Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Moja przyjaciółka Switłana ma raka piersi. Przerzuty do kości i mózgu nie dają jej szans na przeżycie. Przebywa w hospicjum w Hiszpanii; jej rodzina jest w Kijowie. Postanowiła umrzeć samotnie. Ale jeśli myślisz, że to historia o bólu i łzach – mylisz się. To opowieść o niesamowitej sile i determinacji zwykłej-niezwykłej kobiety. I o tym, jak ostatnie lata życia człowieka mogą okazać się najjaśniejsze
Chorowała od ponad 10 lat. Na początku leczenie działało, była w remisji. Ale potem nastąpił nawrót. W Ukrainie nie dawano jej już żadnych szans, postanowiła więc wziąć udział w eksperymentalnym badaniu klinicznym nowego leku w Hiszpanii. Informację o tym znalazła na Facebooku. Dzięki temu wygrała dodatkowe ponad trzy lata życia.
– Nie chciałam sprzedawać swojego mieszkania, zaciągać pożyczek, zostawiać dzieci, męża i teściowej bez dachu nad głową (mieszkaliśmy razem). Zdecydowałam więc, że jeśli zostanę zakwalifikowana do badań nad tym lekiem, jeśli tylko będę się nadawać, pójdę na leczenie – mówi Switłana. – A jeśli nie, to po prostu umrę w domu – chociaż naprawdę nie chciałam, żeby moja rodzina widziała mnie słabą.
Z dziećmi
Poza tym wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy na leczenie i wszyscy byliśmy wyczerpani. Nie chciałam też uruchamiać jakiejś zbiórki. Ale przyjaciele i nieznani mi życzliwi ludzie zebrali kilka tysięcy euro na bilet do Hiszpanii i życie tam przez pierwszych kilka miesięcy. Dopóki nie znajdę sobie miejsca i trochę się nie przystosuję.
Osoby biorące udział w badaniach klinicznych nie płacą za leczenie, badania i testy. Nawet taksówka, jeśli pacjent poczuje się źle po chemioterapii, jest opłacana przez firmę farmaceutyczną. Ale już za posiłki poza szpitalem i zakwaterowanie płaci pacjent. Lek, który był testowany na Switłanie, nie ma jeszcze nazwy, tylko specjalny numer. Jej wyniki nie były złe. Z przerzutami, które się u niej pojawiły, diagnoza dawała jej maksymalnie sześć miesięcy życia. A ona żyje już ponad trzy lata.
– Bez względu na to, ile czasu zyskasz, to wciąż za mało – wyznaje Swieta. – Denerwują mnie hashtagi #cancer, nigdy nie słucham rad w stylu: „bądź pozytywna i walcz”. Zaakceptowałam swoją sytuację, śmierć jest częścią życia. Chcę, żeby stypa po mnie była wesoła, żeby wszyscy pamiętali, jaka byłam pogodna. I by głośno śpiewali wesołe piosenki. „Kalinę” też.
Szczera rozmowa, która przeraża
Ale krewni Swietłany nie są aż tak dzielni. W ich oczach jest za dużo bólu, a w słowach pobrzmiewa nadzieja na cud. Cud, który się nie wydarzy.
Switłana: – Wiem, że moja córka bardzo się boi zobaczyć mnie martwą. Więc mnie nie odwiedza, chociaż każda wiadomość, którą do mnie wysyła, mówi mi: „Mamo, kocham cię”. Boi się wejść na komunikator i nie otrzymać odpowiedzi. Postanowiłam, że zniosę to wszystko sama. Jestem silna, dam radę.
Chciałabym porozmawiać o mojej śmierci z przyjaciółmi, ale oni kładą ręce na moich uszach i mówią: „Ale przecież obiecano ci 20 lat…” Próbuję im powiedzieć, co jest teraz dla mnie ważne, ale prawie mi nie wolno: nie ma u nas zwyczaju rozmawiania o własnej śmierci z innymi ludźmi. Taka szczera rozmowa ludzi przeraża ludzi.
Jak to jest być noszoną na rękach
Switłana lubi rozmawiać o mężczyznach. Mówi, że dopiero w Hiszpanii po raz pierwszy poczuła się kobietą – pożądaną bez względu na wszystko. Przez 23 lata małżeństwa była przyjaciółką, matką, niezawodną partnerką. Nie, nie narzeka na swoje małżeństwo i jest wdzięczna mężowi. Ale gdyby nie choroba i przeprowadzka do Hiszpanii, nigdy nie doświadczyłaby, jak to jest być kobietą podziwianą i noszoną na rękach.
– Nawet taksówkarze mnie komplementowali, choć byłam wyczerpana w drodze na chemioterapię. Mężczyźni chcieli się mną spotykać mimo mojej nieuleczalnej choroby. W Hiszpanii to nigdy nie był problem, nawet gdy mówiłam, że umieram. „Cóż, ale przecież nie jutro” – odpowiadali i zapraszali mnie na randkę.
Kilka lat temu Swieta poznała przystojnego Hiszpana o imieniu Jose. Był od niej starszy, ale wciąż w dobrej formie i bardzo romantyczny. Nie bał się ani śmiertelnej choroby, ani tego, że jej piersi były okaleczone.
OZ Jose
– Szczerze mówiąc, to był najlepszy seks w moim życiu. Kochał każdy centymetr mojego niedoskonałego ciała. Czułam, że jest mną zachwycony.
Nigdy nie jest za późno
Przed przeprowadzką Switłany do Hiszpanii mąż był jej pierwszym i jedynym partnerem. Byli razem od liceum. Dlatego wraz ze szczęściem, które poczuła, gdy poznała Jose, pojawiło się poczucie winy. Opowiedziała mężowi o wszystkim – i zgodzili się pozostać przyjaciółmi. Więcej: zasugerowała mu, by założył konto na Tinderze i znalazł sobie nową kobietę. Kiedy to zrobił i przedstawił swoją byłą swojej obecnej, Switłana do niej napisała. Opowiedziała swoją historię.
– Nie chciałam, żeby pomyślała, że odbiera mężczyznę umierającej kobiecie – wyjaśnia.
Opowiedziała jej, ile mogła, o zwyczajach i cechach swojego męża, o ważnych rzeczach dotyczących jej dzieci, a nawet teściowej. I tamta kobieta okazała się wspaniałą osobą. Zaakceptowała i pokochała nie tylko męża, ale także ich dzieci. Swieta jest jej bardzo wdzięczna. Czuje się spokojniejsza.
– Wygląda na to, że nigdy nie jest za późno, by się zakochać – mówi. – Chcę, aby każda kobieta o tym pamiętała i nie karała siebie nieszczęśliwymi związkami. Oczy kobiety powinny płonąć, nawet jeśli jest śmiertelnie chora. Niestety teraz nadszedł czas mojej śmierci i muszę porzucić te wspaniałe uczucia dla szpitalnego łóżka. Ale kiedy o nich myślę, czuję się szczęśliwa.
Nie odstraszyć cudu
O hospicjum, w którym obecnie przebywa, Switłana opowiada chętnie. Mówi, że Hiszpanie są bardzo przyjaźni i wykonują swoją pracę z zaangażowaniem. Mycie, zabieranie chorego do toalety, karmienie go jest dla nich ważną misją. Koleżanka z oddziału przynosi jej nawet kawę z kawiarni i opowiada o przystojnych mężczyznach, których widziała po drodze.
– Hiszpańscy przyjaciele odwiedzają mnie i przynoszą mi czekoladę – mówi Swita. – Mam dobre środki przeciwbólowe. Nie mogę narzekać na życie i jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy są ze mną. Być może dlatego, że kocham ludzi, oni zawsze mi pomagają. To moi przyjaciele z Facebooka zebrali ostatnio pieniądze na bilety dla moich dzieci, kiedy lekarze powiedzieli mi, że czas się pożegnać.
Dziś każdy dzień ze Swietą jest cudem, który boję się odstraszyć. Boję się otworzyć komunikator i nie zobaczyć wiadomości od niej. Otrzymuję je coraz rzadziej. Switłana nie ma już siły na pisanie.
