Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Piszę te słowa w drugą rocznicę zatopienia krążownika „Moskwa”, okrętu flagowego rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, przez ukraińską rakietę przeciwokrętową Neptun. Ten dzień zostanie zapamiętany przez przyszłe pokolenia zarówno jako symboliczny gest związany z Wyspą Wężową, jak i Dzień Ukraińskiego Rusznikarza, nowe święto w naszym kalendarzu. Co więcej, piszę te słowa w czasie, gdy zachodnie media coraz głośniej spekulują o tym, kiedy i w jaki sposób Ukraina będzie w stanie dokończyć rozpoczęte wcześniej zadanie zniszczenia Mostu Krymskiego jako głównej arterii wroga prowadzącej na tymczasowo okupowany Krym.
Chociaż szef SBU Wasyl Maliuk oświadczył, że obecnie nie ma zagrożenia wykorzystaniem przez Rosjan Mostu Krymskiego do logistyki wojskowej, obiekt ten jest nadal ważny dla wroga, ponieważ zapewnia kontrolę transportu nad okupowanym półwyspem.
To z kolei jest jednym z czynników, które pozwalają Kremlowi kontynuować agresywną wojnę przeciwko naszemu krajowi
Dzień, w którym ta nielegalna konstrukcja okupantów zostanie ostatecznie zburzona, a także dzień, w którym Morze Czarne zostanie ostatecznie oczyszczone ze złomu w postaci rosyjskich statków, są w rzeczywistości znacznie bliższe, niż możemy sobie teraz wyobrazić.
Będzie to jednak wymagało nieco więcej wysiłku, w szczególności ze strony naszych zachodnich partnerów, niż tylko inspirujących publikacji z ustrukturyzowanymi oczekiwaniami dotyczącymi tego, ile i jakich pocisków oraz dronów morskich ostatecznie wysadzi Most Krymski w powietrze.
O „Moskwie” na dnie raz jeszcze
W naszych mediach społecznościowych popularne jest spostrzeżenie, że „kraj bez marynarki wojennej zatapia statki kraju z marynarką wojenną”. To całkowicie zgodne z jednym ze strategicznych zadań podjętych przez Siły Obronne Ukrainy: maksymalnym zniszczeniem Floty Czarnomorskiej jako operacyjnej i strategicznej formacji wroga. Warto jednak podkreślić, że Ukraina w rzeczywistości jest potęgą, która, choć nie posiada jeszcze potężnych okrętów nawodnych, potrafi walczyć na morzu.
A to oznacza, że zadanie zniszczenia rosyjskiej Floty Czarnomorskiej jest całkiem realne
Jaki jest obecnie „rdzeń” sił rosyjskich okupantów na Morzu Czarnym? Różne zdjęcia satelitarne potwierdzają, że wróg ma obecnie 2 fregaty, 4 korwety i 4 okręty podwodne z łączną liczbą 50-60 pocisków Kalibr, 7 okrętów desantowych (z 13 dostępnych na początku inwazji na pełną skalę), dwie stare radzieckie fregaty projektu 1135 oraz kilka mniejszych okrętów rakietowych i patrolowych. Ponadto okupanci wykorzystują do10 lotnisk na Krymie, w tym do operacji lotnictwa morskiego rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, w którego skład wchodzą myśliwceSu-30 i Su-27, samoloty patrolowe Be-12 i śmigłowce Ka-27/29.
Liczby te podkreślają, jak ambitne jest zadanie stojące przed naszymi obrońcami. Bo do zniszczenia w rosyjskiej Floty Czarnomorskiej wciąż jest sporo
Krążownik „Moskwa” został zniszczony w kwietniu 2022 roku. Fot: Shutterstock
W tym miejscu należy przypomnieć, że ukraińskie siły zbrojne niszczyły już statki i infrastrukturę wrogiej floty. Do każdego z tych zdarzeń możemy dodać określenie: „po raz pierwszy w historii działań wojennych”. W kwietniu 2022 r. krążownik rakietowy „Moskwa” stał się pierwszym okrętem tej klasy, który został zniszczony w prawdziwej bitwie. Z kolei okręt desantowy „Cezar Kunikow” stał się pierwszym dużym statkiem zatopionym przez drony morskie na pełnym morzu (14lutego 2024 r.).Kiedy należące do SBU drony kamikadze uszkodziły rosyjski poduszkowiec „Samum”, nasi obrońcy dosłownie zaprzeczyli prawom fizyki. Bo ten typ statku został zaprojektowany tak, by był niewrażliwy na jakąkolwiek broń powierzchniową lub podwodną.
Kiedy 13 września 2023 roku Siły Zbrojne Ukrainy przeprowadziły zmasowany atak rakietowy na infrastrukturę i okręty rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu, było to pierwsze uderzenie na taką skalę od czasów II wojny światowej
Z kolei okręt podwodny „Rostów nad Donem” i korweta „Askold” stały się pierwszymi okrętami rakietowymi zniszczonymi w swoich dokach przez broń rakietową dalekiego zasięgu. I wreszcie – niektóre zdarzenia nie zostały jeszcze oficjalnie potwierdzone przez naszą stronę, ale wiadomo, że dały się wrogowi mocno we znaki. W grudniu 2023 r. w jednym z organów prasowych rosyjskiego ministerstwa obrony podano, że na początku października ubiegłego roku trałowce okupantów w pobliżu Sewastopola zostały zmuszone do przeprowadzenia „trałowania bojowego” w poszukiwaniu min, które nie zostały przez nikogo podłożone. Zbiega się to z faktem, że Rosjanie nagle przenieśli trzon rakietowy Floty Czarnomorskiej do Noworosyjska. Jakiś czas później zachodnie media zasugerowały, że nasze drony morskie mogą mieć też możliwość stawiania min przeciwokrętowych.
Ukraińskie drony morskie. Zrzut ekranu z CNN
Kiedy uderzy „Grom”
Jeśli szukamy bezpośredniej odpowiedzi na pytanie: „Czego potrzebuje Ukraina, by całkowicie zniszczyć Most Krymski i Flotę Czarnomorską?”, to na pierwszy rzut oka wszystko wygląda prosto: pocisków balistycznych ATACMS i pocisków manewrujących AGM-158 ze Stanów Zjednoczonych, a także pocisków manewrujących Taurus z Niemiec i samolotów F-16.Praktyka pokazuje, że najskuteczniejsze są połączone uderzenia na okupantów na Krymie przy użyciu różnych środków.
Dla sceptyków, zwłaszcza na Zachodzie, którzy blokują niezbędną nam pomoc, mamy następujący argument: Siły Zbrojne Ukrainy używają zachodnich rakiet dalekiego zasięgu być może nawet lepiej niż inne armie na świecie. Na przykład w latach 2015-2017 Arabia Saudyjska otrzymała i wystrzeliła nieznaną liczbę pocisków Storm Shadow na Huti w Jemenie. Jak jednak widzimy, nie rozwiązało to problemu bezpieczeństwa w regionie. W przeciwieństwie do Sił Zbrojnych Ukrainy, które regularnie z powodzeniem „skalpują” i „szturmują” flotę wroga.
W doborze narzędzi do ostatecznego zniszczenia Mostu Krymskiego i rosyjskiej Floty Czarnomorskiej Ukraina może pójść nieliniowo, opierając się na własnych pociskach Neptun i Grom. Jednak by doprowadzić te pociski do wymaganego stanu, należy poprosić o pomoc w zakresie zasobów tych samych zachodnich partnerów
Kraje zachodnie mają niezbędne setki milionów dolarów i sprzęt do tworzenia najnowszych potężnych pocisków. Ukraina ma wolę i wiedzę, aby ostatecznie oczyścić Morze Czarne zagrożenia stwarzanego przez Rosję.
„Projekt współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności w ramach programu Wspieramy Ukrainę, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.”
Ekspert w agencji informacyjno-konsultingowej Defense Express, dołączył do zespołu w listopadzie 2020 roku. Obecnie koncentruje się na zagadnieniach technologicznych, wojskowych i wojskowo-przemysłowych związanych z inwazją Rosji na Ukrainę na pełną skalę. Wcześniej, jako autor specjalistycznych publikacji, zajmował się specyfiką sektora energetycznego, transportowego i rolnego Ukrainy w kontekście zagrożenia militarnego ze strony Rosji.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Samochód jedzie szybko. Mam wrażenie, że unosimy się na powierzchni, płyniemy przez piasek i pył, który oderwał się od naszych kół. Zakrywam nos szalikiem, mrużę oczy. Okna mamy uchylone, by na czas usłyszeć dźwięk metalowego szerszenia - drona z ładunkiem wybuchowym.
Wiem, że rozciągnięta wzdłuż całej drogi siatka antydronowa może nas nie uratować. Rosjanie wiedzą, że to tędy przebiega droga ewakuacji. Szukają dziur i luk w siatce, wlatują w tunel dronem, wyłączają terkoczące silniki, przysiadają na ziemi i czekają. Kiedy zjawi się w pobliżu samochód, operator podrywa drona i uderza w przejeżdżający pojazd.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Nerwowo nasłuchuję dźwięków zza okna, ale w uszach jedynie huczy mi wiatr. Po chwili dostrzegam niknące światła terenówki przed nami. Myślę, że to dobrze. To znaczy, że nie wisi nad nami żaden dron kamikadze, bo przecież już dawno rąbnąłby w nich.
- W Marbelli jadłem najlepsze owoce morza - słyszę rozmowę Eryka z kolegą na przednim siedzeniu. - Pojechałbym nad morze. W ogóle lubię hiszpańską kuchnię, jest taka kolorowa.
Pędzimy polną drogą w kierunku punktu stabilizacyjnego, oddalonego jakieś 10 kilometrów od linii frontu. Jesteśmy w zasięgu dronów, artylerii, i wszystkiego, co Rosjanie wymyślili do zabijania. A żołnierze rozmawiają o tłuściutkiej paelli.
Droga zdaje się nie mieć końca, a ja kompletnie tracę orientację - czy jedziemy na północ, czy na południe? Na pewno jedziemy długo, bo kiedy docieramy na miejsce, jest już kompletnie ciemno. Gdzieś nad moją głową słyszę metaliczny dźwięk.
- Do blindaża! - krzyczy Eryk i popycha mnie w kierunku zamaskowanego siatką i gałęziami wejścia pod ziemię. Słyszę trzask samochodowych drzwi, trzask szyszek pod nogami, odjeżdżające z rykiem silnika auto. Ktoś łapie mnie za rękę i wciąga do środka, do ukrytego pod ziemią drewnianego labiryntu.
Kiedy ciśnienie spada i znikają mroczki przed oczyma, dostrzegam podziemną fortecę. Korytarze ciągną się dziesiątkami metrów, klucząc między salami operacyjnymi, miejscami odpoczynku po zabiegu, magazynami, kuchnią, toaletami… Na ścianie dostrzegam mapę, schemat tego labiryntu, i rozumiem, że dziś nie tylko ja się tutaj zgubię.
- Weszliście w przestrzeń operacyjną Służby Medycznej Trzeciej Brygady Szturmowej - mówi do mnie z powagą pulchny mężczyzna - Od tej pory, poważnie, słuchajcie każdego rozkazu, bo od tego zależy wasze życie. I nasze też.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
- Co to było? - pytam go.
- Gdzie, na niebie? Szahed. Ostatnio uderzają w nasze pozycje - pulchny odpowiada kompletnie bez emocji i skinieniem dłoni zachęca nas, by iść za nim.
Wchodzimy do kuchni, w której kilku żołnierzy właśnie je kolację - kaszę gryczaną z mięsem i ciemnobrązowym sosem. Jak w domu. Witamy się z nimi skinieniem głowy. Stoją tu dwie lodówki, spiżarka z konserwami, słodyczami, przekąskami, herbata i kawa. W dużym pudełku z przezroczystym wieczkiem dostrzegam świeżutkie ciasto, pewnie upieczone przez wolontariuszy.
- Chcecie kawy? - pyta z uśmiechem Eryk, który nagle zjawia się w kuchni. Musiał odstawić samochód kawałek dalej, by nie przyciągał dronowych oczu zbyt blisko wejścia od podziemnej fortecy.
W jego błękitnych oczach widzę potworne zmęczenie, dobroć i lata przesiedziane na wojnie. Eryk pochodzi z Krymu. Urodził się w Sewastopolu, więc już w 2014 roku zrozumiał, co to znaczy stracić dom. Choć wtedy żył w Kijowie z rodziną, postanowił dołączyć jako ochotnik do armii, by spróbować odbić okupowane terytoria. Brał udział w wyzwoleniu Mariupola i Marijanki, był w Kotle Iłowajskim. Rok później wrócił do życia cywilnego. Rozpoczął studia na kierunku wychowanie fizyczne, trenował sportowców w podnoszeniu ciężarów. Pełnowymiarowa wojna zastała go w Irpieniu. Zdążył wywieźć swoich bliskich na Zakarpacie, by wrócić i wziąć udział w walkach o obronę ukraińskiej stolicy.
- Moje mieszkanie znalazło się w okupowanej części Irpienia - Eryk prostuje się na krześle, jakby to wszystko zdarzyło się wieki temu. - zacząłem współpracować z siłami specjalnymi. Znałem miasto, wiedziałem, gdzie oni mogą się ukrywać, czy przechować sprzęt wojskowy. Kiedy wygnaliśmy ich w końcu z Kijowa, pojechałem na Zaporoże.
Eryk trafia do batalionu obrony terytorialnej „Dnipro Azow”, który wkrótce wejdzie w skład Trzeciej Szturmowej Brygady. Zaczyna od piechoty, poznając na własnej skórze, czym są okopy na pierwszej linii frontu. Zaczyna rozumieć, jak ważne jest, by każda jednostka miała swoje zabezpieczenie medyczne. Kiedy tylko może, uczy się medycyny taktycznej, by w warunkach bojowych udzielać pierwszej pomocy. Nie boi się krwi, nie boi się zostać ranny, kontroluje swój strach.
Eryk. Archiwum prywatne
- Trafiłem na bardzo gorący odcinek. W jednej chwili mieliśmy jedenastu rannych, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Łatałem dziury, zakładałem opaski uciskowe, ale w końcu i ja oberwałem. To był straszny moment - oczy Eryka błyszczą w półmroku. - Wywieźliśmy wszystkich. Ja miałem lekki wstrząs mózgu, ale poczułem silny wystrzał endorfin, byłem jak na haju. Udało mi się uratować tyle osób! Podjąłem decyzję, że chcę zacząć działać jako medyk bojowy.
Z granatnikiem na plecach i apteczką szedł ramię w ramię z żołnierzami na zadania bojowe. Brał udział w obronie Awdijiwki, która zdziesiątkowała brygadę do tego stopnia, że bataliony zostały wycofane z walk na kilka tygodni. Wówczas Eryk zaczął szkolić żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy sobie i rannym kolegom.
Bo nic tak go nie boli, kiedy widzi niepotrzebne amputacje, bo ktoś założył opaskę uciskową, chociaż nie było takiej konieczności, ale noga z zatrzymanym krążeniem po wielu godzinach po prostu obumarła. Albo kiedy przywożą rannego, któremu nie można już pomóc, a śmierć można było zatrzymać jeszcze w okopie
Eryk tak poważnie podszedł do tematu, że dziś w tej drewnianej, podziemnej fortecy, jest zastępcą naczelnika.
- New York Times napisał, że Putin boi się Biłeckiego - zagaduję
- Biłecki to człowiek, z którym w 2014 zwalniałem Mariupol. To człowiek, który był w najgorętszych miejscach frontu z bronią w ręku. To człowiek, za jakiego jestem gotowy walczyć. Wszyscy w niego wierzymy i dlatego stworzyliśmy silną brygadę - odpowiada Eryk. - Dzięki dobremu liderowi nie oddajemy nawet kawałka ziemi bez walki. Brygada stała się korpusem, to ogromna ilość żołnierzy. Dlatego Putin się nas boi.
Wielu żołnierzy „Trójki” podkreśla, że dowódcy w brygadzie, śladem Andrija Biłeckiego, przechodzą bojowy szlak od piechoty do dowódców. Każdy dowódca wie, z czym zmaga się piechota, czym są okopy. Dużo łatwiej jest zarządzać maszyną, którą się rozumie w najmniejszych detalach. I dlatego ta maszyna staje się coraz silniejsza. Eryk uważa, że to jedyny sposób, by obronić niepodległość, a z czasem też odbić okupowane terytoria. Ukraina musi zbudować silną i nowoczesną armię, aby nikt nigdy więcej nie odważył się na nią napaść. Jego zdaniem negocjacje służą tylko po to, by do domu wracali żołnierze z rosyjskiej niewoli.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
- Mamy rannego - w kuchni zjawia się Pulchny. Podrywamy się na równe nogi. - Stan lekki.
Ruszamy w kierunku wejścia do blindaża. Ekipa przygotowuje się na przyjęcie pacjenta - sprawdzają sprzęt, zakładają gumowe rękawiczki. Ktoś zapala lampy z czerwonymi żarówkami, bo dzięki temu, kiedy otworzą się drzwi na zewnątrz nie przedostanie się zbyt dużo światła. To czerwone jest mniej widoczne. Wszyscy nagle milkną, słychać jedynie szepty. Przy laptopie siedzi kobieta i notuje to, co wiemy z komunikacji radiowej: rana brzucha, opatrunek okluzyjny, pacjent przytomny. Rana brzucha może wyglądać niepozornie, na początku nie dawać złych objawów. Ale jeśli żołnierz ma nawet maleńką dziurkę w płucu jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zagraża mu jeden zabójców pola walki: odma płucna.
Gdzieś ponad wejściem do blindaża, słyszę wibrację - w naszym kierunku zbliża się samochód. Ktoś podbiega do drzwi, a medycy stają przy leżance, na której za chwilę położą rannego. Drzwi uchylają się, do środka wpada dwoje medyków, niski brodacz i drobna blondynka. Pomiędzy nimi kuśtyka młody chłopak w bokserkach i t-shircie. Medycy przejmują rannego, zamykają drzwi i zapalają jarzeniówki. Wraca rumor, wymiana komunikatów, ktoś podciąga mobilny sprzęt do wykonania prześwietlenia, by zobaczyć jak głęboko w brzuchu utknął odłamek po wybuchu drona kamikadze.
- Gdzie cię boli? - pyta jeden z medyków. - Podawaliście mu jakieś leki?
Żołnierze, którzy przynieśli rannego, stają niemal na baczność pod ścianą. Odpowiadają na pytania, a potem milkną, wlepiając wzrok w ratowników. Czekają, co będzie z kolegą. Mały kawałek metalu widać od razu na zdjęciu rentgenowskim, nad którym nachyla się kilka osób. Czytam z ich twarzy, że będzie dobrze.
Zdjęcie: Maciek Zygmunt
Wokół chłopaka medycy pracują, jak mrówki. Szybko, sprawnie, zgodnie z protokołem, bez zbędnego kombinowania. Po kolei sprawdzana jest każda część ciała, bo podczas ewakuacji medycy bojowi mogli coś przeoczyć. Cała procedura trwa kilkanaście minut. W końcu pada decyzja: pacjent stabilny, należy zmienić opatrunek i przygotować go na ewakuację do szpitala, gdzie usuną odłamek. Dwójka medyków odmeldowuje się, na chwilę jarzeniówki zastępuje czerwone światło, by mogli wyjść z blindaża i wrócić na dyżur. Znowu zapada cisza. Ale nieprzyjemna i niewygodna, bo w każdej chwili może ją przerwać dźwięk wojskowego pick-upa, który przywiezie tu niespodziewanie rannego wojownika.
- Czym jest niepodległość? - Eryk bierze łyk już chłodnej kawy, zanim odpowie na moje ostatnie pytanie. - To wolność. Wolność wyboru. Wolność wyboru sposobu życia. Wolność to też to, że mogę z bronią w ręku o tę niepodległość walczyć.
Aldona Hartwińska: Czy ty się jeszcze boisz? Jak w ogóle na ciebie działa strach? Motywuje, czy paraliżuje?
Michał Przedlacki: Strach jest. Powtórzę dość wyświechtane, ale prawdziwe słowa, że jak go nie ma, to trzeba sobie dać na wstrzymanie. Szczególnie na froncie. Zaciągnąć hamulec ręczny i zastanowić się, co się dzieje, co jest nie tak. Strach jest, ale też jest dużo kalkulacji ryzyka i to wchodzi w krew.
Tak było przypadku Chersonia. Tam, wychodząc spod most Antonowskiego, po swojej prawej stronie, masz płaską przestrzeń i za rzeką jest kawalątek szarej strefy, trudno powiedzieć pod czyją kontrolą. A potem już są pozycje rosyjskie, z których cię doskonale widać, jak na dłoni. Kalkulacja ryzyka polega na tym, że zastanawiasz się, czy Rosjanie zdradzą swoją pozycję - czy to moździerza, czy karabinu maszynowego - dla trafienia dwóch cywilów, bo wychodząc nie zakładasz na siebie sprzętu, żeby nie wzbudzać większego zainteresowania. Tam jakiekolwiek zwiększone zainteresowanie tobą, czy to wojskowym ubraniem czy kamerą, to grób.
Chersoń to nie jest miasto przyfrontowe, to linia frontu. Tam gra się w ruletkę. Spacerowanie bez detektora dronów to ogromne ryzyko. I jeśli misja drona dobiega końca, to przecież już nie wróci do operatora, tylko w coś wbije. I często są to po prostu cywile. Starsi ludzie, którzy jechali ulicą rowerem.
Wszędzie tam, gdzie rosyjskie drony dolatują do miast, miejscowości, czy malutkich wsi, w których mieszkają nadal cywile, to oni są dla Rosjan celem. Jeszcze nie zetknąłem się z sytuacją, i to jest porażające dla mnie, że rosyjski dron leciał w stronę ludzi, a kiedy utwierdził się w przekonaniu, że to cywile to nie uderzył w nich tylko odleciał i walnął w pole. Pamiętajmy, że to jest pocisk, który ma oczy operatora i umiejętności operatora, on się porusza do końca prowadzony przez pilota tego drona.
Strasznie to brzmi, że “pocisk ma oczy”. Ma kamery, przez które operator drona widzi wszystko na żywo. Cały czas, do samego końca, jest prowadzony przez operatora, który widzi cel, jest w stanie korygować lot.
Dlatego mówi się, że to safari, polowanie na ludzi. Odbywa się na całej linii frontu.
Chersoń jest pod tym względem miejscem szczególnym, bo to jedyne duże miasto obwodowe (w naszej terminologii - wojewódzkie), które znajduje się na samej linii frontu. W związku z czym nalot rosyjskich dronów trwa moment.
Te drony siadają nawet grupami na tak zwanych wzwyżkach, czyli na jakichś wysokich punktach miasta, na dźwigach, na budynkach i czekają aż zjawi się cel. Wszędzie tam, gdzie blisko linii frontu znajdują cywile, to te drony uprawiają mordercze safari. Safari wśród ludności cywilnej, atakując i mordując tylko po to, żeby siać terror
Każdy z tych operatorów dronów, który atakuje kobietę wracającą ze sklepu, matkę z dzieckiem w wózku, mężczyznę wyprowadzającego psa, starsze małżeństwo jadące jakimś starym zdezelowanym samochodem do swojej wsi jest przestępcą i zbrodniarzem wojennym.
Ale to nie zmienia faktu, że oni wolą uderzyć w cywila niż wysadzić dron w polu, bo co, bo wolą utrzymywać swoje umiejętności na najwyższym poziomie? Albo muszą się tłumaczyć później z tego, co się stało. Dodajmy jeszcze do tego, że każdego jednego dnia Rosja wykorzystuje na froncie w Ukrainie kilka tysięcy dronów. Każdego dnia. Nie mówię nawet o atakach nocnych, w których do statystyki dochodzą kolejne setki ciężkich dronów typu Szahed, przenoszących blisko 100-kilogramową głowicę wybuchową, rakiety, kierowane bomby lotnicze i tak dalej…
To jest wojna, na której wszyscy wszystko widzą. I tutaj nie ma mowy o pomyłce, jeśli chodzi o operatora drona. W odróżnieniu od artylerii. Kiedy pocisk jest wystrzelony z lufy, jest w coś nakierowany. Ale w momencie opuszczenia lufy, to ten pocisk leci i gdzieś przyniesie zniszczenie.
I to są tylko matematyczne obliczenia.
W przypadku drona FPV (First-Person View - widok z pierwszej osoby, przyp. red.) tutaj do ostatniego momentu operator drona widzi, kogo atakuje.
Ty miałeś półtora roku wymuszonej przerwy w relacjonowaniu wydarzeń w Ukrainie przez wypadek, któremu uległeś. Początek pełnowymiarowej wojny i teraz to jest zupełnie inna wojna, właśnie przez wykorzystanie dronów. W jaki sposób ty w ogóle się teraz przygotowujesz do pracy?
Przede wszystkim przygotowuję zagadnienia i tematy, które chcę nagrać. Szukam i dochodzę do bohaterów i bohaterek dla swoich reportaży. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie, ja mam to, trudno tu mówić o szczęściu, ale ja mam jednak za sobą ileś lat doświadczenia pracy w takich trudnych warunkach. Podzieliłbym to na dwie, a w zasadzie nawet na trzy rzeczy. Jedna to jest przygotowanie twoje własne, czyli przygotowanie medyczne, żeby umieć zabezpieczyć osobę poszkodowaną, jeśli taka osoba znajdzie się obok ciebie albo zabezpieczyć samego siebie. I to jest kluczowe. Druga sprawa - my nie wjeżdżamy w próżnię. Nasi najlepsi nauczyciele i przewodnicy znajdują się na miejscu, bo to oni mają kontakt z walką dnia dzisiejszego. To nie ma znaczenia, że spędziłem łącznie półtora roku w Ukrainie, większość z tego czasu na terenach frontowych i przyfrontowych. Ale to ma się nijak ma do doświadczenia, które ma żołnierz będący na miejscu cały czas. Dlatego tych nauczycieli na miejscu trzeba po prostu słuchać i uczyć się. Trzecia rzecz to jest motywacja i rozumienie, po co to robimy. W świętej pamięci profesor Leszek Kołakowski zwykł mawiać, że niewiedza nie zwalnia od odpowiedzialności, bo są rzeczy, o których wiedzieć jest moralnym obowiązkiem. I myślę, że w tych słowach się to zawiera. A ja od prawie 15 lat profesjonalnie pracuję z kamerą. Dla mnie jest to przekazywanie prawdy, świadectwa z miejsc, gdzie trudno jest dziennikarzowi docierać, więc i tych dziennikarzy jest tam mniej albo nie ma ich wcale. Kamera jest narzędziem pomocy. Jeżeli ja posiadam umiejętności i doświadczenie, to uważam to także za swój obowiązek, żeby to przekazywać. Wolałbym półtora roku spędzić w inny sposób, niż na ukraińskim froncie.
Wolałbym, żeby mi samochodu kiedyś nie przebiło dronami, wolałbym się parę razy nie najeść tak potwornego strachu, że aż mrozi, ale to, co dzieje się tam, ma wpływ na naszą codzienność i ma wpływ na naszą przyszłość. Przyszłość naszych dzieciaków, naszych rodzin
W związku z tym społeczeństwo ma prawo oczekiwać, a dziennikarze mają obowiązek przekazać społeczeństwom rzetelne, oparte o fakty, prawdziwe informacje, żeby to społeczeństwo mogło podejmować społecznie przemyślane, odpowiedzialne decyzje.
Nie uważasz, że zawód korespondenta wojennego trochę się zdezaktualizował? Teraz każdy ma super telefon, teraz każdy czerpie wiedzę z telegrama. Każdy mieszkaniec okolic jakiegoś zdarzenia może być na miejscu dużo szybciej niż dziennikarz, który musi dojechać, pozałatwiać sobie zgody na zdjęcia, zezwolenia. Teraz każdy może być korespondentem wojennym.
Należy do tego dodać jeszcze materiały, nagrane z kamer dronów, czy na kamerach GoPro, zamontowanych na hełmach żołnierzy, do tego wideo i zdjęcia na telefonach świadków jakichś potwornych wydarzeń. Ja sam nie uprawiam zawodu, z mojego punktu widzenia, korespondenta wojennego. Ja jestem dokumentalistą, jestem reżyserem, operatorem. Jestem, można lepiej powiedzieć, reportażystą i skupiam się na opowiadaniu jak najbardziej autentycznie czegoś, co według mojego punktu widzenia jest istotne. A korespondent wojenny, cały ten przekaz dziennikarski, od czasu swobodnego dostępu do materiałów bezpośrednio z miejsca się zmienił. Natomiast nie zmieniły się zasady, że my musimy zadbać o to, żeby to był fakt, żeby to co przekazujemy faktycznie miało miejsce, było prawdziwe i odpowiadało sytuacji. Natomiast należy pamiętać, że wspomniane materiały, które pochodzą prosto z wojny, to często czyjś bardzo silny punkt widzenia. Chociażby przez to, że ktoś właśnie był świadkiem, jak w autobus w mieście Sumy w kwietniu przyleciała rakieta balistyczna z głowicą kasetową. I my musimy trochę przefiltrować to, co ta rzeczona osoba stwierdza, będąc świadkiem takiego przerażającego mordu i zbrodni wojennej, żeby przekazać to dalej światu. I potrzebujemy też kontekstu.
Będąc świadkiem potwornego mordu przekazujemy mord, ale jeśli jest to coś, co wydarza się codziennie, a właśnie z tym się mierzymy w Ukrainie, że codziennie mamy do czynienia z mordami na ludności cywilnej, to naszym ważnym zadaniem dziennikarskim jest doposażenie tej informacji w kontekst. Spójrzmy na Irak. W pewnym momencie z Iraku podawano informację, że dziś zginęło 100 osób w zamachach bombowych, następnego dnia 160, 250. Nas zabiła taka cyfryzacja tego przekazu. To było absolutnie dehumanizujące. A my musimy w tym kontekście przekazać, co znaczy taka liczba zabitych, zaginionych.
Ale teraz też mamy z tym do czynienia w Ukrainie.
W każdej wojnie mamy z tym do czynienia. W każdej wojnie, gdzie konflikt jest na pełną skalę, gdzie to nie jest jakaś bitwa sił rządowych z rebelią, ale faktycznie wojna w całej potwornej okazałości.
Ale o tym, że codziennie bombardują ludność cywilną w Kramatorsku czy w Słowiańsku trudno przeczytać w mainstreamowych mediach. Kiedy zbombardują szpital dziecięcy w Kijowie to wtedy czerwone paski się znowu pojawiają. Tak jakby trochę się przyzwyczailiśmy do tego, że tam giną ci cywile: “no trudno”.
No właśnie nie, że “trudno”, ale ludzie stają się mniej responsywni wobec przekazu z wojny. Pierwszy atak na ludność cywilną wywoł zdecydowanie większe i silniejsze wrażenie, niż atak setny. Z punktu widzenia cywila będącego nieustannie pod tym zagrożeniem jest to absolutnie i w oczywisty sposób niezrozumiałe. Natomiast ludzie przywykają, a wręcz powiedziałbym, że ludzi nużą informacje o tym, że codziennie dochodzi do ataków i codziennie giną cywile. Ale znużeniu, moim zdaniem, ulegają najbardziej ludzie, którzy nie robią nic. Bo ci, którzy coś robią regularnie, zachowują w sobie taki poziom empatii, że nie umieją przejść obojętnie obok takiej informacji, komunikatu czy raportu o kolejnym ataku.
Mam dobrą przyjaciółkę, znaną włoską reportażystkę, Francescę Borri. Ona się głównie skupia na Strefie Gazy, ale też pracowała w Syrii i w innych miejscach. I ona kiedyś powiedziała, że bezczynność w czasie wojny wcale nie jest bezczynnością, ale jest cichym sprzyjaniem silniejszym. I właśnie to, że ludzie, którzy nie pomagają, nie działają, odwracają się plecami od tego, co ma miejsce obok nas, to jest dokładnie ta bezczynność, która jest cichym sprzyjaniem silniejszym. Bo jeśli nie reagujemy teraz, to jest większa szansa, że my znajdziemy się dokładnie w tej samej sytuacji.
Wiele razy słyszałam, jak mówiłeś, że Pokrowsk to piekło na ziemi. To piekło pokazałeś w swoim filmie “Anioły Pokrowska”, film opowiadał o życiu w oblężonym mieście, ewakuacjach ludności cywilnej. Dosłownie miesiąc temu do mojego kolegi, Bohdana Zujakowa, który zajmuje się ewakuacjami, zadzwoniła starsza i leżąca już kobieta, właśnie z Pokrowska. Poprosiła go o zabranie jej stamtąd. I jedyne, co mógł zrobić, to ją przeprosić, bo nie był w stanie jej pomóc. Do Pokrowska nie można już nawet wjechać - żołnierze przemykają tam piechotą, bo każdy poruszający się pojazd jest od razu pod ostrzałem. Niedawno Bohdan z Konstantywnówki ewakuował matkę z dwunastoletnim synem. Dlaczego ci ludzie tam zostają?
Dla mieszkających w takich miejscach cywilów to wszystko to jest piekło na ziemi. Miesiąc temu pracowałem w Konstantynówce i byłem zaskoczony, że mimo tak ciężkiego ostrzału, także częściowego otoczenia Konstantynówki praktycznie od trzech stron, w mieście nadal pozostawało grube kilka tysięcy osób. Według ukraińskiego prawa nie powinni zostawać, tym bardziej z dziećmi, bo jest nakaz wyjazdu, ewakuowania się, pod groźbą kodeksu karnego dla rodziców niepełnoletnich dzieci. Ta ustawa została przegłosowana i weszła w życie, wydaje mi się, że jeszcze w 2023 roku. Oczywiście trwało, zanim ona nabrała rozpędu, wdrażanie i wprowadzenie w życie. Dlaczego nie wyjeżdżają? Każdy z tych przypadków jest przypadkiem osobnym. Są ludzie, którzy nie są gotowi opuścić swojego domu, mimo tego, że jest w połowie zawalony i znajduje się w linii prostej od rosyjskich pozycji. Kiedy ich pytają: czego pani czy pan tu chroni? Odpowiadają, że swojego domu. Tylko, że ten dom już nie istnieje. Ludzie też nie wierzą w to, że cokolwiek dobrego spotka ich dalej, bo nie znają innego świata. Bo się boją. Bo czekają na Rosjan, bo tacy też są. Bo brakuje im sił.
Ale czy faktycznie, z tego, co zaobserwowałeś, to ci ludzie wyjeżdżając, faktycznie otrzymują pomoc, czy raczej różnie to bywa? Mają się gdzie zatrzymać? Czy to jest tak, że muszą wyjechać pod konkretny adres, czyli być obciążeniem dla swojej rodziny, która mieszka gdzieś w bezpieczniejszych miejscach?
Ludzie, którzy są ewakuowani z terenów frontowych, trafiają do takich centrów pomocy, najczęściej prowadzonych przez już organizacje pozarządowe. I stamtąd albo trafiają do swoich rodzin, jeśli faktycznie mają się gdzie zatrzymać, ale także, byłem tego świadkiem, ludzie trafiają do takich tymczasowych punktów dla uciekinierów, przesiedleńców wewnętrznych, uciekinierów wojennych, gdzie mają zapewnioną podstawową opiekę, miejsce do spania, życia, posiłki. Ale musimy pamiętać o tym, że to jest inny poziom funkcjonowania, bo nie dość, że on odbywa się poza ich własnym światem, tym miejscem, które ludzie znali całe swoje życie, to często są to wielkie sale z dziesiątkami łóżek.
Niby masz swój znany świat, chociaż on się tak zmienił. Wszędzie wokół masz ruiny. Nie wiesz, czy dzisiaj nie zginie twój sąsiad. Ja sam byłem świadkiem, kiedy kobieta z Pokrowska była nakłaniana, by wraz z mężem się ewakuowali. Nakłaniano ich trzykrotnie, aż po prostu w podwórko wleciał pocisk i zabił męża na miejscu. I dopiero wtedy ta jego żona… Dotarła do niej, że to już czas.
Mi też różni wolontariusze opowiadali, że wywozili ludzi, którzy zetknęli się tą biurokracją, z tym, że nagle są zdani na pomoc państwa… I zdecydowali się wrócić tam, skąd uciekli.
Ja miałem do czynienia z takimi ludźmi, między innymi w Pokrowsku czy Wuhłedarze, że ludzie wrócili. Myślę, że w ogóle cała istota rzeczy polega na umiejętnym świadczeniu pomocy. A to nie jest takie proste. Dlatego, że najczęściej pomoc, jako pierwsi, otrzymują ci, którzy są najgłośniejsi. Których najbardziej widać. Którzy w przypadku jakiejś katastrofy dotrą do głównej drogi, po której porusza się konwój ONZ-owski. Ale ci najbardziej dotknięci tą katastrofą to najczęściej nie są oni, tylko to są ludzie tam pozostawieni, na miejscu, żyjący po piwnicach. I kiedy dociera się do takich osób, one nie mają sił, żeby dalej walczyć. Bo fakt, że ktoś dociera do głównej drogi i szuka pomocy pokazuje, że ta osoba ma jeszcze siłę. Ale ci, którzy pozostają tam głęboko, tej siły najczęściej już nie mają. I jeśli taką osobę zetkniemy z systemem pomocowym, którym w pewnym sensie odczłowiecza, bo jesteś jedynie numerem w kartotece, której przypisali łóżko, to człowiek, który jest psychicznie poturbowany, zrezygnowany, często też otępiały, wyrzucona poza margines istotności… Ma zdecydowanie mniejsze szanse. I dlatego to ta osoba gdzieś tam z tej piwnicy, ze zrujnowanego domu, poza główną drogą, pozostawiona w terenie i nie mająca sił się ewakuować, wymaga większego zaangażowania.
A zaangażowanie jest takie samo. I dlatego decydują się albo wcale nie wyjeżdżać, albo po prostu, jak jeszcze mają te siły, żeby wrócić, wolą umrzeć w swoim własnym łóżku.
Ja sama spotykałam ludzi, którzy już trzykrotnie musieli uciekać, bo, na przykład, pochodzą z obwodu ługańskiego, przenosili się w ramach obwodu ługańskiego gdzieś w kierunku zachodnim, potem znowu front do nich dotarł, to teraz muszą uciekać kolejny raz, z Kramatorska. Ciężko jest to udźwignąć psychicznie. Ty też musisz dbać o swoje zdrowie psychiczne, a szukając swoich bohaterów też się z nimi związujesz. Jak oddzielić pracę od tego, żeby dalej nie śledzić losów bohaterów?
Chciałbym sam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dużo bym zainwestował czasu, żeby szukać tej odpowiedzi, ale na tyle, na ile pracuję, zajmując się tym relacjonowaniem i przekazem świadectw z takich terenów, z terenów wojennych, to nie spotkałem odpowiedzi, która by była jakimś złotym remedium.
Czyli nie ma opcji, że kończysz reportaż, historia twojego bohatera zamyka się w konkretnej ilości minut na timeline programu do montażu i idziesz dalej?
Staram się iść dalej, ale te relacje oczywiście zostają. Dopóki wiesz, że taka czy inna osoba, z którą jesteś związana, żyje, to jest zdecydowanie łatwiej, bo tutaj wystarczy kontakt od czasu do czasu. Najważniejsze jest to, że ta osoba funkcjonuje. Najgorzej jest, kiedy ta osoba przepada bez wieści, a wiesz, że okoliczności są tragiczne. Bo wtedy nie wiadomo, czy człowiek, którego tam poznałaś, żyje czy nie. Oczywiście są też tacy ludzie, którzy zginęli. Mam w telefonie numery, których nikt już nigdy nie odbierze.
Ja na przestrzeni lat sobie zacząłem tworzyć pewnego rodzaju system. Mam mnóstwo takich szufladek w sobie i te różne sytuacje do nich trafiają. Chciałbym powiedzieć, że szczelnie je zamykam, ale generalnie tam trafia cały ten świat. Wyjeżdżając z Ukrainy, żeby przygotować tutaj reportaż, częściowo jestem rozpięty z częścią siebie tam i częścią siebie tutaj. Kiedy tam wracam, to de facto jest mi prościej funkcjonować w tym znaczeniu, że mam łatwość w kontakcie z ludźmi, w funkcjonowaniu w tym świecie, wiem z czym się mierzę. Wydaje mi się, że trzeba budować jakąś swoją odporność psychiczną na to i przede wszystkim żyć według prostych, fundamentalnych ludzkich wartości: szczerości, uczciwości, prawdy.
Ale to, że ty z Ukrainy praktycznie nie wracasz, oświadczy to, że prowadzisz swoje zbiórki. Zbierasz kasę na wsparcie czy to Białych Aniołów, czy żołnierzy, czy pikapy dla żołnierek. Chyba nie da się tego oddzielić?
Nie do końca tak, bo zależy co od czego oddzielić. Angażuję się w pomoc, robię to cały czas. Nie przerywam tego i co więcej postaram się, żeby tą pomoc dostarczać do czasu, aż nie dojdzie do sprawiedliwego pokoju na ukraińskich warunkach. Choć obawiam się, że to może jeszcze długo potrwać, a ja wkładam w to czas i energię, którą chciałbym czasami mieć dla siebie też, bo jest to wyczerpujące.
Ale robię to i będę robić, bo łatwo jest odejść. Łatwo jest zamknąć oczy. Łatwo się odwrócić. Tylko w życiu nie chodzi przede wszystkim o to, żeby było łatwo, tylko żeby było wartościowo
Chciałbym robić milion innych rzeczy. Ale nie żyjemy w jakimś idealnym, fantastycznym świecie i to, że jeśli zamknę oczy, nie będzie znaczyło, że to, czego nie widzę, nie istnieje. To, co ma miejsce w Ukrainie, będzie trwało.
Moim zadaniem jest przekazywanie świadectwa tego, z czym się mierzą Ukraińcy w obronie swojej ziemi, niepodległości, wolności i w obronie europejskiego sposobu życia. Bo to, co ich zaatakowało, gdyby z łatwością przeszło przez Ukrainę, dotyczyłoby obecnie nas, a nie obwodu donieckiego czy chersońskiego i tego jestem absolutnie pewien. Ze względu na zadanie, którym się zajmuję, moja perspektywa trochę przypomina perspektywę osoby, starającej się przepłynąć kanał La Manche w czasie sztormu. Przyjmijmy, że ufam i wierzę sobie, że mam wystarczająco siły, żeby spróbować tego dokonać. Ale żeby przepłynąć ten gigantyczny, wzburzony, pełen zimnej wody kanał La Manche, nie mogę skupiać się na patrzeniu na sam koniec, tylko na trzymaniu kursu, dobrego kierunku, dzięki czemu dotrę w dokładnie ten punkt, w który chcę. Ale ja w ten punkt nie patrzę, tylko skupiam się na tym, żeby za prawą ręką poszła lewa i za lewą poszła prawa. Po prostu robię, co trzeba. Robię swoją robotę. Odpoczniemy, jak nie będzie trzeba tej roboty robić. Bardzo często to powtarzam.
Oczywiście wiadomo, że jak to się skończy i przyjdzie czas na obudowę, to trzeba będzie robić dwa razy więcej. Ale ja sobie obiecałem, że kiedy ten horror się skończy i dojdzie do sprawiedliwego pokoju w Ukrainie, to wtedy sobie siądę na Chreszczatyku, na schodach, kupię sobie kwas, zjem słodką bułkę. Przesiedzę tak cały dzień, z kumplami, ze znajomymi, z bohaterami, z bohaterkami moich reportaży. I będę miał, za przeproszeniem, absolutnie wywalone.
Stanowisko Kijowa w kwestii Krymu jest niezmienne: Ukraina nie uznaje rosyjskiej okupacji półwyspu za legalną. Jak podkreśla prezydent Wołodymyr Zełenski, to terytorium narodu ukraińskiego: „Nie ma o czym rozmawiać – to wykracza poza naszą konstytucję”.
25 kwietnia agencja Reuters opublikowała pełny tekst amerykańskich propozycji zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej, które przedstawił w Paryżu specjalny wysłannik Trumpa Steve Witkoff. Jest tam m.in. mowa o prawnym uznaniu przez USA rosyjskiej kontroli nad anektowanym ukraińskim Krymem.
Czy Trump może samodzielnie zalegalizować rosyjską okupację półwyspu? Jakie niebezpieczeństwa niósłby ze sobą taki krok? Jakie konsekwencje może mieć ta decyzja dla Ukrainy i świata? I wreszcie – jakie stanowisko zajmuje w tej kwestii Europa?
Złamanie doktryny
Uznanie aneksji Krymu byłoby sejsmicznym przesunięciem w polityce zagranicznej USA, oznaczającym zerwanie z obowiązującymi od dziesięcioleci zasadami prawnymi, które mają chronić integralność terytorialną państw. Strategicznie to niezwykle niebezpieczny precedens.
Takie wnioski płyną z analizy amerykańskiego Instytutu Roberta Lansinga, organizacji pozarządowej, która bada globalne zagrożenia dla demokracji.
Amerykańscy analitycy uważają, że dla Ukrainy uznanie aneksji Krymu przez USA oznaczałoby jawną zdradę, a w NATO i Unii Europejskiej, zwłaszcza wśród krajów Europy Wschodniej, taki krok zostałby odebrany jako ustępstwo wobec agresora i faktyczna kapitulacja przed rosyjską ekspansją.
Wydaje się więc mało prawdopodobne, aby prezydent USA mógł ot tak po prostu powiedzieć: „Dobrze, uznaję to”. Jak ocenia Peter Dickinson, pracownik naukowy Atlantic Council, prawdopodobnie byłaby też potrzebna w tej sprawie zgoda Kongresu:
– Nawet gdyby Ameryka jednostronnie uznała Krym za rosyjski, nie sądzę, by wiele innych krajów poszło w jej ślady, z wyjątkiem być może niektórych krajów afrykańskich. Nie sądzę nawet, by zrobiły to Chiny czy inne kraje przyjazne Rosji, chodzi bowiem o fundamentalną kwestię nienaruszalności granic.
Myślę, że niewielu jest gotowych naruszyć politykę międzynarodową, prawo międzynarodowe – normę, zgodnie z którą nie można zmieniać granic siłą
Dickinson ocenia, że w przypadku uznania de iure rosyjskiej okupacji Krymu Stany Zjednoczone ryzykują znalezienie się w złym towarzystwie:
– Myślę, że to Korea Północna, Białoruś, Erytrea i jeszcze kilka innych krajów – wyrzutków. Ale oczywiście chodzi o Amerykę, a jej decyzje mają znaczenie. Co jednak najważniejsze, taki krok doprowadziłby do bardziej agresywnych działań zmierzających do zmiany granic na świecie.
„Krym+Ukraina = miłość”. Wiec przed budynkiem parlamentu krymskiego w Symferopolu 26 lutego 2014 roku. Zdjęcie: AFP/EAST NEWS
Z prawnego punktu widzenia byłaby to sytuacja trudna, zaznacza András Rácz, starszy pracownik naukowy Niemieckiej Rady Stosunków Międzynarodowych (DGAP). Kongres z pewnością nie poprze takiego kroku, ale technicznie Trump może wydać dekret prezydencki i ogłosić Krym częścią Rosji lub przemianować Krym na „rosyjski Krym” czy coś w tym rodzaju:
– De iure zgoda Kongresu nie będzie do tego konieczna. Innymi słowy, są rzeczy, które Trump może zrobić jednostronnie. Poza tym istnieje wiele szarych stref dotyczących tego, co może, a czego nie może zrobić dekretem prezydenckim.
Problem polega na tym, że nawet jeśli Trump podejmie krok dyskusyjny z prawnego punktu widzenia, ruch ten może zostać wykorzystany przez Rosję do celów propagandowych
Z drugiej strony, zdaniem Rácza, prezydent USA raczej nie zdecyduje się na zniszczenie międzynarodowego porządku ustanowionego po 1945 r. i zachęcanie innych krajów do zajmowania terytoriów siłą militarną. W szczególności nie będzie chciał sprowokować Chin do ataku na Tajwan.
Krym a prawo międzynarodowe
Trudno sobie wyobrazić, by Stany Zjednoczone uznały aneksję Krymu. W 2018 roku ówczesny sekretarz stanu Mike Pompeo oświadczył, że USA nie uznają roszczeń Rosji do tego półwyspu. Jak zauważa badaczka programu „Demokratyczna stabilność” w Centrum Analiz Polityki Europejskiej (CEPA) Elina Beketowa, to stanowisko nadal ma znaczenie:
– Naruszyłoby to [uznanie aneksji Krymu – red.] również memorandum budapeszteńskie z 1994 r., zgodnie z którym Stany Zjednoczone zobowiązały się do poszanowania granic Ukrainy w zamian za jej rezygnację z broni jądrowej. Byłoby to też naruszeniem konstytucji Ukrainy, ponieważ Krym jest częścią Ukrainy. Zgodnie z ukraińskim prawem żaden prezydent nie może oddać Krymu. Wymagałoby to zmian w konstytucji dokonanych w drodze dwóch głosowań w parlamencie i opinii Trybunału Konstytucyjnego o zgodności tych głosowań z konstytucją. To mało prawdopodobne, zwłaszcza w czasie stanu wojennego, kiedy takie zmiany są w ogóle niedopuszczalne.
Wreszcie z politycznego punktu widzenia byłoby to niedopuszczalne dla każdego prezydenta Ukrainy i każdego składu Rady Najwyższej
Zdecydowana większość krajów zachodnich, w tym kraje UE, Kanada, Wielka Brytania, a także Japonia, już w 2014 roku jasno stwierdziła, że aneksja Krymu jest nielegalna i nie uznają go za rosyjski, podkreśla Beketowa. Stanowisko to zostało zapisane w licznych rezolucjach ONZ. Uznanie Krymu za rosyjski oznaczałoby więc, że świat zgadza się na anektowanie terytoriów siłą.
Rozmowa Trumpa i Zełenskiego podczas pogrzebu papieża Franciszka w Watykanie. Zdjęcie: OPU
András Rácz spodziewa się, że Unia Europejska spróbuje nałożyć sankcje na wszystkie kraje, które uznają Krym za rosyjski:
– Nie jestem pewien, czy wpłynie to na Stany Zjednoczone, ale na wszystkie inne kraje – na pewno. Pytanie, czy uda się osiągnąć jedność wewnątrz UE w sprawie wprowadzenia takich sankcji, biorąc pod uwagę możliwe weto Węgier. Nie sądzę, by Słowacja zawetowała wprowadzenie takich sankcji, biorąc pod uwagę jej burzliwą przeszłość i konflikty terytorialne – z tych samych powodów Bratysława nie uznała przecież Kosowa. W związku z tym w ramach UE spodziewałbym się problemów tylko ze strony Węgier.
Kaja Kallas, wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej i wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa jest przekonana, Unia Europejska nigdy nie uzna Krymu za rosyjski. W wywiadzie dla „Financial Times” stwierdziła:
„Nie mogę wypowiadać się w imieniu Stanów Zjednoczonych i przewidywać ich działań, ale w Europie wielokrotnie oświadczaliśmy, że Krym należy do Ukrainy”
„Nikt nie prosi Zełenskiego o uznanie Krymu za terytorium rosyjskie, ale jeśli chce Krymu, to dlaczego nie walczyli o niego jedenaście lat temu, kiedy został przekazany Rosji bez jednego wystrzału?” – napisał z kolei w serwisie Truth Social amerykański prezydent. Trump uważa, że nieustępliwość Ukrainy w tej kwestii szkodzi pokojowym wysiłkom USA. Odpowiedzialność za okupację ukraińskiego półwyspu przez Rosjan zrzuca na swojego poprzednika – Baracka Obamę. Nie widzi też obecnie militarnej drogi do deokupacji Krymu.
Wołodymyr Zełenski przyznaje, że Ukraina rzeczywiście nie ma wystarczającej ilości broni, by odzyskać kontrolę nad okupowanym półwyspem. Jednak jego zdaniem świat ma różne możliwości wywierania presji na Rosję, by omówić kwestie terytorialne.
Puszka Pandory
1 maja Siergiej Ławrow, szef rosyjskiego MSZ, oświadczył, że Rosja nigdy nie dopuści do powrotu Ukrainy do granic z 1991 roku. Według niego wysiłki Ukrainy i jej zachodnich sojuszników są daremne i bezpodstawne.
Bez wątpienia Rosja będzie czerpać inspirację z przekonania, że ostatecznie uda jej się uzyskać uznanie wszystkich jej aktów agresji w Ukrainie i innych krajach – uważa z kolei Peter Dickinson:
– Na przykład pogranicze Rosji z Kazachstanem to terytorium, do którego Rosja także rości sobie prawa. Rosyjscy propagandyści często mówią o możliwym powrocie jego części do Rosji. Być może Rosjanie będą też spoglądać na kraje bałtyckie i inne.
Tyle że oprócz rosyjskich na świecie istnieje milion innych sporów granicznych
Wiele krajów może sobie pomyśleć: OK, to może też trochę poczekamy, a z czasem uzyskamy uznanie świata [dla naszych roszczeń – red.]. To otworzyłoby puszkę Pandory.
Legalizowanie aneksji z czasem może stać się normą, ostrzega Elina Beketowa:
– Co jest stawką dla Europy i Stanów Zjednoczonych? Krym został zaanektowany i przekształcony w bazę wojskową, a osiem lat później rozpoczęto stamtąd ataki na Ukrainę. Oznacza to, że długotrwałe wykorzystywanie [zagarniętego – red.] terytorium przez Rosję ma jeszcze poważniejsze konsekwencje: sprzyja militaryzacji i dalszej agresji. Dopóki Krym jest pod kontrolą Rosji, rośnie ryzyko nowych inwazji. W 2022 roku Ukraina nie była bliska przystąpienia do NATO, a Rosja i tak zaatakowała. To dowodzi, że neutralność nie gwarantuje bezpieczeństwa. Konsekwencje kwestii krymskiej wykraczają daleko poza granice Ukrainy.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.
Problem polega na tym, że w obecnie rządzących Ukrainą kręgach politycznych brakuje intelektualistów, którzy mogliby przedstawić wizję powrotu półwyspu do macierzy. Nic więc dziwnego, że kiedy polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski przyjechał do Kijowa i pozwolił sobie na, uznane potem za niestosowne, wypowiedzi na temat audytu ludności Krymu i jego ewentualnego przekazania pod mandat ONZ, wielu potraktowało je z dystansem. A niektórzy w odpowiedzi poradzili [Polakom], by może oddali Niemcom Gdańsk lub Wrocław.
Co do rekonkwisty Krymu, to warto powiedzieć szczerze: nie mamy zasobów ludzkich, by militarnie odbić półwysep
I jest mało prawdopodobne, aby ci, którzy chcieli pić wino nad brzegiem morza w Jałcie, dołączyli teraz do brygad szturmowych, by Krym odzyskać. Według wstępnych szacunków ekspertów wojskowych do tego zadania potrzebowalibyśmy zmobilizować dodatkowe kilkaset tysięcy ludzi.
Sikorski w Kijowie nikomu nie narzucał swojej wizji ani pomysłów. Słowa o weryfikacji legalnych rezydentów i czysto teoretycznym referendum pod mandatem ONZ padły na forum YES. To prywatna platforma dyskusyjna z udziałem czołowych intelektualistów, organizowana co roku przez ukraińskiego multimilionera Wiktora Pinczuka.
Słowa polskiego dyplomaty oburzyły szefa Kancelarii Prezydenta Andrija Jermaka i ukraińskie MSZ. Sikorski wyjaśnił jednak później, że nikt nie myśli o naruszaniu integralności terytorialnej Ukrainy:
– Na konferencji miała miejsce hipotetyczna dyskusja w gronie ekspertów w trybie off the record, gdzie próbowaliśmy się zastanowić, jak zrealizować sugestie samego prezydenta Zełenskiego o tym, jak odzyskać Krym. On mówił o działaniach dyplomatycznych.
Jako lokalna mieszkanka i obserwatorka polityczna nie widzę nic złego w tym, że doświadczeni zachodni politycy proponują własne rozwiązania kwestii krymskiej.
W końcu przywołana opinia na temat Krymu to tylko wizja Sikorskiego. Po to właśnie organizowane są platformy dyskusyjne
Czas wreszcie porozmawiać o realnych potrzebach i realnych problemach. Wyludnienie naszego południa, zniszczenie Mariupola i przekształcenie Chersonia w miasto wojskowych i emerytów to właśnie efekt niepoświęcania uwagi kwestii Krymu. To skutek ignorowania przez polityków faktu, że obecność rosyjskich wojsk na półwyspie komplikuje nasz handel morski i sprawia, że nasze nieodległe miasta są bezbronne, a front trudny do utrzymania.
Możemy nadal mówić, że „Krym to Ukraina” – i nadal jeść krymskie czebureki w bufetach
Ale możemy też zaproponować własną wizję i plan B. Tym bardziej że ukraińscy wojskowi od dawna rozważają możliwość obowiązkowej demilitaryzacji półwyspu.
W sierpniu 2024 r. szef wywiadu Ukrainy Kyryło Budanow wyjaśnił, że głównym celem wojska jest wyparcie Floty Czarnomorskiej z krymskich portów.
– To wszystko, co robimy, oprócz rutynowego niszczenia logistyki i kolei, to także desakralizacja Krymu. Most musi zostać zniszczony, a my musimy mieć pewność, że Rosja wycofa swoje okręty z Krymu tak daleko, jak to możliwe. Do Ochamczyry [nowy port Rosji w okupowanej Abchazji – red.]? Świetnie! – powiedział Budanow w komentarzu dla agencji Ukrinform.
Pokrywa się to z wypowiedziami Bena Hodgesa, byłego dowódcy US Army w Europie, który nieustannie podkreśla, że Krym jest beczką prochu, która może ponownie wybuchnąć. A fakt, że półwysep jest w rękach rosyjskich okupantów, bezpośrednio wpływa na ukraińską gospodarkę i bezpieczeństwo w dużych miastach mających dostęp do morza, takich jak Odessa i Mikołajów.
Wszystko zależy więc od ochoty polityków do poszukiwania odpowiednich rozwiązań. W końcu z roku na rok Rosja coraz mocniej zakorzenia się na Krymie
Warto przypomnieć, że od początku okupacji na półwysep przeniosły się tysiące rodzin pracowników rosyjskich służb bezpieczeństwa i wojskowych. Dzieci tych ludzi urodziły się i wciąż się rodzą na Krymie, więc jest logiczne, że gdy dorosną, będą twierdzić, że to ich ziemia. A na dowód pokażą swoje paszporty z wpisanym miejscem urodzenia.
Sikorski zaproponował jedną z opcji. Podkreślmy: to była opcja, a nie żądanie czy ultimatum.
– Moglibyśmy przekazać go [Krym – red.] pod mandat ONZ z misją przygotowania uczciwego referendum po zweryfikowaniu, kto jest legalnym mieszkańcem i tak dalej... I moglibyśmy odłożyć to na 20 lat – powiedział.
Powinniśmy mieć plan, co zrobić z tymi byłymi posiadaczami ukraińskich paszportów, którzy szczęśliwie ewakuowali się przez Czonhar [wieś w obwodzie chersońskim leżąca na trasie z Krymu – red.].
I wreszcie – musimy się zastanowić, czy dzieci rosyjskich żołnierzy, którym żony czy matki doradzały, jak gwałcić ukraińskie kobiety, mają prawo mieszkać na Krymie
Niestety, przez lata okupacji nie usłyszeliśmy żadnych sensownych propozycji politycznych, co zrobić z Krymem. A polityka pozyskiwania mieszkańców Krymu dla sprawy ukraińskiej zasiłkami, paszportami i darmową edukacją na ukraińskich uczelniach zawiodła.
Dlatego wizja ponownego obliczenia tych, którzy mają prawo do życia na Krymie i współpraca z ONZ w sprawie Krymu jest bardziej otrzeźwiająca niż pomysł jedzenia gór krymskich medycznymi konopiami indyjskimi. Lub powiesić ogłoszenia o poszukiwaniu nowych przywódców, którzy mogą przyjść i przejąć władzę w swoje ręce po deokupacji.
Prezydent Wołodymyr Zełenski i jego szef biura Andrij Jermak szczerze wierzą, że drugi szczyt pokojowy będzie bardziej udany niż pierwszy.
Jednak żadne spotkania z Rosją i bez niej nie przyniosą pokoju bez rozwiązania problemu krymskiego
W przeciwnym razie będzie to tymczasowa przerwa, w której Rosjanie pomyślą na pewno i co zrobiliśmy źle. Dlaczego musimy lepiej przygotować się na nową wojnę? Aby zająć Kijów i Odessę i sprawić, by jeszcze więcej ludzi pojechało do Polski i Niemiec na zawsze.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Irena Tymotiewicz: Deportacja Tatarów krymskich w maju 1944 r. była jedną z największych zbrodni popełnionych przez sowiecki reżim podczas II wojny światowej. 80 lat później widzimy, jak Rosja robi wszystko, co w jej mocy, by ponownie odebrać Tatarom krymskim ich dom...
Tamila Taszewa: Tatarzy Krymscy nie mają innej ojczyzny niż Krym.
Jednak za każdym razem, gdy Rosja zdobywała wpływy na półwyspie, prowadziło to do jego kolonizacji. Przed pierwszą aneksją Krymu w 1783 roku przez Imperium Rosyjskie Tatarzy krymscy stanowili około 90% populacji półwyspu. W 1917 roku było tu ich już tylko 29%.
Kolejna iteracja imperium – Związek Radziecki, a w szczególności deportacja Tatarów na rozkaz Stalina w 1944 roku – niemal całkowicie wyeliminował etniczną populację półwyspu. Krym został sztucznie zaludniony przez Rosjan, poddany całkowitej rusyfikacji, a pamięć o rdzennej ludności została metodycznie wymazana. Dlatego dzisiejsze rosyjskie stwierdzenia, że Krym jest „historycznie rosyjską ziemią”, są absolutnie fałszywe.
Tatarki krymskie na Krymie na przełomie XIX i XX w. Fot: FB BelleEpoqueUA
Od 2014 roku do dnia dzisiejszego Tatarzy krymscy znowu są głównym celem prześladowań politycznych i represji ze strony administracji okupacyjnej. Oznacza to, że linia polityczna Imperium Rosyjskiego, mająca na celu wyrzucenie Tatarów krymskich z Krymu, jest kontynuowana.
Dzieje się tak, bo samo istnienie naszego narodu z jego unikalną kulturą i historią stanowi ideologiczne zagrożenie dla kremlowskiego reżimu. To jedna z najbardziej nielojalnych wobec Kremla części ludności Krymu.
Wraz z upadkiem ZSRR Tatarzy krymscy zdołali powrócić do domu i wierzymy, że wkrótce zrobią to ponownie.
Radzieckie narracje są mocno zakorzenione w postrzeganiu historii Krymu i Tatarów krymskich, a usunięcie imperialnych mitów z książek historycznych zajmie trochę czasu. Co możemy zrobić teraz, aby historia Tatarów krymskich była lepiej znana w Ukrainie i na całym świecie?
W narracjach rosyjskiej propagandy Tatarzy krymscy to „terroryści”, „ekstremiści”, a także „zdrajcy” i „nazistowscy kolaboranci podczas II wojny światowej”. W ten sposób reżim próbował usprawiedliwić masowe deportacje i ludobójstwo w 1944 roku. Przez wieki Rosja systematycznie niszczyła nie tylko naród krymskotatarski, ale także jego historię, kulturę, język i źródła historyczne, unikalne zabytki i świadectwa.
Niestety, wielu Ukraińców, a także społeczność międzynarodowa, również ulegli wpływowi rosyjskiej propagandy i nawet powrót Tatarów krymskich z deportacji w latach 90. nie był łatwy.
Dziś widzimy, jak zmieniają się relacje między narodem ukraińskim a Tatarami krymskimi i jak wiele nas łączy. Mamy wspólną historię i wspólnego wroga.
Zarówno naród ukraiński, jak krymskotatarski znają prawdziwą wartość wolności
Jednak ze względu na brak zainteresowania przeszłością w Ukrainie i na świecie historia Krymu wciąż jest przedstawiana głównie przez pryzmat rosyjski, w oparciu o fałszywe tezy. I tu mamy duży problem. Rosja robi teraz na Krymie wszystko, co w jej mocy, by zniszczyć podmiotowość Tatarów krymskich, ponieważ zagraża ona ideologii „Krymu z natury rosyjskiego”.
Mustafa Dżemilew, Dmytro Kułeba, Tamila Taszewa i Refat Czubarow podczas uroczystości upamiętnienia ofiar deportacji w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Ukrainy 17 maja. Zdjęcie: Ukrinform
Nie zachowało się wiele krymskotatarskich źródeł historycznych, ale one istnieją. Na przykład można zwrócić się do krymskotatarskiego kronikarza z XVII wieku Mehmeda Hadżi Senaja.
Obecnie pracujemy również nad „Strategią poznawczej deokupacji Krymu”, przewidującą system narzędzi, mechanizmów i konkretnych środków, które pomogłyby przywrócić prawdę o Krymie na wszystkich poziomach.
Szczególna uwaga zostanie zwrócona na edukację dzieci i młodzieży, które dorastały w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej.
Wezwania przy wejściach do meczetów
Niedawno Refat Czubarow powiedział, że na Krymie niewykluczona jest nowa fala przymusowej mobilizacji, skierowana szczególnie przeciwko Tatarom krymskim. Czy Tatarzy krymscy nadal opuszczają półwysep, by uniknąć mobilizacji?
Tak, zgodnie z Konwencją Genewską mobilizacja ludności będącej pod okupacją jest nielegalna. Jednak okupanci przeprowadzają ją od początku inwazji na pełną skalę aż do teraz. Wiemy o przypadkach masowej dystrybucji wezwań w miejscach, w których mieszka wielu Tatarów krymskich. W niektórych miastach wezwania są wręczane tuż przed wyjściami z meczetów.
Reprezentacja prawników i działaczy na rzecz praw człowieka próbowała opracować algorytm działań dla naszych obywateli na Krymie, który pomógłby ocalić ich życie i sprawić, by nie stali się tymi, którzy wykonują przestępcze rozkazy okupantów. Niestety rzeczywistość jest taka, że nie ma żadnych gwarancji.
Życie pod okupacją to ciągły strach i ryzyko, że po ciebie przyjdą. Albo zmobilizują cię do wrogiej armii, albo wyślą do więzienia tylko za to, że istniejesz
Najbardziej niezawodną ochroną przed nielegalną mobilizacją jest opuszczenie okupowanego terytorium. Ale w tym przypadku ważne jest, by zrozumieć, że Tatarzy krymscy zostali już przymusowo eksmitowani ze swojego rodzinnego Krymu, a to zbiorowa trauma, która pozostanie na wiele pokoleń.
„Pociąg śmierci”. Obraz Rustema Eminowa/Tatarzy krymscy przetransportowani w tak strasznych warunkach, że tysiące ludzi zmarło po drodze z pragnienia, głodu i chorób
Dziś Rosja nie wysyła nas w pociągach towarowych tysiące kilometrów stąd, ale robi wszystko, co w jej mocy, by zmusić nas do opuszczenia Krymu.
Przymusowa mobilizacja Tatarów krymskich jest jednym z narzędzi tak zwanej „hybrydowej deportacji” i jedną z metod eksterminacji ludności nielojalnej wobec okupantów. Dlatego nasi ludzie robią wszystko, co w ich mocy, aby pozostać na swojej ojczystej ziemi i uniemożliwić okupantom dokończenie tego, co zaczęli wieki temu. Ponadto jeśli wszyscy, którzy sprzeciwiają się okupacji i wspierają Ukrainę, opuszczą Krym, wyzwolenie tych terytoriów stanie się wielokrotnie trudniejsze bez naszych ludzi, którzy na nas czekają.
Część Pani rodziny należy do tych, którzy odmówili opuszczenia swoich ziem. Jak Tatarzy krymscy, którzy pozostali na Krymie, odnoszą się do tych, którzy wyjechali?
Mamy nawet wyrażenie „Q?r?mda yaşa” (Żyj na Krymie), które oznacza trzymanie się domu za wszelką cenę, życie na Krymie tak długo, jak to możliwe. Dlatego, pomimo ryzyka, prześladowań i presji, Tatarzy krymscy nie opuszczają swoich domów. Doświadczyli już jednego wygnania i jest to ból, który trudno sobie wyobrazić.
Z drugiej strony istnieje bardzo poważne zagrożenie, ryzyko, że zostanie się zmuszonym do chwycenia za broń i pójścia na wojnę przeciwko własnemu narodowi. To kolejny strach, który zmusza Tatarów krymskich (a także Ukraińców) do opuszczenia okupowanych terytoriów, swoich domów i wszystkiego, co mieli. Dlatego ci, którzy pozostali na półwyspie, współczują tym, którzy podjęli trudną decyzję o opuszczeniu domu.
Platforma Krymska zmieniła plany Kremla
Na ile skuteczna jest praca Platformy Krymskiej [to międzynarodowy mechanizm koordynacyjny zainicjowany przez Ukrainę w celu przywrócenia kwestii Krymu do debaty publicznej, ochrony praw człowieka na Krymie i ułatwienia deokupacji półwyspu – red.]. Jaka będzie rola tej struktury po deokupacji?
Przed inwazją skalę Rosja robiła wszystko, aby usankcjonować próbę aneksji, by Krym zniknął z agendy, by społeczność międzynarodowa „pobłogosławiła” okupację półwyspu swoim milczeniem. Niestety był okres, kiedy prawie im się to udało.
Platforma Krymska to zmieniła. Jej biuro stało się platformą koordynacji i komunikacji między ukraińskimi władzami, obcymi państwami, organizacjami międzynarodowymi i ukraińskimi obywatelami Krymu.
Zdjęcie z prywatnego archiwum
Spośród wszystkich agencji rządowych to my najdokładniej monitorujemy sytuację na półwyspie, opracowujemy i promujemy odpowiednie ustawodawstwo krajowe, pracujemy nad dokumentami strategicznymi w kontekście reintegracji, a także podnosimy kwestię Krymu w odniesieniu do partnerów międzynarodowych i krajowej publiczności, co również jest bardzo ważne.
Nie wiemy, kiedy Krym zostanie wyzwolony; to zależy od wielu czynników,. Ale już pracujemy nad strategiami i planami reintegracji, by być na to gotowymi od pierwszego dnia po deokupacji.
Opracowano szereg dokumentów: Strategię Przywrócenia Krymu, dokument „Priorytetowe kroki państwa ukraińskiego po deokupacji Krymu”, Strategię poznawczej deokupacji Krymu, która ma na celu jego reintegrację z ukraińską przestrzenią społeczno-polityczną i kulturową. Przygotowujemy również rezerwę kadrową do pracy na terytoriach okupowanych w ramach ogólnej rządowej Strategii Przywrócenia Władzy Państwowej i Reintegracji Ludności Terytoriów Okupowanych Ukrainy.
Zastanawiamy się, jak będziemy pracować nad demilitaryzacją umysłów ludzi, co zrobić z przestrzenią publiczną, jak przywrócić wolność słowa, jak rozwiązać kwestie własności prywatnej i przezwyciężyć kolonizację.
Istnieją dziesiątki takich pytań, wszystkie są trudne. Ale jest już jasne, że przywrócenie Krymu – bez względu na to, w jaki sposób zostanie wyzwolony – będzie wymagało konsolidacji międzynarodowej pomocy i wysiłków. Platforma Krymska powinna stać się instrumentem, który do tego posłuży.
Dziś Platforma Krymska działa na rzecz wyzwolenia Krymu. W przyszłości może działać na rzecz jego przywrócenia
Jaka jest wizja przyszłości Krymu dla Tatarów krymskich i dla Pani osobiście po deokupacji?
Krym jest integralną częścią państwa ukraińskiego, a Tatarzy krymscy są obywatelami Ukrainy, rdzenną ludnością Ukrainy. Bronią tego od pierwszego dnia okupacji półwyspu.
Jeśli chodzi o przyszłość, myślę, że powinna to być dyskusja parlamentarna z udziałem organów przedstawicielskich, przede wszystkim Medżlisu. Wiąże się to również ze zmianami w konstytucji, których nie możemy dokonać w stanie wojennym.
Tatarzy krymscy stali się mniejszością na Krymie w wyniku polityki kolonializmu, deportacji i imperialnej polityki eksterminacji naszego narodu. Kiedy stanowi się około 13% ludności, nie można być w odpowiednim stopniu wybieranym do władz lokalnych i reprezentować swoich interesów.
Zdjęcie z prywatnego archiwum
W związku z tym gdy władze lokalne podejmują jakiekolwiek decyzje, głosy Tatarów krymskich nie są brane pod uwagę. Dlatego kiedy Tatarzy krymscy mówią o autonomii narodowej i terytorialnej, oznacza to, że będą mieli możliwość ochrony swoich praw w środowisku kulturowym i językowym. Oznacza to, że Tatarzy krymscy będą mieli pewną reprezentację kwotową i możliwość zawetowania decyzji, które ich dotyczą. Ale to wszystko pozostaje tylko na poziomie lokalnym.
Obecnie pracujemy na rzecz Zwycięstwa i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by sprawić, że deokupacja pozwoli na przywrócenie rządów prawa na Krymie, a jego mieszkańcy znów poczują się wolni i bezpieczni. Chcemy, by Krym stał się regionem rozwiniętym gospodarczo, atrakcyjnym ośrodkiem dla nowych firm, a nie tylko kurortem. Miejscem, w którym Tatarzy Krymscy wraz z innymi narodami półwyspu mogą realizować swoje prawa i potencjał.
Oczywiście, nie obędzie się bez trudności i wyzwań. W ciągu ostatnich 10 lat na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę przeprowadzono szereg ważnych reform. Krym będzie musiał nadrobić zaległości.