Exclusive
20
min

Waleria Burłakowa: Nie wiem, co musiałoby się stać, by to się skończyło raz na zawsze

Waleria Burłakowa, weteranka wojny na wschodzie, napisała kiedyś, że nauczyła się akceptować śmierć tych, którzy łatwo poszli śmierć. Ale naszym zadaniem jako państwa i narodu jest należyte uczczenie pamięci tych pierwszych żołnierzy wojny rosyjsko-ukraińskiej, którzy bez wahania stanęli w naszej obronie, podnosząc broń przeciwko wrogowi

Olga Gembik

Waleria Burłakowa, pseudonim „Lera”. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Nie chcę patrzeć na listy poległych. Tam będą znajome nazwiska

Waleria Burłakowa, pseudonim „Lera”, była jedną z pierwszych ochotniczek wojny rosyjsko-ukraińskiej. Aktywna uczestniczka wydarzeń na Majdanie, walczyła na froncie przez trzy lata od grudnia 2014 roku. Najpierw była w Piskach, potem w kopalni „Butiwka”, następnie w Swotłodarśku, a następnie „w pobliżu Marika” [tak na Mariupol mówią jego mieszkańcy – red]. Lera mówi, że wówczas Mariupol był najspokojniejszym miejscem, więc jej bracia musieli coś zrobić.  

„Jak głupcy, gdy tylko znaleźliśmy się na poligonie, zaczęliśmy stawać na uszach, by przenieść się do innej brygady, z powrotem na linię frontu – wspomina Waleria. – Na przykład w 54. brygadzie musieliśmy rozpocząć strajk głodowy, aby zachować integralność naszej kompanii i przywrócić ją na front. W końcu przyjechał ówczesny dowódca batalionu Donbas – Ukraina o pseudonimie ‘Filin’ i zabrał nas do siebie”.

Waleria – obsługująca granatnik weteranka, dziennikarka, pisarka i matka – dziesięć lat temu nie miała nic wspólnego z wojskiem. Nieco wcześniej pojechała na Majdan, na zlecenie redakcji „Tygodnika Ukraińskiego”, by relacjonować protesty. I Majdan już nigdy jej nie wypuścił.

„Zostałam ranna. Nie, nie poważnie, ale nie będę w stanie dostarczyć dziś raportu” – redaktor naczelny jej gazety wspominał później, co powiedziała przez telefon. Zdjęcie jej zakrwawionej nogi owiniętej bandażami na stronie Walerii w mediach społecznościowych przypomina o tym, jak Berkut obchodził się wtedy z demonstrantami.

„22 godziny z rzędu na ulicach stolicy. [...] Zamierzam wypić kawę, napisać raport, przespać się trzy lub cztery godziny i wrócić. Do diabła, szczerze mówiąc. Rozpłakałam się, gdy po raz dziesiąty usłyszałam: ‘Drogie kobiety i dzieci, proszę opuścić Majdan Niepodległości, gdzie będzie prowadzona operacja antyterrorystyczna’” – napisała Lera na Facebooku 19 lutego 2014 roku. Tej nocy Majdan był szturmowany, płonął gmach Związków Zawodowych – schronienie protestujących, a do Niebiańskiej Setki dołączali wciąż nowi bohaterowie.

Nie chcę patrzeć na listy zabitych, o ile w ogóle są jakieś listy. Wiem, że będą tam znajome nazwiska
Waleria na Majdanie. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

Zdjęcie z Majdanu pokazuje Walerię w hełmie z namalowanym trójzębem w pobliżu kordonu policji. Jeden z jej kolegów dziennikarzy zauważył wówczas, że godło państwowe na jej kasku to samobójstwo. „Samobójstwo to wasz strach, panowie” – odpowiedziała Lera. Zdjęcie zostało zrobione przez Irynę Cwilę, przyszłą towarzyszkę broni. Ta nauczycielka i fotografka o pseudonimie „Obiektyw” zginęła drugiego dnia inwazji na pełną skalę, podczas obrony Kijowa.

„...Pięści zaciśnięte do bólu. Nadchodzi ciemność. Stawimy jej czoło razem. Ramię w ramię” – czytamy na hełmie dziewczyny z Majdanu, uwiecznionej na zdjęciu.

A ciemność wciąż nadchodziła.

Jakie to byłoby szczęście, gdybyś został bez nóg, ale żywy...

„Wstydziłam się mówić o podstawowych rzeczach, takich jak to, że nigdy nie strzelałam z kałacha, więc po cichu sama się tego nauczyłam” – Waleria wspomina swoje pierwsze obowiązki w jednostce ochotniczej „Karpacka Sicz”.

W grudniu 2014 roku wraz z przyjaciółmi z Majdanu pojechała po raz kolejny na linię frontu. Podstaw wojskowego rzemiosła – jak prawidłowo się poruszać, jak rozkładać i czyścić broń – nauczyła się wcześniej, na tygodniowym obozie szkoleniowym batalionu „Ajdar” w Czerkasach. Ale przyznaje, że wtedy nawet nie strzelali.

Waleria na pozycji w Piskach. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

W Piskach brakowało ludzi, więc nowi zaczęli pełnić służbę razem ze starymi. Na miejscu uczyli się wojskowych sztuczek.

Tam nie było żadnego Rambo. W sylwestra razem rozgryźliśmy, jak działa granatnik automatyczny. Nie było nikogo, kto by nas uczył – wspomina Lera

Oficjalnie dołączyła do 93. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej Sił Zbrojnych Ukrainy jesienią 2015 roku jako „strzelec – sanitariuszka”. Rok później awansowała na swoje obecne stanowisko, gdy kobiety walczące na wojnie otrzymały oficjalne dokumenty dotyczące ich rzeczywistych stanowisk. I tak Waleria Burłakowa została dowódcą moździerza 120 mm w 54. brygadzie.

„W rzeczywistości wojna jest najgorszym miejscem do rozpoczęcia romantycznego związku” –  napisała kiedyś Lera na Facebooku

Wkrótce potem poznała swojego narzeczonego Anatolija Harkawenkę, pseudonim „Żeglarz”, sapera. Byli razem krótko – zginął 30 stycznia 2015 r. od wybuchu miny tripwire w kopalni „Butiwka”. Lera zaczęła pisać do niego listy, aby nie zwariować z bólu. I tak przez czterdzieści dni z rzędu.

„Lera” i „Żeglarz”. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

Jesteśmy razem od pięciu miesięcy. Kocham go tak, jak nigdy wcześniej nikogo nie kochałam. A on mówi, że bez względu na to, jaka jest ta wojna, dobrze, że się zaczęła. Inaczej byśmy się nie spotkali. „Gdzie byłaś wcześniej?”

Chcieliśmy pojechać na wakacje i wziąć ślub. Po raz pierwszy, naprawdę, a nie głupio, jak on i ja ostatnim razem. Na dobre. Wcześniej ustaliliśmy, że wyjedziemy po 20 stycznia. Ale został przełożony. Trochę.

...Klęczysz obok niego. 200. Jego nogi są oderwane. Całujesz jego ramię. Ogrzewasz zakrwawione palce swoim oddechem. Całujesz te palce. Tylko nie puszczaj. Dyktujesz coś medykom. Tak, pseudonim „Żeglarz”. Tak. Tak. Anatolij Harkawenko. Bez łez.

...Kocham cię, mój mały króliczku. I nie wiem, co dalej. Siedzę tu i palę. W twojej kurtce. Jest pokryta krwią. Ale pachnie tobą...

Listy zawarte w książce „Życie P.S.” trafiają prosto w serce. Wielu czytelników – zarówno tych, którzy byli „w punkcie zero”, jak tych, którzy tam nie byli – powie, że nikt nigdy nie napisze mocniej i szczerzej o tej wojnie.

„Wtedy wydawało mi się, że to coś bardzo osobistego – przyznaje Waleria. – Teraz wiem, że to nieprawda. Bo nie chodzi tylko o mnie i nie tylko o niego. Z jakiegoś powodu chodzi o wszystkich, którzy stracili bliskich na wojnie – na różne sposoby i w ten sam sposób. Wiem to, ponieważ od tego czasu napisały do mnie dziesiątki osób”.

Z jakiegoś powodu bardzo ważne było dla nich zrozumienie, że ktoś czuje to samo co oni

Na podstawie pamiętnika Lery w Narodowym Teatrze Dramatycznym im. Marii Zańkowieckiej we Lwowie wystawiono dramat dokumentalny „Życie P.S.”. W rolach głównych występują aktorzy Mariana Kuczma i Ołeś Fedorczenko.

„W końcu zobaczyłam ten plakat i pomyślałam: 'Nie wyobrażam sobie, jak szczęśliwy byłby Żeglarz'. Gdyby, oczywiście, książka i sztuka były o czymś innym. Jest też o nas. Ale nie o jego śmierci” - mówi Lera.