P.S. Swita niedawno zmarła. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Czekam na śmierć, siedzę prosto na tyłku”. Córka wyśle jej prochy do Kijowa. Jej matka tak bardzo kochała to miasto.
Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Od ukraińskiej nauczycielki do aktywistki w Waszyngtonie
Natalia Żukowska: Mariczko, jak trafiłaś do Stanów Zjednoczonych i czym się wcześniej zajmowałaś?
Mariczka Hlyteń: Jeszcze przed wojną wstąpiłam do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej w Kijowie i równolegle na pierwszym roku zaczęłam pracować jako nauczycielka języka ukraińskiego i literatury — na kursach przygotowujących do egzaminów maturalnych. Pierwsze dwa miesiące pełnej inwazji spędziłam w Ukrainie. Zgłosiłam się do różnych programów międzynarodowych i wygrałam semestralny grant na studia w Niemczech. A później grant na studia w college'u w USA. Był to roczny program z pełnym pokryciem kosztów zakwaterowania i wyżywienia w wysokości około 70 tysięcy dolarów. Nigdy nie marzyłam o wyjeździe do Ameryki, ale wtedy pomyślałam: „Trzeba jechać”.
Studiowałam przez rok, zdobyłam doświadczenie, zrozumiała, jak funkcjonuje amerykański system. Dużo podróżowałam, odkrywałam nowe miejsca i poznawałam nowych ludzi. Kiedy termin ważności wizy zbliżał się do końca, zrozumiałam, że chcę zdobyć praktyczne doświadczenie podczas stażu w Ameryce. Tak trafiłam do Waszyngtonu.
We wrześniu 2022 roku po raz pierwszy znalazłam się w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nasza Rada Najwyższa jest inna — nie wejdziesz tam po prostu z ulicy. A tutaj, jeśli chcesz, wchodzisz, jeśli chcesz rozmawiasz rozmawiasz, nawet z samym kongresmanem. Pytanie tylko, co mu powiesz.
Pomyślałam więc: skoro mamy do czynienia z tak otwartym systemem, warto wykorzystać go na korzyść Ukrainy. Zaczęłam szukać lokalnych aktywistów, ukraińskich organizacji. Trafiłam na swój pierwszy Ukraine Action Summit organizowany przez amerykańską koalicję na rzecz Ukrainy. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko...
Co było impulsem do podjęcia działalności społecznej za granicą?
Wojna. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej byłam szczególnie świadoma. Widziałam Majdan w telewizji — rodzice nie pozwalali mi tam iść, bo byłam za mała. Ale kiedy zaczęła się wojna pełnoskalowa, coś we mnie pękło. Bardzo dotkliwie odczuwam niesprawiedliwość. Zrozumiałam, że mam chęć, siłę, kontakty — więc mogę działać. To stało się dla mnie sensem życia.
Póki jestem tutaj, w Stanach Zjednoczonych, chcę, aby każdy mój dzień miał znaczenie dla Ukrainy.
Czekanie na kongresmenów
Jak zebrałaś zespół? Czy są w nim obywatele USA?
Nie mam formalnego zespołu. Zdecydowałam, że lepiej być niezależną. Ale jeśli odpowiada mi projekt danej organizacji - dołączam do niego.
Na przykład współpracuję z Ukrainian Action Summit - jest to wydarzenie, na które dwa razy w roku zjeżdżają się delegaci z całej Ameryki, aby lobbować na rzecz wsparcia Ukrainy w Kongresie. Miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, więc dołączyłam do ich zespołu jako wolontariuszka. Co pół roku wspólnie pracujemy nad kampaniami, organizujemy spotkania, przygotowujemy delegacje.
Często któryś z aktywistów mówi: „Planujemy protest”. Odpowiadam: „OK, zróbmy to razem”. Tak powstają kolaboracje.
Byłam już w 45 stanach i jest to bardzo ważne, ponieważ do niektórych ludzi w Ameryce po prostu nie da się dotrzeć z informacją, jeśli nie przyjedziesz do nich osobiście.
W różnych stanach dostęp do technologii jest różny. Są regiony, gdzie ludzie otrzymują informacje tylko z gazet lub radia – i właśnie tam potrzebna jest największa pomoc.
Gdzie dokładnie?
Mogą to być stany środkowe, Środkowy Zachód. Tam ludzie rzadko korzystają z Instagrama lub Facebooka, zwłaszcza starsze pokolenie. Taki mają styl życia.
Ameryka jest zróżnicowana i to, co sprawdza się na wschodnim wybrzeżu, wcale nie sprawdza się w środkowej części kraju lub na zachodzie.
Na przykład tego i poprzedniego lata wraz z kolegą zorganizowaliśmy podróż promującą — przejechaliśmy 35 stanów samochodem. Odwiedzaliśmy różne społeczności ukraińsko-amerykańskie, obserwowaliśmy, jak żyją. Prowadziliśmy wykłady i seminaria — opowiadaliśmy, jak można zaangażować się w działania rzecznicze, zapraszaliśmy do udziału w Ukrainian Action Summit. Wyjaśnialiśmy ludziom, jak działać na miejscu: być aktywnym, współpracować z lokalnymi politykami, pokazywać, że Ukraińcy są częścią amerykańskiego społeczeństwa. Że wsparcie Ukrainy jest korzystne dla samej Ameryki. Praca była kompleksowa: wykłady, wiece, tworzenie treści — artykułów, publikacji.
Nie da się tego zrobić online. A kiedy widzi się ludzi na żywo — to zupełnie inny poziom efektu
W Waszyngtonie jest grupa aktywistów, którzy codziennie wychodzą na protest — od początku pełnej wojny. Akcję zorganizował Amerykanin Robert Harvey. Stoi on przez kilka godzin z plakatem „Jestem Amerykaninem, popieram Ukrainę” — sam lub z innymi Amerykanami. Kiedy wyjechał na dwa tygodnie do rodziny, codziennie uzgadnialiśmy, kto go zastąpi. Przez trzy i pół roku — ani jednego opuszczenia.
Kiedy Kongres obraduje, kongresmeni nieustannie przemieszczają się między budynkami, mogą się zatrzymać, porozmawiać. Często pytacie nas o rzeczywisty stan rzeczy – co dzieje się na froncie, jak żyją nasze rodziny. Opowiadamy o tym, czego nie pokazują w telewizji.
Jest tam też mnóstwo dziennikarzy: kręcą, przeprowadzają wywiady. Wszystko to oznacza obecność Ukrainy w przestrzeni informacyjnej. Najważniejsze to być we właściwym miejscu we właściwym czasie.
Kiedy dowiadujemy się, że prezydent Zełenski spotka się z Trumpem — natychmiast organizujemy wiec pod Białym Domem. Przychodzą tam Amerykanie, Ukraińcy — z plakatami, muzyką, ukraińskimi flagami. Takie wydarzenia zawsze przyciągają uwagę setek dziennikarzy — i jest to szansa, aby przekazać wiadomość o krwawych zbrodniach Rosji na Ukrainie.
Kiedy opowiadaliśmy się za pakietem pomocy dla Ukrainy – tym, który został przyjęty około rok temu – codziennie wychodziliśmy przed Kongres. Staliśmy tam przez sześć-osiem godzin w każdą pogodę: w śniegu, deszczu, upale. Trwało to pół roku. Równolegle studiowałam online w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Po ukończeniu amerykańskiego college'u musiałam uczyć się jeszcze przez dwa lata, a zajęcia odbywały się w nocy. To był bardzo trudny okres — dosłownie się rozpadałam, ale mimo to chodziłam, działałam, udzielałam wywiadów, rozmawiałam z ludźmi. Przyjaciele przynosili mi kawę, jedzenie — i jakoś się trzymałam.
Jednym z pierwszych projektów, które przywiozłam z Kijowa do Waszyngtonu, był projekt „Niewydane dyplomy” (Unissued Diplomas). Stworzyliśmy go wspólnie ze studentami Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Jego celem było uhonorowanie pamięci studentów ukraińskich uniwersytetów, którzy zginęli na wojnie. Wydrukowaliśmy ich dyplomy, których nigdy nie otrzymają. Na każdym z nich znajduje się zdjęcie i krótka biografia w dwóch językach. Wśród nich są zarówno bardzo młodzi studenci, jak i ci, którzy mieli już dzieci.
„Niewydane dyplomy” pokazujemy już trzeci rok z rzędu. Projekt obejrzano niemal na wszystkich kontynentach — w tym roku nawet w ambasadzie Ukrainy na Bali. Uzgodniłam również pokaz w ONZ, a teraz staramy się zorganizować wystawę w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Jest to trudne, ponieważ wszyscy są pochłonięci wewnętrzną polityką amerykańską. Ale nie poddajemy się.
"Nieodebrane dyplomy" fото: studio.smu.ca
Kara dla prowokatorki
Kto pomaga wam finansowo?
Za podróż po USA zapłaciliśmy sami. Myśleliśmy o zorganizowaniu zbiórki, ale potem zdecydowaliśmy, że pieniądze należy zbierać przede wszystkim na pomoc wojsku. Poza tym podróż nie była zbyt droga — wszędzie nas przyjmowano, udzielano schronienia, karmiono. W rzeczywistości wydaliśmy tylko na benzynę. Jak to się mówi w Ameryce, wygrywa ten, kto się kręci (śmiech).
Zorganizowaliście nie jedną akcję wsparcia dla Ukrainy. W szczególności braliście udział w przerwaniu marszu „Nieśmiertelny pułk” w Waszyngtonie. Co zrobiliście, aby członkowie ukraińskiej społeczności mogli bezpiecznie i skutecznie przeciwstawić się propagandowej narracji?
Zobaczyliśmy ogłoszenie o ich akcji i natychmiast zareagowaliśmy. Istnieje organizacja Ukrainian Cultural Front DC, z którą współpracuję właśnie w takich sprawach. Mają oni jasno określony cel: przeciwdziałanie rosyjskiej propagandzie i kulturze w Waszyngtonie.
Razem ogłosiliśmy akcję i zaprosiliśmy dziennikarzy. Wcześniej złożyliśmy wniosek o pozwolenie na naszą kontrmanifestację. W Stanach Zjednoczonych jest to standardowa procedura: jeśli demonstracja liczy mniej niż 20 osób, pozwolenie nie jest potrzebne. Jeśli jest większa, a do tego dochodzi kontrmanifestacja, trzeba zapewnić ochronę i obecność policji.
Zazwyczaj na kontrmanifestacje przychodzi znacznie mniej osób niż na pokojowe protesty. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać emocjonalnie. Nie każdy jest w stanie spokojnie patrzeć, jak ktoś w centrum Waszyngtonu rozwija radziecką flagę lub portrety Putina i Stalina.
Musimy zachować twarz, nie okazywać agresji, nawet jeśli w środku wrze. Ponieważ Rosjanie uchwycą każdą negatywną emocję, przekręcą ją i wykorzystają w swoich materiałach
Jak udaje ci się powstrzymać?
Zawsze pamiętam, że media społecznościowe to niezwykle potężne, ale i złośliwe narzędzie. A jeśli powstrzymasz się w odpowiednim momencie, możesz potem osiągnąć znacznie więcej.
Niedawno odbył się coroczny rosyjski jarmark w Waszyngtonie. Kościół, który organizuje jarmark, formalnie należy do struktury ROCOR (Russian Orthodox Church Outside Russia), ale faktycznie podlega Patriarchatowi Moskiewskiemu. Widzieliśmy ich broszury, wiemy, że żyją w niewoli rosyjskich narracji, popierają wojnę.
Ale oczywiście nie wszyscy tam tacy są. Niektórzy ludzie podchodzili do nas i płakali. Wtedy mówiliśmy: „Jeśli nie popieracie wojny — po prostu odejdźcie. Przejdźcie do innej wspólnoty, zróbcie przynajmniej ten krok”.
Czasami nawet jedna rozmowa to już zwycięstwo. Bo ktoś po niej zastanawia się, zmienia się.
Tego dnia nasze plakaty były ostre — z obrazami krwi, ofiar, bo chodziło o wojnę. Jedna Rosjanka z tej społeczności podjechała do nas swoim Teslą z tablicą rejestracyjną „Z Krymu”, włączyła rosyjski hymn na pełną głośność i zaczęła tańczyć tuż przed nami. Na przednim siedzeniu posadziła swoje małe dziecko w czapce z napisem „Russia”. Z punktu widzenia amerykańskiego prawa jest to wykroczenie, ponieważ dziecko nie może siedzieć z przodu, a tym bardziej bez fotelika dziecięcego. Widziała, że ją filmuję — i była z tego dumna.
Filmowałam w milczeniu. Chociaż w środku wszystko wrzało — chciało mi się krzyczeć, kłócić. Ale wiedziałam: obok jest policja, mamy prawo tu być, a ty też. Później moje wideo obejrzało ponad milion osób. A milczenie w kadrze zrobiło więcej niż jakiekolwiek słowa.
Na kobietę, która tak nas prowokowała, spadła lawina skarg — i już po dwóch dniach została zwolniona z pracy. Była pośredniczką w obrocie nieruchomościami, a w Stanach Zjednoczonych obowiązują surowe zasady etyczne w tej dziedzinie. Prawdopodobnie straci również licencję. Ponadto około stu osób złożyło wnioski do departamentu transportu o usunięcie z jej samochodu tych prowokacyjnych tablic rejestracyjnych z symbolem Z — ponieważ w Ameryce nie można publicznie demonstrować symboli związanych z terroryzmem lub wojną.
Czy odczuwasz presję, groźby??
Oczywiście. Rosyjskie boty piszą w komentarzach w mediach społecznościowych, życząc mi śmierci. Pozostaje to na poziomie internetowych gróźb i nie interesuje mnie to zbytnio. W Stanach Zjednoczonych wszelkie akty przemocy fizycznej lub zastraszania są rozpatrywane przez policję. Więc lepiej niech nawet nie próbują.
Czy zauważyłeś, że po przeprowadzonych akcjach amerykańscy politycy lub media zaczęli reagować inaczej?
Tak, są rezultaty.
Aby nasze akcje były skuteczne, dokładnie je planujemy. Organizujemy duże demonstracje w Dzień Niepodległości lub w rocznicę rozpoczęcia wojny w Waszyngtonie, kiedy to przy pomniku Lincolna gromadzi się 2-3 tysiące ludzi. W ten sposób osiągamy kilka celów: przyciągamy uwagę kongresmenów, międzynarodowych mediów, pokazujemy nastroje i przesłania Ukraińców, naszą jedność
Nawet jeśli kongresmen nie był osobiście na demonstracji, dzięki mediom widzi, co się dzieje. Na przykład rok temu podczas szczytu NATO stałam z flagą Ukrainy i przesłaniem o przystąpieniu do NATO. Kilka dni później wchodzę do biura kongresmena — a na pierwszej stronie gazety widnieje moje zdjęcie z plakatem i wywiad. Nie był na akcji, ale jego asystent informuje go: „Ukraina jest teraz na porządku dziennym”.
Teraz będziemy promować projekt ustawy o uznaniu Rosji za kraj terrorystyczny, jeśli nie zwróci ona ponad 20 tysięcy porwanych ukraińskich dzieci. Często kongresmeni nawet nie wiedzą o istnieniu jakiegoś projektu ustawy. Więc przychodzimy i informujemy: „Jest nowy projekt ustawy dotyczący Ukrainy, jest świetny i oto dlaczego. Czy nie chcecie go poprzeć?”. I oni popierają go od razu na miejscu. Kongresmeni proszą również, aby informować ich na bieżąco o działaniach społeczności, zapraszać na oficjalne wydarzenia, przesyłać artykuły. Są więc wyniki, chociaż zawsze chcę więcej.
Znajomi żartują, że potrzebuję kogoś, kto zaplanuje taką samą pracę w 29 stanach, ponieważ samodzielnie mogę ogarnąć tylko trzy-cztery.
Z kim z aktywnych lobbystów Ukrainy komunikujesz się i współpracujesz?
Są kongresmeni, którzy wspierają Ukrainę i Ukraińców, dobrze znają aktywnych liderów społeczności. Można napisać oficjalny list, a oni odpowiadają. Na przykład kongresmeni republikańscy Joe Wilson z Południowej Karoliny i Don Bacon z Nebraski są zawsze gotowi przyjąć delegacje, wojskowych, byłych jeńców lub aktywistów.
W towarzystwie kongresmana Dona Bacona (w niebieskim krawacie), przyjaciela Ukrainy
Jak angażujecie amerykańską społeczność do wspierania Ukrainy?
Istnieją trzy kategorie odbiorców: lojalni wobec Ukrainy, którym brakuje informacji; „wahający się” — ich trzeba przekonać; oraz przekonani, że Rosja ma rację — z nimi nie pracujemy.
Z „wahającymi się” jest bardzo trudno. Trzeba wyjaśniać w kontekście amerykańskim, podawać aktualne przykłady, mówić po angielsku, najlepiej amerykańskim angielskim. Sieci społecznościowe pomagają dotrzeć do różnych pokoleń: Instagram, Facebook, Twitter, X, TikTok. To codzienna komunikacja.
Jak aktywna jest dziś społeczność ukraińska w porównaniu z początkiem wojny na pełną skalę?
Na początku inwazji tysiące ludzi codziennie wychodziły na ulice. Ludzie byli pod wpływem emocji, wszyscy chcieli działać. Z czasem liczba demonstrantów zmniejszyła się: niektórzy stracili nadzieję, inni nie rozumieją celu.
Obecnie ludzie wychodzą na ulice głównie wtedy, gdy wydarzenie jest aktualne i ma rezonans.
Jednak wiele pracy odbywa się „za kulisami”: telefony do kongresmenów, listy, lokalne inicjatywy, udział w życiu społecznym. To również część rzecznictwa. I choć jest to mniej widoczne, obecnie taka praca jest znacznie ważniejsza.
Rosyjskie narracje nadal są obecne nawet w Kongresie.
Czy spotkałeś się z dezinformacją na temat Ukrainy wśród amerykańskich partnerów? Jakie propagandowe narracje Rosji są popularne w USA?
Nawet od kongresmenów i ich pracowników można usłyszeć propagandę. Często mówią o „bratnich narodach”, „wielkiej rosyjskiej kulturze”, twierdząc, że kultura nie ma związku z wojną ani polityką. Próbują promować rosyjskie książki, spektakle, śpiewaków operowych, sportowców. Na przykład hokeistę Owieczkina, którego wszyscy tutaj uwielbiają jako sportowca, a który popiera politykę Putina i ma w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym ściska mu dłoń.
Propaganda aktywnie wykorzystuje również religię. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to Ukraińcy prześladują chrześcijan i zabijają księży, chociaż w rzeczywistości robi to Rosja. Co roku dostarczamy kongresmenom materiały informacyjne i filmy, na przykład „Faith under Siege” Stevena Moore'a, w których wyjaśnia się rzeczywistą sytuację.
Nawet za oceanem nie można milczeć
Istnieją też inne dezinformacyjne narracje: że wojna rozpoczęła się z powodu NATO, że to Ukraińcy są winni wojny. Rosja inwestuje ogromne pieniądze, aby ta propaganda była wszędzie – w mediach, na uniwersytetach, w projektach kulturalnych. Na przykład na wielu uniwersytetach istnieją kursy literatury rosyjskiej i kinematografii finansowane przez Rosję. Problem jest złożony i zaawansowany, a nasze kontrargumenty i prawdziwe informacje dopiero zaczynają się rozprzestrzeniać.
Co należy zrobić, aby zainteresowanie Ukrainą w Stanach Zjednoczonych nie osłabło?
Potrzebujemy więcej pieniędzy, aby skutecznie promować Ukrainę i przedstawiać ją z pozycji siły.
Trzeba powtarzać prawdę ze wszystkich możliwych stron — poprzez media, sieci, ludzi, kampanie, biznes. Kontynuować budowanie partnerstw. Umowy, które obecnie podpisują prezydent Zełenski i Donald Trump, są wspaniałe.
Trzeba zmienić narrację: Ukraina nie jest tylko ofiarą wojny — jesteśmy silni
A żeby to przekazać, potrzebujecimyrofesjonalnego zespołu PR i środków finansowych. Zespół powinien działać nie tylko w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale także w odległych stanach, nawet w małych wioskach, gdzie kształtują się opinie ludzi. Ponieważ na razie wiele osób boi się, że Rosja może przegrać — tak samo jak Amerykanie bali się rozpadu Związku Radzieckiego. Musimy promować narrację, że wszystko będzie dobrze, że będzie bezpieczniej, jeśli Rosja przegra. I że zwycięstwo musi należeć do Ukrainy.
„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.
Prowadziło mnie poczucie winy
Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo? Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.
Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją. 24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.
Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.
Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.
Życie w ciemnościach w Sławutyczu
W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz? Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.
Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło? Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.
Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.
Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?
Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.
W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.
Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.
A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...
Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.
Z córeczką w Warszawie
Po prostu próbujemy
Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy. Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.
Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski? Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.
Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.
Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.
Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka. Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.
Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.
Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy
Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno? W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.
Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.
Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą? Na początku pracowałam w redakcji sama.
Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.
Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.
Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.
Z pierwszymi polskimi książkami
Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.
Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.
Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę
Czy większość Państwa pracowników to Polacy? Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.
A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem? Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.
Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.
To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.
Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.
Z koleżankami z wydawnictwa
Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować? Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.
Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego? Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.
Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie? Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.
W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.
Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych. Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.
Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi? Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.
Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.
Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców? Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.
Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.
Pierwsze pytanie psychiatry brzmiało: „Dlaczego pani nie pracuje?”.
Skierowanie do psychiatry otrzymałam kilka miesięcy przed wejściem w życie nowej ustawy o tymczasowej ochronie, ale moja kolej przyszła dopiero w październiku. Po tym, jak test na depresję wykazał trzykrotnie wyższy od normy wynik, psycholog, która od dawna mi pomaga, poradziła mi, żebym zgłosiła się do specjalisty, który przepisze mi leki przeciwdepresyjne. Pierwszym pytaniem psychiatry było: „Dlaczego pani nie pracuje?”. Kiedy odpowiedziałam, że mogę pracować tylko jako freelancerka, ponieważ mam dziecko z niepełnosprawnością, które wymaga mojej ciągłej uwagi, psychiatra poradziła: „Trzeba pracować – wtedy depresja minie. Ile osób ma dzieci specjalnej troski i pracują”. Lekarka nie poinformowała mnie, w jaki sposób zrealizować ten pomysł, nie mając w Polsce rodziny, która mogłaby pomóc mi z dzieckiem. Zastąpiła profesjonalną pomoc presją psychiczną.
Po 30 września 2025 r., zgodnie ze specjalną ustawą o tymczasowej ochronie, jeśli cudzoziemiec posiadający status UKR nie ma ubezpieczenia NFZ (tj. jeśli nie ma zatrudnienia, nie jest związany z pracującym członkiem rodziny lub nie opłaca dobrowolnie składki ubezpieczeniowej), nie ma dostępu do następujących usług:
Rehabilitacja
Otrzymywanie bezpłatnych leków dostępnych w ramach ubezpieczenia państwowego
Leczenie stomatologiczne
Transplantacja i najnowsze oraz eksperymentalne metody leczenia nowotworów
Leczenie zaćmy
Pełna lista niedostępnych usług znajduje się na stronie NFZ.
Co pozostaje bez zmian?
Pomoc medyczna w nagłych wypadkach (pogotowie ratunkowe i SOR)
Pomoc medyczna dla dzieci poniżej 18 roku życia i kobiet w ciąży
Obowiązkowe szczepienia
Leczenie w przypadku zagrożenia życia i zdrowia
Jednak w praktyce okazuje się, że Ukraińcom posiadającym status UKR coraz częściej odmawia się świadczeń medycznych, nawet jeśli nie znajdują się one na liście usług ograniczonych.
„Pokaż, gdzie to jest napisane”
Mieszkanka Charkowa Marina Ivanchuk przyszła na badanie przesiewowe w drugim trymestrze ciąży i otrzymała odmowę wykonania zabiegu.
- Badanie przesiewowe w pierwszym trymestrze ciąży wykonałam w szpitalu przy oddziale położniczym w Warszawie, tam też zapisałam się na badanie w drugim trymestrze, ale kiedy przyszłam, odmówiono mi wykonania badania – opowiada Marina. - Obecnie nie pracuję, więc powiedziano mi, że bezrobotnym nie wykonuje się badań prenatalnych. Mogą mi zrobić tylko zwykłe USG, posłuchać bicia serca płodu i powiedzieć, czy wszystko z nim w porządku, ale badania przesiewowego — nie.
Od razu poprosiłam panią w recepcji, aby pokazała mi, gdzie jest napisane, że ta procedura nie jest dla mnie przewidziana, ponieważ jest ona obowiązkowa dla kobiet w ciąży. Ale zamiast odpowiedzi, usłyszałam wykład na temat sprawiedliwości: skoro przez trzy lata wszystko otrzymywałaś za darmo, a teraz znowu domagasz się badań i leków — idź do pracy lub zrób badania w prywatnej klinice.
Ale to nie powstrzymało Maryny. Weszła na stronę NFZ i nie znalazła tam informacji, że badania przesiewowe w drugim trymestrze ciąży znajdują się na liście usług ograniczonych, więc pokazała tę informację w recepcji szpitala.
— Spokojnie poprosiłam panią, aby pokazała mi, gdzie jest napisane, że jest to zabronione. Ponieważ wiem, że finansowane jest tylko badanie przesiewowe w trzecim trymestrze, podczas gdy badanie przesiewowe w drugim trymestrze jest obowiązkowe. Powiedziano mi, że tak jest napisane w komputerowej wersji programu. Poprosiłam, aby pokazano mi monitor
. W odpowiedzi zaproponowano mi, abym wszystko wyjaśniła w NFZ — kontynuuje Marina Ivanchuk. — Zgodziłam się, ale poprosiłam panią z recepcji o podanie jej imienia i nazwiska oraz stanowiska, aby szczegółowo opisać swoją sytuację i skierować ją do NFZ w celu wyjaśnienia. A potem dodałam, że straciłam pracę dosłownie zaraz po tym, jak zaszłam w ciążę i poinformowałam o tym. A to badanie przesiewowe to druga bezpłatna procedura, o którą wnioskuję w ciągu trzech lat w Polsce. Ponieważ wszystkie analizy i badania wcześniej wykonywałam prywatnie. I czy to sprawiedliwe, że teraz mi odmawiają i nawet nie wyjaśniają, gdzie jest napisane, że ta procedura jest zabroniona.
I tu nastąpiło coś nieoczekiwanego: mieszkance Charkowa nagle zaproponowali przejście do gabinetu USG na badanie przesiewowe. Pani z recepcji nagle stała się łagodna i nawet osobiście zaprowadziła Marinę do gabinetu. Badanie zostało przeprowadzone dokładnie, specjalistka od USG była uprzejma i wszystko wyjaśniła.
Teraz Marina szuka jakiejkolwiek pracy, ponieważ obawia się, że podczas porodu mogą czekać ją podobne niespodzianki. Chociaż zgodnie z nowymi warunkami poród znajduje się na liście obowiązkowych usług medycznych dla Ukrainki posiadającej status UKR, nawet jeśli nie pracuje.
Nawet kobiety w ciąży nie mogą być pewne, że nie odmówi się im badania. Zdjęcie: Shutterstock
„Stosunek lekarzy do nas bardzo się zmienił”
W niekorzystnej sytuacji znaleźli się chorzy na raka: im również coraz częściej odmawia się leczenia. Jeśli leczenie zostało rozpoczęte jeszcze przed podpisaniem nowej wersji specjalnej ustawy, to zgodnie z prawem należy je zakończyć na starych warunkach. Natomiast nowym pacjentom zaczęto odmawiać. Bezpłatnie można wykonać operację i niektóre zabiegi, ale za drogie leki do chemioterapii trzeba zapłacić samodzielnie.
— Można powiedzieć, że miałam szczęście, że zdążyłam zakończyć rozpoczęte leczenie — dzieli się swoim doświadczeniem Ukraina mieszkająca we Wrocławiu, Tetyna Gordienko.
— Ale stosunek lekarzy do nas bardzo się zmienił. Teraz ciągle pytają mnie, czy pracuję, ponieważ mam stosunkowo łagodną postać raka. Rak piersi bez przerzutów dobrze poddaje się terapii. Niedawno spotkałam w szpitalu kobietę, która płakała. Na moje pytanie, co się stało, odpowiedziała, że powiedziano jej, iż mogą wykonać operację i usunąć guz, ale za chemioterapię będzie musiała zapłacić sama, a to bardzo duża kwota.
Nieszczęśnica ma raka w trzecim stadium, z przerzutami. Szczerze mówiąc — jestem tym zszokowana. Bo dla takiej kategorii ludności nie można wprowadzać ograniczeń
Ukraińskie fora internetowe pełne są historii o tym, że po 30 września chorzy Ukraińcy nie mogą uzyskać dostępu do procedur hemodializy. Trafiają do szpitala karetką, otrzymują pomoc doraźną, ale z dalszym leczeniem pojawiają się problemy. W trudnej sytuacji znajdują się głównie emeryci i osoby ciężko chore.
— Przywiozłam mamę-emerytkę z wysokim ciśnieniem na SOR — opowiada Anna Waszkiel, która tymczasowo mieszka w Niemczech i odwiedza mamę w Szczecinie. — Przyjęto nas, ale było to tylko złagodzenie objawów. Nie zlecono żadnych badań. Po kilku dniach sytuacja się powtórzyła i sama zażądałam badań, ponieważ trzeba było ustalić przyczynę szaleńczego ciśnienia. Na moje żądania odpowiedziano nam radą, aby wykupić ubezpieczenie.
Jak radzić sobie z odmową leczenia?
Zgodnie z radą zwróciliśmy się do specjalistów ds. legalizacji i agentów ubezpieczeniowych.
„Obecnie zgłasza się do nas bardzo wielu Ukraińców ze statusem UKR, aby wykupić ubezpieczenie medyczne — mówi agent ubezpieczeniowy PZU Kostyantyn Popow. — Kosztuje to od 100 złotych miesięcznie za osobę, ale jeśli masz poważne problemy zdrowotne, choroby przewlekłe, potrzebujesz kosztownych badań lub leków, to w takim przypadku najlepszym rozwiązaniem będzie opłacenie dobrowolnej składki do NFZ (około 802 zł miesięcznie). Wtedy uzyskasz taki sam dostęp do opieki medycznej, jak osoby oficjalnie zatrudnione”.
Jeśli zasadniczo możesz pracować, ale nie znalazłeś jeszcze pracy, możesz zarejestrować się jako bezrobotny w urzędzie pracy, a wtedy przez pewien czas nie tylko będą za Ciebie opłacane składki, ale także przyznane zostanie Ci zasiłek. Ważne jest, aby zarejestrować się właśnie jako osoba bezrobotna, ponieważ jeśli zarejestrujesz się jako osoba poszukująca pracy, nie uzyskasz dostępu do NFZ.
Dobrowolne składki do Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ) mogą opłacać osoby, które nie pracują i nie podlegają obowiązkowemu ubezpieczeniu zdrowotnemu w Polsce. Aby uzyskać ten rodzaj ubezpieczenia, należy złożyć wniosek do regionalnego oddziału NFZ. Obecnie jest to rozwiązanie dla studentów, emerytów i kobiet w ciąży, aby mieli dostęp do opieki medycznej na tym samym poziomie, co obywatele Polski. Aby złożyć wniosek, musisz przebywać w Polsce legalnie, podać numer PESEL i okazać paszport przy zawieraniu umowy.
Jeśli masz status UKR i spotkałeś się z odmową leczenia, do którego masz prawo, masz możliwość dochodzenia sprawiedliwości.
— Specjalna ustawa nie jest idealna w tym sensie, że pozwala pracownikom służby zdrowia wykorzystywać ją jako formalny pretekst do odmowy badania lub leczenia — uważa specjalista ds. legalizacji IQ-grup Maksym Kolodij. — Usługi znajdujące się na liście ograniczonych można interpretować na różne sposoby. Jednocześnie trzeba umieć bronić swoich praw. Jeśli odmówiono Ci usługi, do której masz prawo, możesz złożyć skargę do NFZ lub zwrócić się do kierownictwa szpitala.
Uwierz, jeśli naprawdę nie znajdą tej usługi na liście zabronionych, nie odmówią Ci. Nie będą mieli ku temu podstaw. Ale trzeba być wytrwałym, dobrze mówić po polsku, nie wstydzić się zapytać o stanowisko i nazwisko pracownika oraz jasno ogłosić swój zamiar złożenia skargi
. Potwierdza on, że obecnie wielu Ukraińców spotyka się z dyskryminacją medyczną z powodu nieznajomości przepisów. Nierzadko pracownicy służby zdrowia sami nie znają lub nie chcą prawidłowo interpretować specjalnej ustawy. W bazie NFZ osoba o statusie UKR jest po prostu oznaczona jako osoba, która ma ograniczony dostęp do usług medycznych lub osoba, która ma nieograniczony dostęp do tych usług. Listę usług ograniczonych interpretują sami pracownicy służby zdrowia danej placówki.
Polscy ratownicy medyczni udzielają pomocy ukraińskim uchodźcom na dworcu kolejowym w Warszawie, 2022 r. Zdjęcie: Shutterstock
Ile kosztuje prywatne leczenie w Polsce bez ubezpieczenia?
Konsultacje lekarzy i specjalistów (Warszawa):
Terapeuta/lekarz rodzinny — od 200 złotych
Psychiatra — 350-650 złotych
Profesor medycyny lub kandydat nauk medycznych — 500-1000 złotych.
Hospitalizacja:
Pierwsze 3 dni hospitalizacji — około 5000-5500 zł
Każdy kolejny dzień — 800-1000 zł
Leki i badania są płatne osobno.
Badania i analizy:
Podstawowe badania (ogólna analiza krwi, moczu, analiza cukru itp.) — od 30 do 60 zł
Wirus brodawczaka ludzkiego (HPV) to grupa wirusów, które mogą prowadzić do niebezpiecznych chorób - od brodawek narządów płciowych po raka. Możesz zarazić się głównie poprzez kontakt seksualny, choroba może mieć ukrytą formę, a czasami w niesprzyjających warunkach nagle objawia się poważną chorobą.
W Polsce w obrębie państwowy program szczepień przeciwko HPVDwie szczepionki są dostępne za darmo: dwuwartościowy Cervarix i dziewięciowalentny Gardasil 9. Szczepienie przeprowadza się w dwóch etapach w odstępie między dawkami 6-12 miesięcy. Bezpłatne szczepienia są dostępne dla dzieci w wieku od 9 do 14 lat włącznie. Jeśli nastolatek otrzymał pierwszą dawkę szczepionki przed ukończeniem 14 roku życia, druga dawka jest również bezpłatna. Ukraińskie dzieci ze statusem UKR mogą również skorzystać z bezpłatnych szczepień.
Jak zapisać dziecko na szczepienie HPV/HPV?
• Można to zrobić w dowolnej klinice lub szpitalu Podstawowej Opieki Zdrowotnej (POZ) za pośrednictwem terapeuty rodzinnego;
• Zarejestruj się za pośrednictwem aplikacji MojeIKP.
Dlaczego ważne jest, aby szczepić dzieci tak wcześnie, jak to możliwe?
Ginekolog Ekaterina Sokol twierdzi, że najskuteczniejsze szczepienie jest przed rozpoczęciem życia seksualnego, ponieważ wirus ten pojawia się wkrótce po jego wystąpieniu.
„Jeden i ten sam typ HPV może być zakażony kilka razy w ciągu życia” - mówi lekarz. „Dlatego szczepienie jest wskazane nawet dla kobiet, u których zdiagnozowano już HPV i które są leczone z powodu przedrakowych zmian szyjki macicy. Szczepienie w tym przypadku zmniejszy ryzyko nawrotu. Ale jeśli dana osoba nie rozpoczęła jeszcze życia seksualnego, szczepienie będzie dla niego najskuteczniejsze”.
Czy konieczne jest szczepienie chłopców?
Chociaż mężczyźni nie cierpią na raka szyjki macicy, alesą aktywnymi nosicielami wirusa. Dlatego pokazano im również szczepienia, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa. Nowotwory złośliwe i choroby związane z zakażeniem HPV u mężczyzn obejmują raka prącia, odbytu, raka płaskonabłonkowego jamy ustnej, gardła, krtani, migdałków i zatok przynosowych, a także brodawki narządów płciowych (brodawki). Temu wszystkiemu można zapobiec poprzez szczepienia.
Ile kosztuje szczepienie przeciwko HPV w Warszawie dla dorosłych i młodzieży powyżej 15 roku życia?
W prywatnych klinikach jedna dawka szczepionki Gardasil 9 kosztuje około 760 zł (w tym konsultacja lekarska). W niektórych regionach Polski (musisz zapytać, czy dotyczy to Twojej kliniki) bezpłatne szczepienia są również dostępne dla osób w wieku 15-25 lat w ramach programów finansowanych przez władze lokalne.
Dla osób powyżej 15 lat wymagane są 3 dawki szczepionki: drugą wstrzykuje się 2 miesiące po pierwszej, a trzecia wstrzykuje się 6 miesięcy po niej.
Według badań ochrona trwa dłużej niż 10 lat. Specjalne przygotowanie przed szczepieniem nie jest wymagane. Następnie mogą wystąpić działania niepożądane: ból w miejscu wstrzyknięcia, zaczerwienienie, obrzęk, ból głowy, gorączka, zmęczenie, nudności, a nawet zawroty głowy. Objawy są w większości łagodne i szybko ustępują.
Maria i Bartosz: „Na początku wstydził się na mnie patrzeć”
Maria Stanisławska przyjechała z Winnicy do Polski 11 lat temu, by studiować nanotechnologię na Politechnice Łódzkiej. Dziś jest mieszkanką Łodzi, żoną i matką, a także autorką popularnego bloga na Instagramie „Teściowa i Synowa”, który ma prawie 40 tysięcy obserwujących.
Jak to wszystko się zaczęło?
– Ze względu na intensywność nauki i brak czasu na randki na drugim roku studiów zainstalowałam sobie aplikację Tinder. Moje imię jest międzynarodowe, wtedy znałam już polski, więc Bartosz nawet się nie domyślał, że koresponduje z Ukrainką – mówi Maria. – Później sama mu o tym powiedziałam.
Dla mnie to była miłość od pierwszego wejrzenia. Zobaczyłam go i zrozumiałam, że to mężczyzna moich marzeń
On jednak przyznaje, że na początku nic takiego nie poczuł, a podczas pierwszych spotkań nawet wstydził się na mnie patrzeć. Ale mówi, że czuł się bardzo komfortowo i dobrze się bawił, bo umiem podtrzymać rozmowę.
Rodzina Bartosza przyjęła Marię bardzo dobrze, chociaż przed spotkaniem w żartach straszył ją swą surową babcią, która „na pewno nie wyjdzie ze swojego pokoju”.
– To był drugi dzień Bożego Narodzenia. Jedliśmy razem śniadanie, rozmawialiśmy prawie cały dzień, poczułam się częścią rodziny. Pamiętam, że podczas rozmowy tak gestykulowałam, że wylałam czerwone wino prosto na świeżo pomalowaną białą ścianę. Nikt mnie nie skarcił, wszyscy się śmiali. To wiele mówi.
Ślub Marii i Bartosza
Maria przyznaje, że w polskich tradycjach najbardziej uderzyło ją ciepło i serdeczność Bożego Narodzenia. Ale w swoim domu zachowała również ukraiński Nowy Rok: huczny, z fajerwerkami i prezentami.
– Teraz mamy Boże Narodzenie po polsku, a Nowy Rok po ukraińsku – uśmiecha się
W polskich mężczyznach Maria ceni partnerskie podejście do kobiet: traktują ją jak równe sobie – zarówno w życiu codziennym, jak w podejmowaniu decyzji. Ale ukraińscy mężczyźni są bardziej romantyczni.
– Potrafią zabiegać o względy: kwiaty bez okazji, dbałość o szczegóły, romantyczne gesty. W świecie polskiej prostolinijności czasami tego trochę brakuje.
Jeśli chodzi o wychowywanie dzieci, to na razie nie ma o czym mówić, bo ich córka nie ma jeszcze roku. Ale Maria zdaje sobie sprawę, że kłopoty się pojawią, i to raczej z powodu rodzinnych przyzwyczajeń niż narodowości.
– Przyzwyczaiłam się już, że czasami czuję się tutaj jak pomost między dwiema kulturami, a nawet jak nauczycielka: wyjaśniam rodzicom albo teściom, dlaczego w tym kraju coś robi się właśnie w ten, a nie inny sposób. Ale kiedy jest miłość i szacunek, łatwo znaleźć równowagę.
Zarazem życie w dwóch kulturach przynosi nie tylko przyjemne odkrycia, ale także zderzenie ze stereotypami.
– Prowadzimy z teściową wspólnego bloga. Regularnie spotykam się tam z negatywnymi, obraźliwymi komentarzami, szczególnie ostatnio. Niektórym po prostu nie podoba się, że jestem Ukrainką, inni wyładowują swoje zmęczenie lub złość. Niestety, to stało się częścią mojego codziennego doświadczenia jako Ukrainki – osoby publicznej.
Mimo to blog „Teściowa i Synowa” zyskuje popularność i dla wielu kobiet stał się miejscem, w którym znajdują zrozumienie, humor i wsparcie. Maria jest przekonana, że to zainteresowanie wynika z przełamania stereotypu „teściowa i synowa – wrogowie”.
– Pokazujemy inną rzeczywistość: możemy się ze sobą śmiać, kłócić – ale z miłością. I nie odgrywamy ról, jesteśmy prawdziwe. Na ludzi to działa – niektórzy rozpoznają siebie, innym brakuje takiego ciepła, a jeszcze inni widzą nadzieję na inne podejście.
Maria i jej teściowa prowadzą wspólnego bloga na Instagramie
Wojna nie zmieniła relacji Marii z mężem, ale znacząco wpłynęła na relacje z rodziną w Ukrainie.
– Mąż od początku mnie wspierał i pomógł wywieźć bliskich w bezpieczne miejsce. Przez pierwsze pół roku mieszkaliśmy razem z mamą i siostrą. Było ciężko, ale to bardzo nas zbliżyło.
Teraz często rozmawia z mężem o tym, co się stanie, jeśli wojna dotrze do Polski.
– Dla niego to odległa, niemal abstrakcyjna perspektywa, a dla mnie całkiem realne zagrożenie. Ta różnica w odczuciach stała się częścią naszego międzykulturowego doświadczenia. Uczy nas uważniej słuchać siebie nawzajem i doceniać to, co mamy dzisiaj.
Maria często słyszy historie kobiet, które przyjechały do Polski nie z własnej woli, ale z powodu wojny.
– To zupełnie inne doświadczenie. Ja świadomie planowałam swoją emigrację, miałam czas na adaptację, budowanie relacji. One zostały wyrwane z domu nagle i z bólem. Dlatego rady typu: „otaczajcie się Polakami, integrujcie się, żyjcie tak jak oni” wydają mi się nie na miejscu. Im nie dano tego wyboru. Szczerze życzę każdej Ukraince, by znalazła poczucie domu – gdziekolwiek by była. Najważniejsze, żeby było bezpiecznie, bo właśnie od bezpieczeństwa zaczyna się zdolność do dalszego życia.
Ałła i Przemysław: „Pobraliśmy się, gdy to jeszcze nie było modne”
Ałła Brożyna, założycielka i dyrektorka fundacji „Nieobcy” w Żorach, przeprowadziła się do Polski dziesięć lat temu. Historia jej miłości do Przemysława rozpoczęła się na portalu randkowym, który, jak się później okazało, połączył wiele ukraińsko-polskich par. Już po pół roku zdecydowali się wziąć ślub. W 2016 roku zarejestrowali małżeństwo w Łucku.
– Na ceremonii była tylko moja mama – wspomina Ałła.
Przemysław wspiera Ałłę we wszystkim i pomaga jej opiekować się uchodźcami
Dla jej rodziny wybór Polaka nie był zaskoczeniem. Ałła pochodzi z Wołynia, regionu ściśle związanego z Polską.
– Jak to się mówi, najważniejsze, żeby człowiek był dobry – uśmiecha się Ałła.
Ale rodzina Przemka na początku nie była tak otwarta.
– Dziesięć lat temu w Polsce panowały dość negatywne stereotypy dotyczące Ukrainek. Uważano, że przyjeżdżają z biedniejszego kraju, by „wydać się za mąż za zamożnych Polaków”. Owszem, były takie przypadki, niektóre Ukrainki nawet tego nie ukrywały. Dzisiaj Polacy dziwią się, jak drogimi samochodami jeżdżą ukraińskie uchodźczynie, jak się ubierają i spędzają wolny czas. Ale wtedy Ukraina kojarzyła się z biedą, zniszczonymi drogami i złodziejami, którzy kradną samochody z polskimi tablicami.
Pewne różnice kulturowe między Polakami a Ukraińcami, przyznaje Ałła, na początku ją zaskakiwały. Przede wszystkim silny wpływ religii na życie społeczne w Polsce. A także zwyczaj polskich mężczyzn, by jako pierwsi podawać kobietom rękę podczas poznawania się i na powitanie. No i specyficzne formy zwracania się do siebie per „pan” i „pani”.
– Aż chciało się powiedzieć, że w Ukrainie czasy pańszczyzny już dawno minęły. Teraz podchodzę już do tego spokojnie
Jednocześnie Ałła nie odczuwała uprzedzeń ze względu na swoje pochodzenie. Być może dlatego, że mówi po polsku praktycznie bez akcentu i uczestniczy w różnych wydarzeniach dla Polaków. Jej 15-letni syn, Myron, który trafił do Polski jeszcze jako przedszkolak, doskonale włada polskim i uważa go za swój pierwszy język.
– W naszej fundacji „Nieobcy”, którą założyłam i kieruję od 2022 roku, też integrujemy migrantów. Organizujemy wydarzenia dla wszystkich chętnych, uczymy się pracować z różnymi grupami językowymi i wiekowymi społeczeństwa. Ale na pytanie, skąd pochodzę, odpowiadam ostrożnie, bo temat Wołynia, tragedii wołyńskiej, jest teraz bardzo gorący w polskim środowisku.
W rodzinie Ałły i Przemysława przeplatają się tradycje ukraińskie i polskie: w kuchni pokojowo współistnieją barszcz i bigos, a święta obchodzone są według dwóch kalendarzy. I nie ma ścisłego podziału obowiązków.
– Pomagamy sobie we wszystkim – mówi Ałła.
Podczas wojny udzielała się jako wolontariuszka, w czym wspierał ją mąż. Przyjęli pod swój dach siostrę Ałły z małym dzieckiem, opiekowali się uchodźcami, z których niektórzy zostali później stałymi wolontariuszami fundacji.
Dla Ałły dom jest tam, gdzie jest jej rodzina. Teraz jej życie toczy się tutaj, w Polsce, ale część jej serca na zawsze pozostanie w rodzinnym ukraińskim miasteczku Rożyszcze.
– Człowiek powinien pamiętać o swoich korzeniach, gdziekolwiek się znajduje. Powinien znać i szanować swój język ojczysty. Dla mnie to ukraiński, ważny element mojej tożsamości narodowej
Ałła uważa, że polskie społeczeństwo odnosi się małżeństw międzynarodowych normalnie, zwłaszcza jeśli chodzi o osoby z krajów słowiańskich.
– Pewnego razu podczas miejskiego święta znajomy Przemka powiedział mu: „Ożeniłeś się z Ukrainką, kiedy to nie było jeszcze modne”. A więc teraz to jest modne.
Iryna i Patryk: „To najlepszy mężczyzna w moim życiu”
Do lutego 2022 roku Iryna Bondar z Krzywego Rogu uważała się za osobę szczęśliwą: miała pracę, którą lubiła, przyjaciół, podróże – i wolność po rozwodzie. Wojna zniweczyła ten spokój. Iryna trafiła do Starachowic, gdzie dostała pracę w fabryce. Było ciężko, ale ceniła sobie stabilność takiego rozwiązania.
Wkrótce w gronie wspólnych znajomych poznała Patryka. Jeszcze tydzień, a minęliby się: on miał wyjechać do pracy w Norwegii, ona – odwiedzić przyjaciółkę w Szczecinie. Ale los zdecydował inaczej.
– Ujęło mnie to, że zachowywał się jak dżentelmen, umiał rozśmieszać ludzi i chwalił moją koślawą polszczyznę. Z nim było ciekawie i bezpiecznie – mówi Iryna.
Potem on wyjechał do pracy do Norwegii, a ona została w Polsce. Ale wkrótce Petryk wróci i będą już razem.
Iryna i Patryk unikają kłótni. Boją się zranić siebie nawzajem
Rodzina męża ciepło przyjęła Irynę. Szczególnie bliskie relacje nawiązała z jego mamą, która zawsze marzyła o córce.
– Polacy, których spotkałam, bardzo mnie wspierają. Jesteśmy podobni mentalnie, ale moim zdaniem oni są milsi i lepiej wychowani, zwłaszcza mężczyźni (nawet pod wpływem alkoholu).
Iryna i Patryk niemal się nie kłócą – boją się zranić siebie nawzajem. Gdy już zdarzają się jakieś emocjonalne momenty, on zawsze znajduje sposób, by wygładzić kanty.
– Najcenniejsze w nim jest to, że zawsze dotrzymuje obietnic. Jest panem swojego słowa – i właśnie dlatego się w nim zakochałam. Dla mnie jest idealny. To najlepszy mężczyzna w moim życiu.
Nie mają dzieci i nie planują ich mieć. Tradycje rodzinne podtrzymuje głównie mama Petryka, zapraszając ich co roku na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Iryna od dzieciństwa przyzwyczaiła się świętować tylko Nowy Rok i urodziny.
Po stracie obojga rodziców w Ukrainie rodzina Iryny jest teraz tutaj, w Polsce.
– Rozumiem, że nigdy nie będę tu „swoja”, ale to mnie nie martwi. Jestem autentyczna, z moim akcentem i doświadczeniem. I właśnie za to kocha mnie mój Patryk
Iryna przyznaje, że ani razu nie słyszała od Polaków zarzutów w rodzaju: „zabieracie nam mężczyzn” albo: „zabieracie nam miejsca pracy”.
– Mężczyźni to nie lodówki, żeby je komuś „zabierać” – żartuje. – Nie konkurowałam z nikim i nie zamierzałam tego robić. Polki są równie piękne i pracowite, jak nasze kobiety. Przede wszystkim trzeba być dobrym człowiekiem, narodowość jest sprawą drugorzędną. Wydaje mi się, że wszystkie te rozmowy o jakiejś „konkurencji” wymyślają ludzie o ograniczonych horyzontach, którzy po prostu chcą podsycać wrogość między narodami.
Jej marzenia są proste: żeby wojna się skończyła, żeby powróciło spokojne życie, żeby ona i Petryk mieli własny dom, pracowali i podróżowali. I właśnie w tej prostocie tkwi prawdziwy sens: możliwość życia razem i planowania jutra bez strachu.
Oksana i Przemek: „Zdecydowało to, jak potraktował moje dziecko”
Kiedy Oksana Iwasiuk przeprowadziła się do Polski, miała 36 lat. W Dnieprze pracowała jako księgowa, rozwiodła się, wychowywała córkę i nawet nie myślała o drugim małżeństwie. Wojna pokrzyżowała wszystkie plany i zmusiła ją do zaczynania od nowa.
Minęło jakieś 9 miesięcy, zanim zdała sobie sprawę, że powrót do domu musi odłożyć na czas nieokreślony. Wypełniła ankietę na portalu randkowym. Korespondencja z Przemysłem nie trwała długo – szybko zdecydowali się na spotkanie.
Ich małżeństwo nie było próbą znalezienia „stabilności w trudnych czasach”. Stało się naturalną kontynuacją relacji ludzi, którzy znaleźli w sobie partnerów, których potrzebowali. Przemysław od razu podszedł do sytuacji Oksany z wyrozumiałością: pomagał jej w sprawach domowych, tłumaczeniach, dokumentach. A co najważniejsze – znalazł wspólny język z jej córką: spacerował z nią, robił jej prezenty, organizował rozrywki.
Z czasem w rodzinie ukształtowała się własna mieszanka tradycji. Na Boże Narodzenie Przemek zamawia polskie potrawy, a Oksana zamiast sałatki jajecznej przygotowuje klasyczną sałatkę Olivier. Obowiązki w rodzinie też są dzielone bez wyraźnych granic.
– Zazwyczaj to ja gotuję, ale jeśli nie mam nastroju lub siły, mąż robi kanapki albo zamawiamy coś gotowego. Sprzątanie też robimy razem – mówi Oksana.
Tym, co zrobiło na Oksanie największe wrażenie, jest większe zaangażowanie polskich mężczyzn w wychowywanie dzieci i prowadzenie gospodarstwa domowego
– Dla nich czymś normalnym jest pomaganie kobiecie, spędzanie czasu z dziećmi, podejmowanie się zadań, które w Ukrainie nadal często uważa się za wyłącznie „kobiece”. Chociaż u nas to już się stopniowo zmienia, co bardzo cieszy.
Przemysław szanuje pragnienie żony, by rozwijać się zawodowo.
– Nie wymaga ode mnie, bym pracowała, ale w pełni popiera moją decyzję o podjęciu pracy i nauki. Doceniam to.
Przyjaciele męża zawsze cieszą się na widok Oksany, nie odczuwa z ich strony cienia niechęci.
– Nigdy nie spotkałam się z negatywnymi reakcjami. Staram się być kulturalna, szanować kraj, który nas przyjął, ale też nie zapominam o własnej godności. Przestrzegam prawa, płacę podatki i staram się żyć tak, by nie szkodzić innym.
Oksana Wozniuk uważa, że międzynarodowe małżeństwa udają się wtedy, gdy chęć budowania wspólnej przyszłości przeważa nad pragnieniem udowodnienia lepszości własnych tradycji
Psychoterapeutka Oksana Wozniuk:
– Międzynarodowe związki to zawsze spotkanie dwóch światów. To nie tylko inny język czy kuchnia, ale też codzienne przeplatanie się wyobrażeń o tym, co „normalne”: od tego, jak świętować Boże Narodzenie, po to, jak rozwiązywać konflikty. Wiele zależy od modelu rodziny, w której dana osoba dorastała: ról, tradycji, stosunku do religii, pieniędzy i świąt. Na początku, w okresie zakochania, możemy nie dostrzegać różnic. Stają się one szczególnie widoczne dopiero wtedy, gdy w związku pojawia się codzienność albo dzieci. Właśnie wtedy potrzebna jest psychologiczna plastyczność – umiejętność słuchania innych i niebanie się zmian.
Jak rozpoznać tę psychologiczną plastyczność? Istnieje kilka oznak:
Ciekawość świata u partnera, bez osądzania;
Szacunek dla innej kultury, bez ironii i wyższości;
Gotowość do próbowania nowych rzeczy – od potraw po tradycje;
Szczerość w przyznaniu, że potrzebujesz czasu, by coś zaakceptować;
Chęć budowania wspólnej przyszłości, a nie udowadnianie „słuszności” swojego punktu widzenia.
Częstą pułapką jest idealizowanie partnera. Ukrainki często widzą w Polakach stabilność, „europejskie wartości”, a Polacy w nich –„wygodne kobiety” z tradycyjnym podejściem do rodziny. Tyle że za tymi wyobrażeniami łatwo nie dostrzec żywej osoby, z jej nawykami i problemami. Dlatego kluczem jest szczery dialog na temat codzienności: życia, pieniądzy, dzieci, wiary, starości.
Najtrwalsze pary tworzą „trzecią przestrzeń”: nie polską i nie ukraińską, ale własną. Taką, w której jest miejsce na pierogi, bigos i różne święta, gdzie humor i szacunek są ważniejsze niż „tak się przyzwyczaiłem”
Właśnie w takiej wspólnej kulturze rodzi się prawdziwa bliskość i rodzina, która wytrzymuje wszystko.