyłam nam małą kawiarnię. Ale potem to docenili, bo nawet na wojnie można stworzyć podstawowy komfort i wygodę. Tak samo jest z rannymi. Stworzyliśmy zapas wypranych spodni, majtek i skarpetek i przed wysłaniem do szpitala ubieramy rannych w świeżą odzież.
Ranni sami chcą założyć te skarpetki z kotkami zamiast munduru, który przesiąkł krwią, moczem i ziemią. Wydaje się, że to drobiazg, ale to ważne
Nasze życie składa się z takich drobiazgów. Oto mój kubek. Komuś może się wydawać, że to drobiazg, ale dla mnie on jest wyjątkowy, bo przysłały mi go dzieci – synowie i mąż zostawili na nim swoje podpisy. Strzegę go, jak źrenicy oka.
Jak radzi sobie Twój mąż sam z trójką dzieci?
Wydaje mi się, że oni tam odżyli (śmiech). Zawsze starałam się wszystko kontrolować: jedzenie, ubrania, zainteresowania, zadania domowe. Z ojcem wszystko jest trochę prostsze.
Pytam, co robiliście, a dzieci odpowiadają: „Chodziliśmy z tatą do lasu”. „A co jedliście?”. „Tata powiedział, że prawdziwi myśliwi jedzą to, co upolują. Ale nic nie upolowaliśmy, więc nic nie jedliśmy”. „Ale oni nie prosili o jedzenie” – dodaje mąż
Wołodymyr od dawna chciał zapisać się do Płastu [ukraińska organizacja młodzieżowa – red.] i teraz zrobił to razem z synami. Podoba im się to. Strzelają z łuku, uczą się medycyny taktycznej. Cały czas spędzają z tatą. Dla chłopców, zwłaszcza nastoletnich (Artem ma już czternaście lat), to ważne.
Jesteś na froncie od pół roku. Czy wiesz już, co będzie za kolejne pół roku, gdy kiedy nadejdzie uzgodniony z mężem termin Twojego powrotu?
Trudno to przewidzieć, ale na pewno wrócę do domu. Na jakiś czas. Mąż został zdemobilizowany, ale nie jest pewne, czy na zawsze. Po dwóch i pół roku na froncie sam poczuł, że trzeba zrobić sobie przerwę. Tyle że ta wojna nie skończy się jutro, to gra na dłuższą metę. Musimy być gotowi bronić naszego kraju. Cieszę się, że nie tylko Wołodymyr, ale i ja jestem teraz w to zaangażowana.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki
Możesz dołączyć do zbiórki na remont samochodów ewakuacyjnych dla kompanii medycznej Nadii Syrowatko klikając w link