Plakat spektaklu opartego na książce Lery. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

– Jakie to byłoby szczęście, gdybyś został bez nóg, ale żywy... – mówi aktorka ze sceny słowami Walerii. Publiczność na sali nie może powstrzymać łez.

Dobrze, że miał te dziewięć lat: zdążył powalczyć, urodził mu się syn

W 2020 roku, dwa lata przed inwazją na pełną skalę, Lera po raz drugi odwiedziła Ścianę Pamięci w Kijowie. Na ścianie Monastyru Michajłowskiego o Złotych Kopułach znajdują się zdjęcia tysięcy ukraińskich ochotników, żołnierzy i funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa, którzy zginęli w obronie Ukrainy. Napisała wtedy na Facebooku:

„Bez względu na to, ilu moich towarzyszy poległo, w drodze tam z jakiegoś powodu przypomniałam sobie szczególnie czterech – tych, którzy na zawsze pozostaną w moich myślach. [...] Tak samo jest z każdym – ktoś jest ci bliższy, a czyjaś śmierć dotyka cię bardziej. [...] Dlatego pomyślałem, że jest ich czterech. ‘Żeglarz’. ‘Mit’. ‘Malowany’. ‘Wiedźma’. I tak było, dopóki nie przeszłam wzdłuż ściany, żeby ich poszukać, czterech, którzy zginęli w różnych latach, w różnych miejscach. [...] Twoje oczy nagle wyłapują z setek oczu na ścianie znajome oczy, których nie szukałaś. I po prostu zastygasz: ‘Telefon’. ‘Pionier’. ‘Hajdamaka’. ‘Mehan’. „Ronin’. ‘Łotysz’... Cztery – myślisz sobie – tylko cztery. Dopóki nie podejdziesz do ściany i nie spotkasz oczu wszystkich pozostałych”.

Waleria z synem pod Ścianą Pamięci w Kijowie: Facebook / Lera Burlakova

„Jak wielu ludzi, mam dziką liczbę zmarłych bliskich” – mówi dziś Waleria. – ‘Myrnyi’ był żołnierzem z Prawego Sektora, z którym zaciągnęliśmy się do 93. pułku, a następnie przenieśliśmy do 54. pułku na przyczółku w Switłodarśku. A potem został oficerem. Kiedy byliśmy na froncie, jedząc zupkę chińską na sucho lub kładąc się spać w błotnistej kałuży, nie umyci od tygodni, żartował, że to nasz „bezdomny duch” trzyma nas w siłach zbrojnych. ‘Dzik’, który kiedyś cudem przeżył, gdy w 2014 r. poszedł na akcję z ‘Pionierem’ pierwszym zabitym w naszej jednostce, potem szlochał na cmentarzu, obracając w dłoniach swój rozdarty przez odłamki magazynek…

Kiedy dowiedziałam się, że zginął w 2023 roku, pomyślałam – jak to dobrze, że miał jeszcze te dziewięć lat, że zdążył tyle powalczyć, ożenić się, mieć syna... Wielu chłopakom to się nie udało

Wspomnienia poległych towarzyszy stara się zachować w licznych tekstach, które prawdopodobnie trafią do kolejnej książki. Szczególne miejsce zajmie w niej Wasyl Slipak, pseudonim „Mit”, bohater Ukrainy, śpiewak operowy, solista Opery Paryskiej, ochotnik z Prawego Sektora. Zginął 29 czerwca 2016 r. od kuli wrogiego snajpera w pobliżu wsi Łuhanśke w obwodzie donieckim.

Wasyl Slipak, pseudonim „Mit”, zginął 29 czerwca 2016 r. na przyczółku w Switłodarśku. Mychajło Łupiejko, „Anioł”, stracił obie nogi. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

„To bardzo interesująca kategoria wspomnień – o czasie spędzonym z ludźmi, których już nie ma, w miejscach i miastach, których już nie ma – mówi Waleria. – Jak wtedy, gdy spacerowaliśmy z ‘Bizonem’, ‘Sępem’ i ‘Mitem’ w Mariupolu. Słońce zachodziło, w pobliżu było morze. ‘Mit’ spróbował wtedy okropnego alkoholowego napoju energetycznego o nazwie ‘Revo’, tak innego od wyśmienitych francuskich win. Dziwnie jest zdać sobie sprawę, że wiele szczęśliwych chwil istnieje tylko w pamięci. ‘Bizon’ walczył w 2014 roku i zginął w obwodzie charkowskim. ‘Sęp’ zaginął, ale znając go, myślę, że nie przeżyłby nawet dnia w niewoli".

Nie można już wpaść na żadnego z bohaterów i powiedzieć: „A pamiętasz, jak...”. I nigdy nie będziesz mogła usiąść na tej samej ławce, na której wtedy siedziałaś. Nawet po wyzwoleniu Mariupola

Dla Lery ‘Mit’ był ucieleśnieniem niezawodności. Wspomina, że kiedy śpiewał w Paryżu, mogła do niego zadzwonić i powiedzieć: „Bracie, jesteśmy tutaj, w punkcie kontrolnym w środku nocy, nie mamy jak wrócić na nasze pozycje”. I w ciągu 15 minut, „używając jakiejś ochotniczo-wojskowej supermocy” i swoich umiejętności komunikacyjnych, mógł zorganizować pomoc. Tej nocy, dzięki telefonom i pomocy z Francji, Dmytro Kociubaiło, ze pseudonim „Da Vinci”, doprowadził ich na swoje pozycje. Był pierwszym ochotnikiem, który za życia otrzymał tytuł Bohatera Ukrainy. Zmarł 7 marca 2023 roku.

„Czasami wydaje się, że nie ma już nikogo. A potem umiera ktoś inny i zdajesz sobie sprawę, że było ich więcej” – mówi Lera

Nie będzie Buczy na pół kraju. Do czasu

Niepokój, pesymizm i zdolność do rysowania najbardziej ponurych scenariuszy to doświadczenia, które weteranka Waleria Burłakowa zdobyła podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej: „Przede wszystkim zmieniła się moja ocena każdej sytuacji. Zaczęłam bardzo dobrze rozumieć, czym jest śmierć”.

Oczywiście ani przez chwilę nie wątpiła, że inwazja Rosji na Ukrainę na pełną skalę w końcu nastąpi. Jedyne pytanie brzmiało: kiedy? Pobudka przyszła, gdy odwołano wieczorne loty do Ukrainy, na przykład z Frankfurtu, gdzie Lera była w weekend. Lufthansa nagle zdecydowała, że załogi nie powinny już nocować w ukraińskich miastach.

„Zastanawiałam się, czy w ogóle będzie jakiś lot rano. Czy naprawdę będzie więcej lotów do Ukrainy?” – wspomina. Zdała sobie sprawę, że nie może czekać do ostatniej chwili, bo jest już matką. Jej 3-letni syn Timur, pozostawiony z babcią, czekał na nią w Kijowie.

Ewakuacja z Kijowa. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

„Wywiozłam dziecko przed inwazją. Z jednej strony wszystko było oczywiste. Z drugiej moja wyobraźnia malowała mi znacznie gorsze obrazy: myślałam, że nie będzie połączenia, nie będzie niczego.

Myślałam, że będzie Bucza, tyle że wielkości połowy kraju. Oczywiście w ciągu kilku miesięcy okazało się, że jednak nie. Do czasu

Przyleciała do Kijowa porannym lotem, spakowała kilka rzeczy, a następnego ranka wraz z synem wyruszyła w kierunku zachodniej granicy. „Bardzo się cieszę, że później mogliśmy wrócić. Nie spodziewałam się, że będę miała dokąd pójść, bo wiele osób nie ma dokąd pójść”.

Waleria wychowuje swojego syna na patriotę. Pięcioletni Timur wie o poległych bohaterach – choć do niedawna był przekonany, że zabił ich straszny smok. Od trzeciego roku życia odróżnia letni granatnik od ciężkiego, buduje działa samobieżne z Lego Duplo, karci babcię za rusycyzmy i zadaje szczere, dziecięce pytania: „Dlaczego naszych wrogów – sąsiadów można zabijać, a tych na ulicach w Waszyngtonnie – nie?

„Zwykle matkom radzi się samorealizację, nieskupianie się na dzieciach, robienie tego, co chcą – uśmiecha się Lera. – Oczywiście ograniczam się na wiele sposobów”.

Bo ja naprawdę chciałabym być w jedynym miejscu, w którym nie wstydziłabym się być: na froncie. Ale nie widzę sposobu, by połączyć to z samotnym wychowywaniem syna

Z Wielkiej Brytanii, gdzie Lera i jej dziecko znaleźli tymczasowe schronienie, wrócili dość szybko:

„Jakoś w końcu dotarło do mnie, że nie ma żadnego: 'zostaniemy tu do końca wojny, a potem wrócimy'. Bo ta wojna nie jest na rok, nie na dwa, nie na trzy. I albo zaakceptuję, że moje dziecko pójdzie do szkoły w Wielkiej Brytanii i się zasymiluje, albo zaakceptuję życie w Ukrainie takie, jakim jest teraz”.

Podczas rosyjskiej inwazji Waleria złożyła podanie o pracę w Centrum Analiz Polityki Europejskiej w Waszyngtonie – i spędziła rok, wzmacniając ukraiński głos w międzynarodowych dyskusjach za oceanem. Czas spędzony z dala od Ukrainy był łatwiejszy do zaakceptowania, bo pracowała dla swojego ojczystego kraju. Teraz przebywa w Kijowie ze swoim synem.

„Nie wiem, jaki będzie i jaki powinien być kraj, za który poświęcono tak wiele istnień ludzkich w całej jego historii – mówi. – Mogę myśleć tylko o jego granicach geograficznych, których będę w stanie bronić. Ale z pewnością będą to granice innego etapu. Ponieważ, jeśli się nad tym zastanowić, ta chujnia nigdy się nie skończy. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, by to się skończyło na zawsze, byśmy mogli skupić się na czymś innym niż przetrwanie narodu – bez okupacji lub częściowej okupacji, bez oczywistych i nie tak oczywistych Janukowyczów, bez zamrożonych lub aktywnych działań wojennych – bez całkowitego skupienia się na czymś innym niż przetrwanie narodu”.

No items found.
Partner strategiczny
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. Ukończyła polonistykę na Wołyńskim Uniwersytecie Narodowym Lesia Ukrainka oraz Turkologię w Instytucie Yunusa Emre (Turcja). Była redaktorką i felietonistką „Gazety po ukraińsku” i magazynu „Kraina”, pracowała dla diaspory ukraińskiej w Radiu Olsztyn, publikowała w Forbes, Leadership Journey, Huxley, Landlord i innych. Absolwent Thomas PPA International Certified Course (Wielka Brytania) z doświadczeniem w zakresie zasobów ludzkich. Pierwsza książka „Kobiety niskiego” ukazała się w wydawnictwie „Nora-druk” w 2016 roku, druga została opracowana przy pomocy Instytutu Literatury w Krakowie już podczas inwazji na pełną skalę.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie

Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?

Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.

Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.

We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.

Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...

Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?

Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.

Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.

Czekanie na kongresmenów

Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?

Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.

Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.

Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.

Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.

W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.

Gdzie dokładnie?

Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.

Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.

Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.

Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu

W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.

Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.

Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.

Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.

Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.

Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.

„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.

"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca

Kara dla prowokatorki

Kto pomaga wam finansowo?

Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).

Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?

Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.

Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.

Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.

Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach

Jak udaje ci się powstrzymać?

Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.

Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.

Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.

Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.

Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.

Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.

Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.

Czy odczuwasz presję, groźby??

Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.

Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?

Tak, są rezultaty.

Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność

Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.

Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.

Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.

Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?

Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.

W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy

Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?

Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.

Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.

Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?

Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.

Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.

Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.

Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.

Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?

Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.

Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.

Nawet za oceanem nie można milczeć

Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.

Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?

Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.

Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.

Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni

A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.

zdjęcia z prywatnych archiwów

20
хв

Mariczka Hlyteń: Skoro Kongres USA jest otwarty dla każdego, zaczepiam kongresmenów i rozmawiam z nimi o Ukrainie

Natalia Żukowska

„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.

Prowadziło mnie poczucie winy

Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo?
Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.

Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją.
24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.

Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.

Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.

Życie w ciemnościach w Sławutyczu

W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz?
Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.

Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło?
Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.

Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.

Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?

Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.

W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.

Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.

A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...

Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.

Z córeczką w Warszawie

Po prostu próbujemy

Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy.
Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.

Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski?
Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.

Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.

Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.


Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka.
Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.

Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.

Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy

 Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno?
W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.

Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.

Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą?
Na początku pracowałam w redakcji sama.

Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.

Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.

Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.

Z pierwszymi polskimi książkami

Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.

Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.

Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę

Czy większość Państwa pracowników to Polacy?
Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.

A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem?
Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.

Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.

To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.

Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.

Z koleżankami z wydawnictwa

Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować?
Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.

Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego?
Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.

Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie?
Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.

W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.

Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych.
Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.

Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi?
Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.

Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.

Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców?
Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.

Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.

Redagowała Maria Syrchyna.

20
хв

Przepis na dobre samopoczucie za granicą? Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Podczas zagrożenia szansa na życie to Twoje działanie. Można się tego nauczyć

Ексклюзив
20
хв

W podziemnej twierdzy armii ukraińskiej

Ексклюзив
20
хв

Profesor Roman Kuźniar: Rosję ta wojna powinna kosztować coraz więcej. Aż się udławi Ukrainą

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress