Exclusive
20
min

Pinokio, nie Don Kichot

Mateusz Morawiecki nie jest w europejskiej alt-prawicy idealistycznym rycerzem sprawy ukraińskiej. Polemika z Witalijem Portnikowem

Robert Siewiorek

Marsz wolności w Katowicach, 2021 r. Zdjęcie: Beata Zawrzel/Reporter

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Zgadzam się z głównymi wnioskami Witalija Portnikowa, zawartymi w przenikliwej analizie pt. „Samotność Mateusza Morawieckiego”.

<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/664f4b7abb326f9d0775023f_EN_01620629_2013-p-800.jpg">Samotność Mateusza Moraveckiego</span>

Tradycyjna europejska prawica stała się dziś zakładniczką prawicy skrajnej, nacjonalistycznej – przez co w coraz większym stopniu będzie wciągana na orbitę populizmu. Triumf nacjonalistów, dziś w Europie taktycznie zjednoczonych, w razie odniesienia przez nich sukcesu w nadchodzących eurowyborach szybko może pogrzebać ideę europejską.

I trzecia sprawa: owszem, europejska alt-prawica potrzebuje putinowców w rodzaju Orbana, Salviniego czy Marine Le Pen – nawet jeśli Putinem się brzydzi (jak Giorgia Meloni). Bo putinowcy są w tym środowisku po prostu silniejsi niż przeciwnicy kremlowskiego dyktatora.

Moje zastrzeżenia budzi tylko jedna konstatacja Portnikowa. Ta, która dotyczy Mateusza Morawieckiego:

Teraz już widać, w jakim stopniu zjednoczenie skrajnej prawicy może być niepokojące dla przyszłości Europy. Hiszpańscy dziennikarze zauważyli, że Mateusz Morawiecki, ze swoim poparciem dla Ukrainy, pozostał niemal osamotniony wśród innych uczestników spotkania. Z jakiegoś powodu jego współpracownicy w nowej skrajnie prawicowej międzynarodówce nie byli zbytnio zainteresowani tym tematem

Niby racja, tyle że Morawiecki nigdy naprawdę nie reprezentował – i nie reprezentuje – sprawy ukraińskiej na forum europejskim. On reprezentuje tylko własną polityczną sprawę, w której, w zależności od sytuacji, Ukraina może pomagać albo przeszkadzać.

By się o tym przekonać, wystarczy prześledzić to, jak tą sprawą grał. I gra nadal.

Morawiecki i plany Rosji

O tym, że Rosja napadnie na Ukrainę, Mateusz Morawiecki dowiedział się już w listopadzie 2021 r., ponieważ to właśnie wtedy amerykański wywiad przekazał mu na to dowody.

Polski premier został wtajemniczony w rozpoznane przez USA operacyjne plany Rosjan, poznał wielkość sił inwazyjnych, wiedział nawet o przygotowywanych listach proskrypcyjnych z nazwiskami Ukraińców, których po zajęciu ich kraju Rosjanie zamierzali wymordować

A mimo to 3 grudnia 2021 r., na dwa i pół miesiąca przed rosyjską inwazją, z honorami należnymi głowom państw przyjął w Warszawie nie tylko Viktora Orbana i Santiago Abascala, lidera hiszpańskiej partii VOX, lecz także szefującą francuskiemu Zjednoczeniu Narodowemu Marine Le Pen. Tę samą Le Pen, która nie tylko brała pieniądze od Putina (do czego sama się zresztą przyznała), ale też otwarcie głosi, że Ukraina leży w rosyjskiej strefie wpływów.

4 grudnia 2021 r. Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Wiktor Orban podczas spotkania w Warszawie. Zdjęcie: materiały medialne.

Kaczyński wie swoje - i planuje mur

Trzy tygodnie później, 24 grudnia 2021 r., Jarosław Kaczyński, polityczny szef i mentor Morawieckiego, w wywiadzie dla „Gazety Polskiej Codziennie” nie tylko uznał atak Rosji za mało prawdopodobny, ale też stwierdził, że „frakcja prorosyjska ma szanse przejąć władzę na Ukrainie w wyniku wyborów”. Zrobił to, choć jako najważniejszy podówczas polityk w Polsce musiał znać ustalenia Amerykanów.

Co gorsza, Kaczyński nie wykluczył, że zapora na granicy z Białorusią, której budowę wtedy planowano, zostanie przedłużona na południe, na całym przebiegu granicy z Ukrainą. Morawiecki, choć to do niego, jako premiera, formalnie należała decyzja w tej sprawie, nie zaprotestował. Oznacza to, że od końca roku 2021 ani on, ani Kaczyński nie planowali udzielania pomocy Ukrainie. Wręcz przeciwnie: zamierzali odgrodzić się od niej murem.

Z tej perspektywy nie zaskakuje więc kolejne spotkanie Morawieckiego z liderami skrajnej proputinowskiej prawicy, do którego doszło pod koniec stycznia 2022 r., niespełna miesiąc przed rosyjską inwazją. Morawiecki pojechał wtedy do Madrytu na mityng z Le Pen, Orbanem, Abascalem oraz pozostałymi liderami nacjonalistów z Belgii, Austrii, Bułgarii, Estonii, Litwy, Rumunii i Holandii.

Cud przemienienia

„Cud przemienienia” Morawieckiego i PiS w kwestii ukraińskiej, do którego doszło po 24 lutego 2022 r., nie jest efektem politycznej epifanii. To wymuszona reakcja na spontaniczną pomoc dziesiątków tysięcy Polaków, którzy już w pierwszych godzinach wojny rzucili się ku przejściom granicznym z Ukrainą – i na postawę kolejnych setek tysięcy, którzy przyjęli uchodźców z Ukrainy pod swój dach. To nie zarządzane wówczas przez Morawieckiego państwo zdało egzamin z solidarności, lecz polskie społeczeństwo. Programy pomocowe i dostawy broni dla Ukrainy, uruchomione później przez rząd PiS, wynikały przede wszystkim z zimnej kalkulacji: bezczynność władzy, nie mówiąc już o kontynuowaniu przedwojennej polityki kontrolowanego dystansu wobec Ukraińców, oznaczałaby gwałtowny spadek społecznego poparcia, a być może nawet utratę władzy przez PiS. Morawiecki, Kaczyński i reszta ich środowiska stali się sojusznikami Ukrainy mimo woli i bez entuzjazmu.

Kryzys zbożowy

Tego, że tak właśnie było, dowodzi postawa Morawieckiego, Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy w chwili gdy wybuchł w Polsce kryzys zbożowy. Kiedy polskie silosy wypełniły miliony ton ukraińskiego zboża, którego tranzytu do państw afrykańskich rząd PiS nie potrafił zorganizować przez ponad rok, jedynym pomysłem władzy na zażegnanie kryzysu było wypłacenie rolnikom odszkodowań – i zamknięcie granicy dla ukraińskiej żywności. Fasadowa polityka solidarności PiS z Ukrainą legła w gruzach z dnia na dzień.

Interes sojusznika walczącego o przetrwanie okazał się nieistotny wobec groźby spadku poparcia dla rządu na rok przed wyborami

Kilka miesięcy później z dawnej sojuszniczej serdeczności nie zostało nic ani w Dudzie, ani w Morawieckim, o Kaczyńskim już nawet nie wspominając. 20 września 2023 r. zapytany o to, czy Polska wciąż będzie wspierać Ukrainę militarnie, Morawiecki stwierdził: „ (…) nie przekazujemy już żadnego uzbrojenia, bo my sami się teraz zbroimy w najbardziej nowoczesną broń”.

„To dzięki Polsce”

A potem przyszedł październik 2023 r. – i utrata władzy przez PiS, przedłużona dwumiesięczną polityczną pantomimą z kolejnym, tym razem mniejszościowym, rządem Morawieckiego. Następne miesiące, naznaczone głębokim szokiem i wypieraniem przegranej, też nie sprzyjały artykułowaniu przez PiS i Morawieckiego jakiejś spójnej politycznej linii wobec Ukrainy.

Dogodna okazja do wypowiedzenia się w tej kwestii pojawiła się dopiero na konferencji europejskiej alt-prawicy (CPAC Hungary) 25 i 26 kwietnia 2024 w Budapeszcie, której gospodarzem był Viktor Orban. Ten sam Orban, który miesiąc wcześniej jako jedyny unijny przywódca pogratulował Putinowi zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Poza Morawieckim w gronie gości znaleźli się wtedy m.in. Geert Wilders z nacjonalistycznej Partii Wolności i premier Gruzji Irakli Kobachidze z partii Gruzińskie Marzenie – która, mimo wielotysięcznych protestów na ulicach gruzińskich miast, przepchnęła właśnie przez parlament napisaną na wzór putinowskiej ustawę o tzw. zagranicznych agentach.

W takim to gronie Morawiecki skrytykował Unię Europejską (bo „zagraża demokracji”), Niemcy (bo „dali Ukrainie tylko hełmy”) i Donalda Tuska, swojego następcę na fotelu premiera (bo rzekomo chce oddać Brukseli całą władzę nad Europą)

Sprawy ukraińskiej Morawiecki ani towarzysząca mu delegacja polityków PiS nie potraktowali zresztą jak osobnego tematu. Wypłynęła jedynie w kontekście wspomnianego ataku na Niemcy – i samochwalstwa. „To dzięki Polsce Ukraina walczy dalej!” – napisał na Twitterze towarzyszący Morawieckiemu poseł Janusz Kowalski, z uwagi na intelektualny kaliber swych publicznych wystąpień będący w Polsce wdzięcznym materiałem dla memów.

Klęska na wesoło

Na kolejny zjazd europejskich nacjonalistów 19 maja w Madrycie były polski premier pojechał już ponoć po to, by uświadamiać rusofilom skalę rosyjskiego zagrożenia i zjednywać Ukrainie sojuszników. Tyle że to nieprawda, a mówiąc precyzyjnie: dość toporne alibi dla kolejnego objawienia się Morawieckiego w towarzystwie przez większość Polaków uznawanym za etycznie, politycznie i ideowo trędowate.

Tym razem występ Morawieckiego miał charakter wirtualny. W Madrycie pojawił się on bowiem jedynie na nagranym wcześniej orędziu, w którym rozprawiał m.in. o bezpieczeństwie Europy w kontekście wojny w Ukrainie i egzystencjalnym zagrożeniu, jakim dla Europy jest Rosja.

Czterej pomniejsi reprezentanci PiS, którzy w Madrycie się stawili, tłumaczyli swoją tam obecność zgodnie z linią Morawieckiego: trzeba przekonywać prawicowych kolegów z innych państw do wspierania Ukrainy. O skuteczności tej perswazji nic jednak nie wiadomo. Ale fakt, że żaden z nacjonalistycznych europejskich liderów nie podjął publicznie kwestii ukraińskiej (a co za tym idzie – także polskiej, bo przecież bezpieczeństwo obu krajów to system naczyń połączonych), optymizmem nie napawa.

Jeżeli więc rzeczywiście PiS-owcy pojechali tam po to, by reprezentować sprawę Ukrainy i odciągać prawicową Europę od Putina – ponieśli sromotną klęskę

Tyle że jeśli nawet mieli świadomość przegranej, najwyraźniej się nią nie przejęli, o czym świadczyły ich zachwycone miny na wspólnych fotografiach.

PiS chce polexitu

Nie przejęli się jednak nie dlatego, że nie mają pojęcia, co się wokół nich dzieje. Ich madryckie selfies były wesołe, bo prawdziwy cel ich misji nie polegał na politycznej kweście na rzecz Ukrainy.

Kluczem do zagadki jest to, że przytłaczany kolejnymi aferami i skandalami PiS od tygodni znajduje się w Polsce w stanie pogłębiającego się politycznego rozedrgania. Osaczany kolejnymi pogrążającymi go medialnymi sensacjami potrzebuje więc czegokolwiek, co w oczach elektoratu świadczyłoby o sprawczości i dawało wrażenie, że to partia poważanych w Europie polityków, a nie aferzystów, kłamców i złodziei.

Promowanie pospołu z resztą nacjonalistycznej międzynarodówki projektu „Europy ojczyzn”, będącego w gruncie rzeczy planem powolnego demontażu Unii Europejskiej od wewnątrz, jest w interesie PiS. W razie sukcesu skrajnej prawicy w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego rozwinięcie tego projektu mogłoby bowiem poskutkować kolejnymi „exitami” – z polexitem włącznie.

A PiS, choć z krzykiem się od tego odżegnuje, potrzebuje polexitu. By wróciwszy do władzy (o ile się uda) – dokończyć demontaż demokratycznej Polski na modłę orbanowskich Węgier

Autorytarna dekonstrukcja systemu politycznego i prawnego w Polsce nie udała się bowiem Kaczyńskiemu i Morawieckiemu głównie z dwóch powodów: oporu prounijnego społeczeństwa obywatelskiego i pryncypialności instytucji UE oraz europejskich sądów, której konsekwencją było zablokowanie rządowi PiS dostępu do setek miliardów złotych z Krajowego Planu Odbudowy.

Mówiąc w uproszczeniu, gdyby 1 października 2023 r. na demonstracji w Warszawie pojawiło się 100 tysięcy, a nie milion zwolenników demokracji, i gdyby rząd PiS dostał od UE te setki miliardów złotych, 19 maja 2024 r. Morawiecki byłby w Madrycie nie outsiderem, lecz głównym rozgrywającym. A gdzieś około 2025 r. mielibyśmy, jak zapowiadał kilka lat temu Kaczyński, „Budapeszt w Warszawie”.

Postać z Collodiego

Morawiecki, podobnie jak Kaczyński i reszta PiS-owców, przywołuje sprawę ukraińską tylko wtedy, gdy może ją zinstrumentalizować, kiedy na heroicznej wojnie toczonej przez Ukrainę może wysmażyć swoją kolejną polityczną jajecznicę. Po 24 lutego Ukraina była dla niego trampoliną, od której mógł się odbić, demonstrując wsparcie w walce z Rosją. Teraz jest dla niego listkiem figowym, który pozwala mu pojawiać się wszędzie tam, gdzie szanujący się europejski polityk pojawić się nie może.

Protest podczas zjazdu PiS w Krakowie, 2018. Zdjęcie: Jakub Porzycki/Agencja Wyborcza.pl

Morawiecki nie reprezentuje sprawy Ukrainy z prostego powodu: jej dążenia biegną w przeciwnym kierunku wobec dążeń PiS. Europa, o której marzy Ukraina, jest Europą, której Morawiecki nienawidzi. Za wejście do Unii Ukraińcy płacą dziś własną krwią na polu bitwy. Za zgodę na wyjście Polski z Unii PiS-owcy przez lata płacili swemu elektoratowi (i mieli zamiar płacić przez kolejne lata) miliardami złotych wyprowadzanymi z polskiego budżetu.

Dla pełnego zrozumienia intencji Morawieckiego wypada przyjąć do wiadomości to, że jedyną sprawą, którą on – polityk pozbawiony ideowych i moralnych właściwości – reprezentuje, jest… Mateusz Morawiecki. Wolty i ewolucje, które w ciągu minionych kilkunastu lat z doradzającego Tuskowi liberała uczyniły go hunwejbinem antyunijnego populizmu, zawsze były funkcją doraźnych korzyści.

W magmie proputinowskiej populistycznej prawicy Mateusz Morawiecki nie jest więc szlachetnym politycznym Don Kichotem, samotnym emisariuszem sprawy ukraińskiej wśród europejskich nacjonalistów. Jeśli już szukać dla niego adekwatnego literackiego odpowiednika, to nie w powieści Cervantesa, lecz u Collodiego.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarz, redaktor, publicysta, autor książek, historyk literatury, doktor nauk humanistycznych

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Nasza czytelniczka zareagowała instynktownie. Zamiast się przestraszyć, postanowiła sprawdzić, kto jeszcze dostał taki materiał. Wynik jej mini-śledztwa jest przerażający. „Okazało się, że nikt. Rzucili tylko nam. Osiedle jest zamknięte i strzeżone, są cztery bloki. Zebrałam informacje od sąsiadów, także Ukraińców. Nikogo innego to nie dotknęło” – opowiada. To nie był przypadek, a celowa, precyzyjna operacja wymierzona w konkretną osobę.

Ta sama kobieta kilka miesięcy wcześniej została zaatakowana w drogerii. „Polka, twierdząc, że jestem Ukrainką, zaczęła mnie bić i pluć mi w twarz. Ludzie uciekli, ochrona nie reagowała. Tylko przypadkowa kobieta, prokuratorka, zatrzymała sprawę, która trafiła do sądu. Policja często zamiata takie rzeczy pod dywan” – pisze.

Te dwa incydenty nie są oddzielnymi zdarzeniami. To kolejne akty tej samej sztuki, w której historia staje się narzędziem wojny, a codzienność – polem bitwy. Nikt rozsądny w Polsce nie neguje tragedii Wołynia. Dziesiątki tysięcy ofiar, wspomnienia, które do dziś bolą, to fundament polskiej pamięci. Problem zaczyna się, gdy ten ból jest instrumentalizowany, a historia sprzed 80 lat zamienia się w pałkę, którą dziś uderza się w sąsiadów.

Ulotki, wrzucane do skrzynek i pojawiające się na słupach, jak te niedawno zauważone również w Mińsku Mazowieckim, nie służą edukacji historycznej. Służą wyłącznie sianiu strachu i podejrzliwości. Ich język – „ukraińscy bandyci”, „ludobójstwo” – to kalki propagandy z lat 40., odkurzone i używane w środku wojny, by budować nową barierę.

To nie jest przypadek. Takie materiały pojawiają się w chwili, gdy w Polsce toczy się gorąca debata o przyszłości sojuszu z Ukrainą, o roli uchodźców i o polityce społecznej. Im mocniejsze emocje, tym łatwiej nimi manipulować. To sprawnie wyreżyserowany spektakl, którego celem jest podział, a nie prawda.

Fundacja „Wołyń Pamiętamy”, na czele z prezeską Katarzyną Sokołowską, w swoich celach statutowych deklaruje „przywrócenie pamięci o ludobójstwie”, ale w rzeczywistości jej działalność polega na szerzeniu nienawiści. Działania fundacji, takie jak akcje plakatowe i wlepkowe, regularnie podsycają antyukraińskie nastroje. Analitycy z portali zajmujących się dezinformacją wielokrotnie wskazywali, że retoryka fundacji jest zbieżna z kluczowymi elementami rosyjskiej propagandy, której celem jest podsycanie polsko-ukraińskiego konfliktu historycznego i destabilizacja Polski.
To, co wygląda jak spontaniczne akcje, może być elementem zaplanowanej operacji, mającej za zadanie wykorzystać polskie resentymenty.

Dzisiejsza Polska żyje w rozdarciu. Z jednej strony mamy wielkie, oficjalne deklaracje o sojuszu z Kijowem, o wsparciu dla narodu walczącego o niepodległość. Z drugiej – rosnącą niechęć do uchodźców, podsycaną przez cynicznych polityków.

W kampaniach wyborczych hasło „Ukraińcy zabiorą wam pracę i mieszkania” działa szybciej i skuteczniej niż jakikolwiek program. Prezydent Nawrocki wetuje ustawę o świadczeniach dla Ukraińców, argumentując to „sprawiedliwością”.
Konfederacja buduje kapitał polityczny na resentymentach i strachu. Prawicowe media codziennie podsycają obraz Ukraińca jako konkurenta, a nie sojusznika.
W tej atmosferze wystarczy jeden czarno-biały plakat, by uruchomić lawinę gniewu.

Rosyjska propaganda od lat żeruje na ranach historycznych. Wyciąga bolesne momenty i wbija je w dzisiejsze konflikty. To, co Polacy i Ukraińcy powinni przepracować w duchu dialogu, zamienia się w narzędzie wzajemnego oskarżenia.

Ulotka w skrzynce to klasyczny przykład wojny kognitywnej – taniej, trudnej do zidentyfikowania, ale niszczycielskiej. Jej koszt to grosze. Jej skutek – nieufność, podejrzliwość, poczucie zagrożenia, a przede wszystkim przekonanie, że Ukraińcy są w Polsce nie jako goście i sojusznicy, lecz jako potencjalni wrogowie.

Nie ma wątpliwości: problem pamięci Wołynia trzeba omawiać. Ale nie ulotkami, nie w ciemnych kampaniach podszywających się pod troskę o historię. Tylko w otwartej rozmowie, uczciwym języku, poprzez edukację i spotkanie świadectw. Bo jeśli zgodzimy się, by historią handlowali propagandyści, staniemy się zakładnikami cudzych wojen.

A dziś Polska potrzebuje nie kolejnych barykad, lecz mostów – zwłaszcza z Ukrainą, która walczy nie tylko o swoje, ale i o nasze bezpieczeństwo. Historia naszej czytelniczki z Poznania – ulotka w skrzynce, atak w drogerii, obojętność ludzi – pokazuje, że obok wielkiej polityki liczy się jeszcze coś innego: codzienna reakcja. Kto stanie w obronie bitej kobiety? Kto zadzwoni na policję? Kto wyrwie z rąk propagandystów ulotkę, zanim zamieni się w kolejną falę hejtu?

Obojętność jest najgroźniejsza.

Bo daje sygnał, że można więcej, mocniej, brutalniej. Dziś, w Polsce, wybór nie jest abstrakcyjny. On dzieje się tu i teraz, w sklepach, na ulicach, w naszych społecznościach. Od naszej reakcji zależy, czy historia stanie się mostem do przyszłości, czy kolejną barykadą.

20
хв

Profanacja pamięci: jak nienawiść wykorzystuje tragedię dziecka

Jerzy Wójcik

Mnóstwo dziwnych pytań

Jestem mamą dziecka z ciężkim autyzmem i potwierdzoną niepełnosprawnością, w moim otoczeniu jest wiele mam wyjątkowych dzieci. Bardzo chciałabym pracować na pełny etat, chodzić na imprezy firmowe i wyjeżdżać w podróże służbowe – ale jedyne, na co mogę sobie pozwolić, to kilka godzin pracy online dziennie. Przedszkola terapeutyczne zazwyczaj działają do godziny 13:00, do tego dochodzą zwolnienia lekarskie i różne losowe przypadki, które zdarzają się mamom dzieci z autyzmem niemal codziennie. Ilu pracodawców podpisałoby umowę z taką osobą?

W wieku 6,5 roku mój Marko nie mówi, nie reaguje na swoje imię, nie nawiązuje kontaktu wzrokowego z ludźmi, nie rozumie niebezpieczeństwa i może po prostu wejść pod samochód albo spróbować wyjść przez okno.

Ciągle próbuje uciekać, więc na ulicy trzeba go cały czas trzymać za rękę. W domu zamykam drzwi na wszystkie zamki i chowam klucz

Syn potrzebuje stałej opieki i pomocy dosłownie we wszystkim. A kiedy choruje, wpada w stan szoku, nie potrafiąc wyjaśnić, co mu dolega. Wtedy mogę tylko zgadywać, co się z nim dzieje.

Oficjalnie diagnozę „autyzmu” postawiono Markowi, gdy miał 3 lata. Od tego czasu codziennie przechodzimy terapie, które, choć dają pewne rezultaty, nie sprawiły, że moje dziecko stało się choć trochę samodzielne. Autyzmu nie da się wyleczyć, można jedynie złagodzić stan chorego i poprawić jego funkcjonowanie. W Polsce mój syn chodzi do przedszkola terapeutycznego, logopedy i ćwiczy w domu. Ma orzeczenie o niepełnosprawności, które należy potwierdzać co 2-3 lata.

Ostatnia komisja, która odbyła się już we wrześniu, różniła się od poprzednich i bardzo mnie zaskoczyła. Przyszłam na nią z opinią polskiego psychiatry, w której napisano, że syn jest niewerbalny, wymaga stałej opieki i ogólnie jego stan jest poważny. Jednak psychiatrka obecna na komisji zaczęła pytać mnie nie o syna, ale o to, czy pracuję, gdzie jest mój mąż i czy walczy za Ukrainę. Kiedy usłyszała, że nie walczy, wydała opinię, że mój syn nie mówi, ponieważ w przedszkolu mówi się z nim po polsku, a w domu po ukraińsku. Podczas naszej rozmowy syn ani razu nie zareagował na swoje imię, nie spojrzał w stronę psychologa, nie odpowiedział na pytanie o imię i wiek, nie nawiązując kontaktu ani ze mną, ani z komisją. Gołym okiem było widać, że to poważny problem, a nie kwestia tymczasowej reakcji dziecka na przebywanie w różnych środowiskach językowych.

Jak wyjaśnić taką zmianę w podejściu komisji lekarskiej – i mnóstwo dziwnych pytań, które zadawała?

Czy tym, że dziecku z poważną diagnozą trzeba byłoby przyznać zasiłek, a dziecku bez diagnozy wystarczy zalecić uczęszczanie do przedszkola, szkoły i obsługiwanie siebie samodzielnie, by mama mogła iść do pracy na cały dzień?

Tyle że my już przez to przechodziliśmy: żadne przedszkole nie przyjmie mojego syna na cały dzień, a szkoły oferują naukę online lub, jeśli masz szczęście, asystenta na pół dnia. Dlatego byłam gotowa złożyć odwołanie od decyzji komisji lekarskiej.

Na odwołanie się od decyzji komisji lekarskiej masz 14 dni. Składasz je tam, gdzie złożyłaś wniosek o rentę inwalidzką. Prawdopodobnie ponowna wizyta przed komisją odbędzie się już w zespole wojewódzkim. Jeśli i tam decyzja nie będzie dla ciebie korzystna, są jeszcze dwie opcje:

  • dodaj nowe dokumenty medyczne i złóż wniosek do nowej komisji w związku z pogorszeniem się stanu zdrowia dziecka lub zmianami w jego zachowaniu (w przypadku autyzmu może to być opinia dotycząca inteligencji z certyfikowanej poradni i nowa opinia psychiatry). To dość szybka ścieżka, ale świadczenia będziesz mogła otrzymać dopiero po wydaniu pozytywnej decyzji;
  • idź do sądu. Rozstrzyganie sprawy może potrwać 1-2 lata, ale jeśli wygrasz, otrzymasz wszystkie świadczenia od momentu wydania negatywnej decyzji.

Dokąd wyjechać, skoro wszędzie jesteś obca?

Moje koleżanki w Polsce, które są w podobnej sytuacji, przeraża możliwość zniesienia świadczeń socjalnych i dostępu do opieki medycznej.

Kateryna samotnie wychowuje syna z porażeniem mózgowym. Cały dochód jej rodziny składa się z minimalnych alimentów, świadczeń z tytułu niepełnosprawności i 800 plus. Czasami Katia zdoła posprzątać czyjeś biuro i zarobić parę groszy, ale nie zdarza się to często, poza tym na takie prace nie podpisuje się umowy. A jej syn jest regularnym bywalcem szpitali, ponieważ nawet zwykłe zapalenie dróg oddechowych może skończyć się dla niego hospitalizacją.

„Każdy nasz dzień to rehabilitacja i walka o to, by syn zaczął choć trochę chodzić. Myję go, karmię, wożę na masaże, zajęcia – to zajmuje praktycznie cały dzień. Wszystkie moje próby znalezienia pracy, która pozwoliłaby mi opłacić opiekunkę dla niego, a przy tym jeszcze się wyżywić i opłacić czynsz, zakończyły się niepowodzeniem. Potrzebujemy kwoty większej niż średnia pensja w Polsce. Tyle że w oczach polskiego prezydenta jestem pewnie pasożytem, który dostaje pieniądze za nic” – mówi Katia.

Moja przyjaciółka jest bardzo wdzięczna Polsce. Tym, co ją irytuje, są te ciągłe huśtawki emocjonalne, które nie pozwalają planować nawet najbliższej przyszłości.

Takich historii jest bardzo wiele. Prowadzę konto na Instagramie – piszę o autyzmie i życiu w Polsce. Zaraz po wecie prezydenta Nawrockiego dziesiątki mam dzieci ze spektrum autyzmu zaczęły pytać: „Co teraz z nami będzie?”.

Większość tych mam chętnie poszłaby do pracy, gdyby w Polsce istniała możliwość oddania dzieci z podobnymi diagnozami do przedszkola na cały dzień. Poza tym jeśli dziecko nieustannie krzyczy, ma atak histerii, to i tak przedszkole dzwoni do mamy z prośbą o zabranie dziecka do domu. Jeśli chodzi o zasiłki 800 plus, to my, matki w wyjątkowej sytuacji, wydajemy te pieniądze na opłacenie specjalnych przedszkoli, lekarzy specjalistów i rehabilitację.

Obecną sytuację w Polsce obserwuję bez paniki, ale ze smutkiem w sercu. Bo rozumiem, że być może już wkrótce będę musiała powiedzieć:

„Polsko, to były bezcenne trzy lata. Zawsze będę za nie wdzięczna, ale teraz nie da się już tu przeżyć”

Być może właśnie dlatego nas popychają, byśmy wyjechali. Tylko dokąd jechać, skoro wszędzie jesteś obca?

20
хв

W oczach prezydenta jestem pasożytem

Julia Ladnova

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Profanacja pamięci: jak nienawiść wykorzystuje tragedię dziecka

Ексклюзив
20
хв

Tysiąc fejków dziennie, czyli liczy się myślenie

Ексклюзив
20
хв

Polska myślała, że to wszystko szybko się skończy

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress