Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Izba Reprezentantów USA zatwierdziła pakiet pomocy dla Ukrainy. Prawie 61 miliardów dolarów!
Odbyło się historyczne głosowanie w Izbie Reprezentantów USA. Zdecydowana większość kongresmenów poparła ustawę o pomocy dla Ukrainy. "Za" głosowało 310 kongresmenów, a "przeciw" 112. Teraz Senat musi zagłosować nad ustawą, po czym prezydent USA Joe Biden obiecał podpisać ją tak szybko, jak to możliwe.
W sumie na ten cel zostanie przeznaczone prawie 61 miliardów dolarów, z czego 49,9 miliarda dolarów zostanie przeznaczone na wydatki obronne dla Ukrainy. 11,3 miliarda zostanie wydane na trwające operacje wojskowe USA w regionie; 13,8 miliarda dolarów na zakup nowych systemów uzbrojenia, towarów i usług do celów obronnych; 26 milionów dolarów na bieżący nadzór i odpowiedzialność za pomoc i sprzęt dostarczany Ukrainie; 7,8 miliarda dolarów bezpośredniej pomocy finansowej w formie pożyczki dla Ukrainy (wsparcie budżetowe); 400 mln USD na ochronę granic i humanitarne rozminowywanie.
Po 15 listopada 2024 r. prezydent USA będzie mógł umorzyć do połowy kwoty pożyczki po przedstawieniu Kongresowi uzasadnienia.
Ustawa wymaga, aby Pentagon/Departament Stanu przedstawił jasną strategię USA dla Ukrainy w ciągu 45 dni. Zobowiązuje również prezydenta USA do przekazania Ukrainie ATACMS dalekiego zasięgu (typ nieokreślony) tak szybko, jak to możliwe po jej uchwaleniu. Prezydent może odroczyć przekazanie, jeśli jego zdaniem przekazanie ATACMS byłoby szkodliwe dla interesów bezpieczeństwa narodowego USA.
Wcześniej przez cztery miesiące Republikanie w Izbie Reprezentantów blokowali projekt ustawy administracji Joe Bidena, który oprócz pomocy zagranicznym partnerom zawierał środki na wzmocnienie środków przeciwko nielegalnej migracji i wzmocnienie południowej granicy Stanów Zjednoczonych.
Teraz ustawa została podzielona na cztery części, aby głosy na "nie" nie sumowały się, jak miałoby to miejsce w pojedynczym głosowaniu (ponieważ republikańscy izolacjoniści są przeciwni pomocy dla Ukrainy, ale popierają pomoc dla Izraela. A skrajnie lewicowi Demokraci są za Ukrainą, ale przeciwko pomocy dla Izraela). I ten ruch zadziałał: kongresmeni uchwalili nie tylko ustawę o pomocy dla Ukrainy, ale także ustawę o pomocy dla Izraela i wsparciu dla regionu Indo-Pacyfiku.
Wszystkie cztery poprawki do ustawy o wsparciu dla Ukrainy zostały odrzucone przez Izbę Reprezentantów. Asystent sekretarza Pentagonu ds. bezpieczeństwa międzynarodowego Celeste Wallander ogłosiła niedawno, że Pentagon rozpocznie szybkie przenoszenie amunicji, pocisków artyleryjskich i sprzętu obrony powietrznej, gdy tylko Kongres zatwierdzi pomoc. Ze swojej strony prezydent USA Joe Biden obiecał podpisać ustawę bezzwłocznie, ale dopiero po zatwierdzeniu jej przez Senat.
Podczas głosowania na sali powiewało wiele ukraińskich flag. Kongresmenka z Ohio Marcy Kaptur zacytowała nawet wiersz Tarasa Szewczenki "Umarłym, żywym i nienarodzonym" w swoim przemówieniu popierającym ustawę:
"Opamiętajcie się! Bądźcie ludźmi, bo będziecie mieli kłopoty!
Przykuci ludzie wkrótce zostaną uwolnieni".
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenskij podziękował "każdemu, kto poparł nasz pakiet", a także osobiście marszałkowi Mike'owi Johnsonowi i wszystkim amerykańskim sercom, które czują, że rosyjskie zło nie powinno wygrać. Podziękował również całemu ukraińskiemu zespołowi i wszystkim przyjaciołom Ukrainy. "Doceniamy każdy przejaw wsparcia dla naszego państwa i niepodległości, naszych ludzi i naszego życia, które Rosja chce pogrzebać w ruinach" - powiedział ukraiński prezydent.
Ale to nie wszystkie dobre wiadomości. Kongresmeni głosowali również za przyjęciem ustawy o wykorzystaniu zamrożonych rosyjskich aktywów na rzecz Ukrainy. Wcześniej Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy jednogłośnie przyjęło rezolucję wzywającą do przekazania zamrożonych rosyjskich aktywów na odbudowę Ukrainy.
Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym.
Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.
- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.
Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.
Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.
- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.
Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.
- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
- Co to było? - pytam go.
- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.
Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy.
- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy.
W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.
- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.
Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach.
Eryk. Archiwum prywatne
- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.
Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.
Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie
Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika.
- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję
- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.
Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.
Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.
Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze.
- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki?
Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.
- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.
Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?
Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew.
Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.
Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu. Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.
Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.
Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.
Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.
Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.
Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror
Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.
Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej…
To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie.
I to są tylko matematyczne obliczenia.
W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje.
Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?
Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.
Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin
W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.
Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.
Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu.
Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.
Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.
W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości.
Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”.
No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.
Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji.
Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają?
Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.
Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach?
Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.
Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.
Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli.
Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.
A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku.
Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów?
Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.
Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej?
Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.
Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.
Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?
Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.
Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo
Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało.
Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.
Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone.
W Ukrainie doniesienia o tym, że nastolatki zwerbowane przez Rosjan dopuściły się dywersji, chuligaństwa czy terroryzmu, to już codzienność. Początkowo wróg skupiał się na dzieciach z rodzin w trudnej sytuacji socjalnej, ale ostatnie głośne przypadki pokazują, że w pułapkę wpadają nawet nastolatki z zamożnych rodzin, w tym dzieci wojskowych, którzy bronią kraju.
Jednym z najbardziej szokujących przypadków była tragedia w Iwano-Frankiwsku w 2023 roku. Dwóch chłopców w wieku 15 i 17 lat przez kanał na Telegramie dostało zadanie od rosyjskiego kuratora: złożyć domowej roboty bombę i dostarczyć ją pod wskazany adres.
Kiedy wyszli na ulicę, by wykonać zadanie, bomba została zdalnie odpalona. Starszy chłopak zginął na miejscu, młodszemu amputowano nogi
Szerokim echem odbiło się też zabójstwo Iryny Farion, ukraińskiej działaczki społecznej, aktywistki działającej na rzecz języka ukraińskiego i posłanki ze Lwowa. Podejrzewa się o nie Wiaczesława Zinczenkę z Dniepru, syna żołnierza Sił Zbrojnych Ukrainy. Ukraińskie służby specjalne ustalają, czy zatrzymany ma powiązania z ruchem neonazistowskim w Rosji.
Z kolei 14-letnia uczennica z Tarnopola szukała pracy w jednej z grup telegramowych. Hakerzy podstępem uzyskali dostęp do jej danych osobowych, włamali się do jej telefonu i ściągnęli intymne zdjęcia dziewczyny. Szantażem zmusili ją do przeniesienia w plecaku materiału wybuchowego i podłożenia go pod samochodem, który stał w pobliżu posterunku policji. Funkcjonariusze cudem zdołali zapobiec eksplozji.
W 2024 roku, w okresie masowych ataków na obiekty energetyczne Ukrainy, przez kraj przetoczyła się fala incydentów, w których werbowano nastolatków do wysadzania elektrowni. Potem była kolejna fala – podkładania ładunków wybuchowych w wojskowych samochodach
Jak rosyjscy rekruterzy znajdują swoje ofiary? Najczęściej poprzez grupy telegramowe poświęcone poszukiwaniu pracy. Kuszą je pieniędzmi, na przykład prosząc, by na początek zrobić coś łatwego i błahego, na przykład namalować graffiti na jakimś budynku. Płacą hojnie (w lokalnej walucie lub kryptowalucie), a potem idą dalej: namawiają do popełnienia przestępstwa. Obiecują za to większe kwoty, ale tym razem nikt nie zamierza już płacić. Albo szantażują i zastraszają.
Taki schemat pomaga upiec kilka pieczeni na jednym ogniu: zadać cios Ukraińcom rękami innych Ukraińców, wrobić w przestępstwo lub zniszczyć nieletnich, którzy swoimi działaniami rujnują sobie życie, a tym samym wypadną z potencjalnego kręgu oporu przeciw Rosjanom.
Jak rosyjscy rekruterzy znajdują swoje ofiary? Najczęściej poprzez grupy telegramowe poświęcone poszukiwaniu pracy
„Rzućcie ją na kolana i poniżcie”
W Ukrainie wszystko zaczęło się od anonimowych kanałów na Telegramie, z obraźliwymi komentarzami na temat wspólnych znajomych. Najpierw w ośrodkach regionalnych, a potem nawet w małych miasteczkach, jedna po drugiej pojawiały się grupy o nazwie „Istota (i nazwa miasta)”. Informacje o nich rozchodziły się pocztą pantoflową. Proponowano wysyłanie zdjęć i filmów osób, o których nastolatki chciałyby wyrazić swoją opinię anonimowo. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy byli na kogoś obrażeni, zazdrośni, mieli jakieś konflikty. Często celem ataków stawali się „kujoni”, atrakcyjne dziewczyny i ci, którzy nie pasowali do ogólnych norm.
Rozpowszechniano zdjęcia z poniżającymi, cynicznymi opisami, wulgarnymi słowami, które często zawierały bezpośrednie wezwania do przemocy: „gdy ją zobaczycie, oplujcie ją”, „ona ma AIDS”, „w nienaturalny sposób zgwałciłem jego matkę”, „ona ma wszy”, „rzućcie ją na kolana i poniżcie”
Jeśli rodzice lub krewni wstawiali się za dzieckiem, administratorzy kanału mogli stworzyć na nich „teczkę”, organizując nagonkę na całą rodzinę
Ukraińskie ośrodki śledcze, w szczególności serwis NGL.Media, udowodniły, że to część hybrydowej wojny przeciwko Ukrainie, a administratorzy tych kanałów znajdowali się w Rosji. Wszystkie informacje na tych kanałach były podawane w języku rosyjskim, a profile – powiązane z rosyjskimi numerami.
– Znaleźli mój profil na Facebooku i zaczęli pobierać stamtąd zdjęcia, umieszczając je potem w bardzo obraźliwych kontekstach. Udostępniali moje dane kontaktowe: numer telefonu, miejsce pracy – opowiada Iryna z Odesy. – Chciałam chronić moją siostrzenicę. Ją, sportsmenkę i prymuskę, pięknę dziewczynę, przedstawiono jako sprzedająca się do intymnych zabaw. Wpadła w depresję, nie chciała chodzić do szkoły. Administrator kanału zaproponował usunięcie tego posta za pieniądze, ale kiedy się zgodziłam, po prostu zniknął.
Nie chodziło więc o pieniądze, ale o celowe nękanie, wywieranie dodatkowej presji psychicznej na ukraińskich nastolatkach – i tak już doświadczonych przez wojnę, rozłąkę z rodzicami, utratę domu i normalnego, bezpiecznego życia.
Według Nastii Melnyczenko, badaczki zjawiska znęcania się, w destrukcyjnym schemacie nękania w Internecie ostatecznie cierpią wszystkie strony. Największej krzywdy doświadczają dzieci, które znalazły się w roli ofiary. Jednak poziom niepokoju wzrasta również u tych, którzy po prostu scrollowali strony i byli świadkami nękania. Znęcanie się ma silny wpływ na rozwój zespołu stresu pourazowego (PTSD). Badania pokazują, że 27,6% chłopców i 40,5% dziewcząt, którzy doświadczyli znęcania się, miało wyniki mieszczące się w klinicznym zakresie PTSD.
Trauma nastolatków spowodowana znęcaniem się może być większa niż nawet u dorosłych uczestników wojny, pracowników, którzy zostali zwolnieni, czy par po rozwodzie
Podobne do wspomnianych kanały na Telegramie mogły być też wykorzystywane do budowania baz danych nastolatków potencjalnie podatnych na manipulację i próby rekrutowania do nielegalnych zadań.
Największej krzywdy doświadczają dzieci, które znalazły się w roli ofiary
Tellonym i Szon Patrol, czyli nękanie w Polsce
Chociaż w Polsce kontrole dotyczące wykorzystywania cudzych zdjęć i filmów są surowsze, charakter kontaktów, w które ostatnio angażują się nastolatki, jest bardzo podobny.
Zamiast Telegramu używa się tu Tellonym, aplikacji mobilnej i serwisu internetowego do wymiany anonimowych wiadomości. Początkowo aplikacja ta była niewinnym narzędziem integrującym społeczność liceów i podstawówek. Publikowano tam ogłoszenia o sprzedaży książek, dyskutowano o nauczycielach – którzy są surowi, a którzy nie. Jednak z czasem w wielu szkołach Tellonym stał się narzędziem do celowego nękania.
– Nie wiedziałam o tej aplikacji, dopóki nie usłyszałam szeptów za moimi plecami, bo w Tellonym napisano: „Karina P. z 2b to dziwka” – powiedziała mi córka mojej przyjaciółki.
Niedawno polscy nastolatkowie znaleźli sobie nową rozrywkę: organizują „patrole” sprawdzające, czy dziewczyny są odpowiednio ubrane, i publikują w mediach społecznościowych krytyczne filmy. Wskazane w ten sposób dziewczyny zmagają się z wieloma negatywnymi komentarzami na swój temat. Liczba kont w mediach społecznościowych, które używają nazwy „Szon Patrol (+ nazwa miasta)”, gwałtownie rośnie.
Słowo „szon” w młodzieżowym slangu oznacza prostytutkę.
To nie przypadek, ale celowe naśladowanie modelu destabilizacji psychologicznej: to, co wypróbowano w Ukrainie, teraz wprowadza się w Polsce – z uwzględnieniem mentalności narodowej i realiów prawnych dotyczących publikowania zdjęć i filmów. Jedynym celem jest sianie chaosu i dzielenie społeczeństwa
Test podatności: jak rekruterzy badają grunt
Tylko w moim małym miasteczku, w obwodzie odeskim, w ciągu ostatniego miesiąca sporządzono protokoły administracyjne wobec rodziców trójki dzieci. To bezpośrednia konsekwencja nowej fali: w anonimowych grupach telegramowych w zamian za niewielką zapłatę 100 czy 200 hrywien (10-20 zł) zachęca się dzieci i nastolatków do naruszania porządku publicznego lub działań niezgodnych z prawem. Proponuje się im na przykład wykonywanie niebezpiecznych akrobacji na rowerach lub motorowerach, wspinanie się na pomniki, kąpanie w miejskiej fontannie, odpalanie petard (podczas wojny to zabronione, bo wywołuje lęk) – a potem fotografowanie i filmowanie tego wszystkiego. I publikowanie.
„Ceniony” jest content z bezdomnymi, osobami pijanymi i rówieśnikami w upokarzających sytuacjach
Jak podkreśla polski reporter Paweł Jędral, Rosja systematycznie stosuje te same narzędzia – dezinformację, cyberataki i angażowanie wrażliwych grup w fizyczny wandalizm – również w Mołdawii. Ta na pierwszy rzut oka dziwna taktyka jest skutecznym narzędziem wojny hybrydowej.
Co jednak najważniejsze, dzięki takim pozornie niegroźnym działaniom następuje selekcja potencjalnych kandydatów do dalszej, już poważniejszej, współpracy.
Słowo „szon” w młodzieżowym slangu oznacza prostytutkę
„Łatwy szmal” i „ważna misja”, czyli haczyki
Podatne i posłuszne dzieci rekrutuje się do popełniania poważniejszych przestępstw. Ostatecznym celem jest wykorzystanie ich do przeprowadzania aktów dywersji, podpaleń, zamachów bombowych itp. Za granicą takie przypadki mają wywoływać negatywne nastawienie do Ukraińców, zmniejszyć poparcie dla Ukrainy i solidarność z nią.
Analiza przeprowadzona przez ukraińską fundację charytatywną „Głosy dzieci” pokazuje, że Rosjanie celowo poszukują nastolatków z tak zwanej strefy ryzyka, proponując im pieniądze w zamian za destrukcyjne treści lub wykonywanie niezgodnych z prawem zleceń. Do tej kategorii należą dzieci, które odczuwają izolację społeczną, mają niską samoocenę lub problemy finansowe.
Ta wrażliwość jest szczególnie silna w środowisku dzieci będących uchodźcami. Liczba potencjalnych celów może być tutaj wyższa z powodu szeregu czynników systemowych: izolacji społecznej w środowisku zagranicznych rówieśników, rozdzielenia rodzin, problemów finansowych.
Także lokalni nastolatkowie, którzy słyszeli ksenofobiczne wypowiedzi rodziców, często łatwo ulegają zewnętrznym wpływom. Rekruterzy wiedzą, na jakie czułe punkty naciskać.
Kiedy czujesz bezsilność i niepokój, nagle pojawia się ktoś, kto potrafi przekonać cię o ważności określonych działań – ostrzega fundacja „Głosy dzieci”
Niedawna historia z Wrocławia pokazuje, jak działają te mechanizmy. Podejrzani – grupa ukraińskich nastolatków – zwabili innego Ukraińca, 23-letniego, na rzekomą randkę z 16-letnią dziewczyną. Kiedy mężczyzna przyszedł, brutalnie go pobili, ogolili mu głowę i namalowali na twarzy nazistowskie symbole. Wszystko sfilmowali.
Z kolei polska policja zatrzymała dwóch 17-letnich obywateli Ukrainy, którzy według śledczych na zlecenie zagranicznych służb specjalnych pozostawiali „banderowskie hasła” oraz czerwono-czarne symbole na budynkach i pomnikach ofiar tragedii wołyńskiej. Polskie służby specjalne podkreślają, że działania te miały charakter prowokacji i służyły podsycaniu wrogości między Ukraińcami i Polakami.
Takie sytuacje powtarzają się w różnych krajach UE, gdzie mieszkają ukraińscy uchodźcy. Niedawno w Holandii policja aresztowała dwóch 17-latków pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Według ojca jednego z nich, syn został zwerbowany przez prorosyjskiego hakera za pośrednictwem Telegramu. W sierpniu nastolatek z Wi-Fi snifferem [urządzenie do przechwytywania danych – red.] kręcił się w pobliżu biur Europolu, Eurojustu i ambasady Kanady w Hadze, szpiegując pracę tych instytucji.
Rosjanie celowo poszukują nastolatków z tak zwanej strefy ryzyka, proponując im pieniądze w zamian za destrukcyjne treści lub wykonywanie niezgodnych z prawem zleceń
Zaufanie kontra manipulacje: jak przeciwdziałać
Ministerstwo Edukacji Ukrainy wyjaśnia: podstawowym zabezpieczeniem jest zaufanie między rodzicami a dzieckiem. Jest ono w stanie zniweczyć wszystkie schematy rekrutacyjne.
Ten mechanizm ochronny, budowany od najmłodszych lat, dowiódł już swojej skuteczności. Dowodzi tego przypadek w Tarnopolu. Ósmoklasista jednej z tamtejszych szkół nie zgodził się na propozycję „zarobku”, którą otrzymał w komunikatorze: przeprowadzenie zamachu terrorystycznego na urzędników państwowych. Rozpoczął tę komunikację dla żartu, ale wkrótce zaczęto go szantażować i grozić mu. Opowiedział o wszystkim rodzicom, cyberprzemoc udało się powstrzymać.
Okres dojrzewania to czas burzliwych zmian w organizmie i psychice, co sprawia, że młodzież jest szczególnie podatna na radykalne idee. Układ limbiczny (emocje) jest już dobrze rozwinięty, a kora przedczołowa (samokontrola, ocena ryzyka) jeszcze nie. Dlatego emocje często biorą górę nad rozsądkiem. Manipulatorzy wykorzystują to, podsuwając proste odpowiedzi na złożone pytania. To, że młodzi chłopcy i dziewczęta ulegają takim wpływom, nie świadczy o ich złym charakterze, lecz o umiejętnościach wroga.
Co mogą zrobić rodzice
1. Porozmawiać z dzieckiem o ryzyku, które może się pojawić, ostrzec przed możliwością szantażu i zastraszania. Podać przykłady różnych adekwatnych sytuacji, w szczególności takich, w których wszystko zaczęło się od propozycji „łatwych pieniędzy” lub wykonania „specjalnej misji”. Wyjaśnić, jak przebiega rekrutacja i jak postępować w przypadku popadnięcia w tarapaty.
2. Nie pouczać nastolatka na temat jego przekonań czy zainteresowań. Być wsparciem, a nie nadzorcą. Nie potępiać, tylko słuchać i zadawać wiele pytań. Poszukiwanie odpowiedzi uczy krytycznego myślenia.
3. Zaproponować alternatywę dla tego, czego szukają manipulatorzy. Skierować energię dziecka w konstruktywną stronę. Jeśli niepokoi je jakaś niesprawiedliwość, wspólnie z nim zaangażować się w działalność charytatywną. A jeśli brakuje mu pieniędzy – wspólnie poszukać sposobu na ich zarobienie.
Trzeba zdać sobie sprawę z tego, jakie bolączki wykorzystuje wróg. W Polsce to podsycanie wrogości narodowej: próby skłócenia Ukraińców z Polakami, sianie niezgody między uchodźcami a lokalną społecznością
Wrodzy manipulatorzy zawsze grają na podziałach. Naszym obowiązkiem jest nie potępiać ofiar, ale stworzyć system, w którym każde dziecko będzie wiedziało, gdzie zwrócić się o pomoc, nie obawiając się kary.
Jest początek września. Tej dość chłodnej nocy w ciągu kilku godzin sześć samochodów zostaje wysadzonych w powietrze przez drony kamikadze. Wszystko dzieje się na głównym szlaku logistycznym łączącym Izium i Słowiańsk. To najlepsza i najszybsza droga, którą można dojechać na Donbas z Kijowa czy Charkowa. Tędy codziennie jeżdżą setki samochodów wojskowych, wolontariusze, cywile, tędy karetkami pogotowia przeprowadzane są ewakuacje z rannymi wojownikami. Stąd do pierwszej linii frontu jest niecałe czterdzieści kilometrów. Choć my wszyscy przywykliśmy już do życia w rytm uderzeń dronów, tego nikt nie jest w stanie pojąć. Do dziś ta droga wydawała się zupełnie bezpieczna.
Drony zmieniają frontową rzeczywistość
Jeszcze dwa lata temu zdarzało mi się odwiedzać żołnierzy, szczególnie artylerzystów czy droniarzy, na pozycjach bojowych. Wówczas bezpieczeństwo dyktował zasięg artylerii - wiedzieliśmy, jak się poruszać blisko linii frontu, by zminimalizować ryzyko ostrzału.
Słowo „niebezpieczne” funkcjonowało w zupełnie innym wymiarze. Niebezpieczeństwo można było przewidzieć, przygotować się, a często nawet mu zapobiec. Czasem nawet słyszałam, że “jeśli się jest wolontariuszem, to trzeba być głupim, by dać się zabić na wojnie”.
To zdjęcie zostało zrobione w kwietniu 2025 roku, kiedy drogą jeszcze można było przejechać. Teraz nad nią krążą drony
Coś w tym było. Bo jeśli słuchało się komunikatów wojskowych, sprawdzało się szlak zaraz przed wyjazdem, pozostawało w stałej komunikacji z tymi, którzy dobrze znają teren, było naprawdę mało prawdopodobne, by coś poszło nie tak.
W tej chwili drony kompletnie zmieniły frontową rzeczywistość. Latają rojami nad linią frontu i uderzają we wszystko i wszystkich. Tu nie ma znaczenia, czy to wojskowy pojazd, czy samochód do ewakuacji medycznej, czy karetka oznaczona wielkim czerwonym krzyżem.
Rosjanie biją we wszystkie pojazdy, nie robią żadnych wyjątków. Ale nie tylko w pojazdy. Jeśli misja drona dobiega końca, bo wyczerpuje mu się bateria, to uderza on w cokolwiek, co spotka na swojej drodze. Na rozładowanym akumulatorze nie wróci do operatora, a przecież szkoda marnować ładunek wybuchowy.
Wstrząsające są zdjęcia starszej kobiety, która w okolicach miasta Pokrowsk jechała na rowerze. Rosyjski dron w biały dzień rozerwał ją na kawałki na środku ulicy. Równie przerażające są filmy mieszkańców Chersonia, którzy przechodzą chodnikami, zarośniętymi już chwastami i polnymi kwiatami, szybkim krokiem i przy ścianach budynków.
Starają się być niewidzialni, bo tam mówi się już o „safari”, polowaniu na cywili
Nie każdy jest w posiadaniu „cukierka”, czyli detektora dronów, a już zdecydowana mniejszość ma dostęp do przechwytywacza sygnału.
— To działa tak, że nagle dostajesz sygnał dźwiękowy, a potem na tym ekranie pojawia się obraz z kamery drona - opowiada Bruno Beeckman, holenderski dziennikarz i producent. Pokazuje małe urządzenie z monitorem, póki co zaśnieżonym, jak stary telewizor. To jest coś, co jest ci absolutnie potrzebne, kiedy chodzisz ulicami Chersonia, który codziennie jest atakowany setkami dronów. Kiedy dron znajdzie się w twoim zasięgu, na ekranie pojawi się obraz, który widzi operator drona.
Widząc, co widzi on, masz dużo większe szanse, by się ukryć. To nie do pomyślenia, że mówimy tu o codziennym życiu w dużym ukraińskim mieście, które jeszcze do niedawna kojarzyło się głównie z najlepszymi arbuzami na świecie.
Wyjazd z miasta Izium w kierunku Słowiańska. Wszędzie ruiny
Drogę z Iziumu do Słowiańska pokonałam setki razy, znam ją niemal na pamięć. Wiem, gdzie leży pognieciony od fali uderzeniowej potężny drogowskaz z zamazanymi nazwami miast, gdzie są ruiny kościoła, a gdzie stał wrak spalonego czołgu. Na blokpoście zatrzymują nas żołnierze.
— Dokąd jedziecie? Wiecie jaka jest sytuacja?
— Tak, chciałabym tylko potwierdzić. Musimy zjechać z drogi w okolicy Adwdijiwki, prawda?
Żołnierz zajrzał do środka, zobaczył włączony detektor dronów i troje ludzi, którzy są w stu procentach pewni, że cel tej podróży jest wart ryzyka.
— Tak. Jedźcie ostrożnie — żołnierz skinieniem głowy pozwolił odjechać.
Mimo niebezpieczeństwa na drodze, ruch jest dość spory, bo alternatywna trasa to dodatkowe dwie godziny po dziurawej drodze. Więc wszyscy ryzykują i będą ryzykować dalej, dopóki niebezpieczeństwo nie będzie śmiertelnie.
Teraz wszyscy gramy w dronową ruletkę.
Rok temu tam był nasz blindaż
Jest czerwiec 2024 roku. Od rosyjskich pozycji dzieli nas kilka kilometrów. Co jakiś czas szum drzew, które jeszcze nie zostały ścięte pociskami, przerywa głośny wybuch. Dobrze wiem, czym jest las dotknięty wojną. Zapach mchu i szyszek miesza się z dymem i metalem. Ziemia nieustannie drży od pracy artylerii i spadających pocisków.
Szybkim krokiem podążam za Damianem Dudą. Idziemy w kierunku dziury w ziemi, która przez najbliższe 48-godzin będzie naszym domem. Tu właśnie polscy medycy z fundacji „W międzyczasie” ukrywają się przed nieustającymi ostrzałami. Mijamy spaloną połać ziemi, czarną jak węgiel, i dziesiątki opalonych u spodu drzew, których kora ukruszyła się niemal do połowy pnia.
Wejście do blindaża, w który rok później wpadła rosyjska rakieta. W czerwcu 2024 roku było tu "w miarę spokojnie”. Na zdjęciu „Szumi”, medyk z fundacji „W międzyczasie”
— Ta część linii jest jeszcze pokryta lasem — odzywa się Damian, kiedy dostrzega, że rozglądam się dookoła, i wskazuje ręką przed siebie: — Tam zaczynają się pozycje obronne, na które mówimy: „bołota”. Za błotami jest szara strefa, tak zwany null, pozycje zerowe. Tam wszystko jest zjarane, lasu nie ma.
Przed wojną Las Serebriański był rezerwatem przyrody. Zieloną, szumiącą oazą na pograniczu obwodów donieckiego i ługańskiego.
W ciągu kilkunastu miesięcy intensywnych walk zielony azyl zmienił się w pogorzelisko niedające schronienia nie tylko zwierzętom, ale i żołnierzom, których pozycje znalazły się pod gołym niebem
Dziś ekologia zdaje się nie być tak ważna, jak życie ukraińskich żołnierzy, których krew codziennie chłonie ziemia. Ale rany, które Rosjanie zadali ukraińskim lasom, stepom czy zbiornikom wodnym, nie zostaną wyleczone jeszcze długo po tym jak ucichną armaty, a skutki ataków, zanieczyszczeń i zniszczeń będą naprawiane przez dziesięciolecia. Mówi się, że rozminowanie Ukrainy zajmie siedemset lat. Że step, który powstał w wyniku zniszczenia tamy w Nowej Kachowce, zmieni na zawsze ekosystem i wpłynie na stan środowiska w całej Europie. Że ukraińska ziemia wchłonęła przemysłową truciznę po ciężkich walkach na terenach zakładów przemysłowych takich jak Azowstal w Mariupolu, zespół zakładów koksochemicznych w Awdijiwce czy kombinat Azot w Siewierodoniecku. Przyroda jest milczącą ofiarą rosyjskiej agresji, a takie miejsca, jak Las Serebriański, prawdopodobnie już nigdy nie wrócą do stanu sprzed wojny. Jego teren przypomina bardziej krajobraz księżycowy, z gdzieniegdzie wystającymi kikutami, pozostałościami po drzewach.
I codziennie, centymetr po centymetrze, znika w rękach Rosjan.
Las Serebriański. Zdjęcie: Yurii Horskyi
Kiedy wreszcie wyjeżdżamy z lasu na bezpieczniejszy teren, Damian klepie mnie w ramię.
— Możesz sobie z dumą powiedzieć, że zdążyłaś odwiedzić obwód ługański.
Zdążyłam też zobaczyć miejsce pracy polskich medyków, bo kilka miesięcy później bezpośrednie uderzenie pocisku zmiótł nasz blindaż z powierzchni ziemi. Na szczęście nikogo nie było wtedy w środku, nie było też rannych. Ale każdego dnia Rosjanie przesuwali się dalej i dalej, by w końcu, latem 2025 roku, zająć ukraińskie pozycje, na których byłam, obserwowując pracę ekipy Damiana.
Radio Swoboda próbowało ustalić, jaka część terytorium obwodu ługańskiego znajduje się w tej chwili pod okupacją.
Według danych, które otrzymali od regionalnej administracji wojskowej, 1 lipca 2025 roku było to aż 95%, w tym szesnaście miejscowości znajdowało się w strefie aktywnych działań wojennych. Jednak biorąc pod uwagę tempo, w jakim Rosjanie zajmują te tereny, a także oficjalne dane pochodzące ze strony DeepState, można wywnioskować, że od tamtego czasu wielkość terenu pod kontrolą Zbrojnych Sił Ukrainy znacznie się zmniejszyła.
Bijące serce Donbasu
Zaraz po wjechaniu do Kramatorska dociera do nas informacja: tej nocy rosyjskie drony niemal jednocześnie uderzyły w trzy stacje benzynowe. Dla nas to jasny sygnał. W ten sposób Rosjanie będą próbować utrudnić lub uniemożliwić poruszanie się. Stacji benzynowych w okolicy i tak nie jest wiele, a ich brak realnie wpłynie na pogorszenie logistyki. Oglądam zdjęcia w internecie: dobrze znane mi zielone logo, pomięte blachy, potłuczone szkło. Decyduję się jechać na tę stację, by udokumentować jeden z tych ataków. Na miejscu zastaję ekipę pracowników, która z miotłami w rękach zamiata ostatnie kawałki szkła. Na parkingu leży sterta pogniecionego od fali uderzeniowej metalu, gotowa do wywiezienia na złom.
Stacja benzynowa w Kramatorsku po trafieniu przez wrogiego drona
— My tu całą noc pracowaliśmy, sprzątaliśmy — mówi brodaty mężczyzna z kolczykiem w uchu. — Dystrybutory nie zostały uszkodzone, więc będziemy mogli wznowić pracę. Wiemy, jakie to ważne. Zobacz, tam leżą kawałki drona.
Mężczyzna pokazuje mi palcem kupkę żelaza na murku. Są tam kawałki silnika, akumulatora, pomięte kabelki, wszystko drobiazgowo zebrane, żeby służby mogły sprawniej pracować i ustalić, co dokładnie wyrządziło takie szkody.
Z drugiej strony stacji dość głęboka dziura w betonie, miejsce uderzenia bezzałogowca zaznaczone czerwonym markerem. Posprzątane naprędce, ale skrupulatnie, by jak najszybciej zatrzeć te kolejne rany zadane przez Rosję.
To też bardzo charakterystyczna cecha Ukraińców. Skutki ataków usuwane są błyskawicznie, drogi są przywracane do ruchu jak najszybciej, logistyka wraca na swoje tory, a ludzie następnego dnia idą na zakupy i do pracy. Jakby to wszystko, co działo się w nocy, było tylko strasznym snem.
O poranku działają kawiarenki, bazarki, usługi. W Kramatorsku mieszkają uchodźcy z obwodów ługańskiego i donieckiego, z miejsc, które znajdują się pod okupacją.
Niektórzy z nich uciekają trzeci czy czwarty raz, bo front pożera kolejne miejsca, w którym zaczynali nowe życie
Jeśli na stole negocjacyjnym Rosja chce położyć oddanie takich miast jak Słowiańsk czy Kramatorsk — to co chcieliby powiedzieć tym ludziom? Że mają uciekać kolejny raz, czy może mają przyjąć paszport kraju, który spalił wszystko, co kochali? Kraju, który gwałcił, torturował i zastraszał? Tutaj nikt nie da się zastraszyć. Tutaj nikt nie odda swojego domu bez walki. Ukraińskie flagi wiszą tu na każdym kroku, a kogokolwiek zapytasz o to na ulicy, usłyszysz, że Краматорськ це Україна — Kramatorsk to Ukraina.
W 2026 roku katolicy będą świętować Wielkanoc 5 kwietnia, natomiast prawosławni i grekokatolicy — 12 kwietnia. Różnica między terminami wynosi tydzień.
Dni wolne od pracy:
Polska: 5 i 6 kwietnia (niedziela i Poniedziałek Wielkanocny).
Niemcy: 3, 5 i 6 kwietnia (Wielki Piątek, Niedziela Wielkanocna i Poniedziałek Wielkanocny).
Ze względu na obowiązujący stan wojenny na Ukrainie świąteczna niedziela 12 kwietnia nie zostanie przeniesiona na poniedziałek.
Wielkanoc 2027 i 2028 — daty dla katolików i prawosławnych
W 2027 i 2028 roku terminy świąt wielkanocnych w tradycji zachodniej i wschodniej będą się różnić.
2027 rok — katolicy: 28 marca; prawosławni: 2 maja.
2028 rok — wszyscy chrześcijanie: 16 kwietnia (wspólna data Wielkanocy).
Kalendarz wielkanocny w Polsce 2026
Tłusty czwartek — 12 lutego 2026
Popielcowa Środa (początek Wielkiego Postu) — 18 lutego 2026
Niedziela Palmowa — 29 marca 2026
Wielki Czwartek — 2 kwietnia
Wielki Piątek — 3 kwietnia
Wielka Sobota — 4 kwietnia
Wielkanoc — 5 kwietnia 2026
Poniedziałek Wielkanocny (lany poniedziałek/Śmigus-Dyngus) — 6 kwietnia
Wniebowstąpienie Pańskie — 17 maja 2026
Zesłanie Ducha Świętego (Pięćdziesiątnica) — 24 maja 2026
Boże Ciało — 4 czerwca 2026
Niedziela handlowa przed Wielkanocą w Polsce
Zgodnie z obowiązującymi przepisami niedziela bezpośrednio poprzedzająca Wielkanoc jest niedzielą handlową. W 2026 roku przypada ona 29 marca. Kolejna niedziela handlowa przypadnie 26 kwietnia 2026.
Kalendarz wielkanocny w Ukrainie 2026
Zwiastowanie — 25 marca
Niedziela Palmowa — 29 marca
Sobota Łazarza — 4 kwietnia
Czysty Czwartek — 9 kwietnia
Wielki Piątek — 10 kwietnia
Wielka Sobota — 11 kwietnia
Wielkanoc 2026 na Ukrainie — 12 kwietnia
Jasny Tydzień (Świetlana Siedmica) — 13–19 kwietnia 2026
Radonica (dzień zaduszny, „prawody”) — 21 kwietnia 2026
Trójca (Zielone Świątki) — 24 maja
Wielki Post w 2026 roku rozpoczyna się 23 lutego, trwa 40 dni i kończy się świętem Wielkanocy.