Exclusive
20
min

Ołesia Jackiewicz: Inność jest normalna. Nikt nie powinien być taki sam, jak wszyscy

„Obiecałam sobie, że jeśli Matwij przeżyje, w końcu stanę się zwykłą matką zwykłego dziecka. Kiedy zabrałam go ze szpitala, zdałam sobie sprawę, że patrzę na trzymiesięczne dziecko. Nie siedział, nie trzymał główki i bardzo słabo połykał. Zajęło mi prawie rok, by stopniowo odzyskał wszystkie te umiejętności – trzymanie kubka, siedzenie, obracanie się, reagowanie na dźwięk. I mnóstwo innych rzeczy”

Oksana Szczyrba

Zdjęcie: prywatne archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Syn Ołesi ma kilka diagnoz: ślepota od urodzenia, epilepsja, zaburzenia ze spektrum autyzmu. Wiele lat zajęła jej nauka, jak mu w tym wszystkim pomóc, odwiedzała lekarzy i uzdrowicieli. Później stworzyła organizację „Widzieć sercem”, która pomaga niepełnosprawnym dzieciom w socjalizacji i zmienia postrzeganie ich życia przez społeczeństwo.

Często mówili jej, że syn jest nienormalny, udzielali bezużytecznych rad. Nadal musi mierzyć się z niepełnosprawnością syna, tyle że teraz postrzega ten proces już w zupełnie inny sposób.

W szczerym wywiadzie Ołesia opowiada nam o problemach związanych z inkluzją w Ukrainie, o tym, dlaczego dzieci nie mogą przebywać w szkołach z internatem, o projektach integracyjnych i o swoim życiu z synem.

Oksana Szczyrba: Po raz pierwszy zetknęłaś się z problemami integracji 17 lat temu, gdy Matwij się urodził. Zaproponowano Ci nawet napisanie listu, w którym byś się go zrzekła. Jak przyjęłaś tę wiadomość?

Ołesia Jackiewicz: Możliwe, że o integracji dowiedziałam się jeszcze później.

Kiedy urodził się Matwij, powiedziano mi, że jestem młoda i jeszcze urodzę zdrowe dziecko. „Po co ci to?”

W tamtym czasie – być może dlatego, że nie miałam wiedzy o kwestiach niepełnosprawności – odebrałam tę wiadomość jako coś bardzo groźnego. Miałam bardzo trudny poród, a po nim nie widziałam Matwija, został natychmiast zabrany na oddział intensywnej terapii. Ale nie miałam pojęcia, że coś jest nie tak. Namówili mnie, żebym podpisała zrzeczenie się praw do syna. Byłam w szoku poporodowym. Dopiero później przeanalizowałam to, jak potraktował mnie personel, jak przekazali mi tę informację, jak bardzo było to niewłaściwe, niegrzeczne, nietolerancyjne.

W ogóle nie brałam pod uwagę, że coś może być nie tak. Przede wszystkim w moim otoczeniu nie było dzieci niepełnosprawnych, a ciąża przebiegała całkiem dobrze. W tamtym czasie z moim pierwszym mężem, sportowcem, nie piliśmy alkoholu i nie paliliśmy papierosów, prowadziliśmy zdrowy tryb życia. Uczestniczyłam we wszystkich możliwych wydarzeniach dla matek, kobiet w ciąży, w kursach, na których nauczyłam się, jak prawidłowo oddychać.

Wygląda na to, że nasze społeczeństwo nie jest przygotowane do rozmawiania o niepełnosprawności. Jak powinno wyglądać zachowanie innych w sytuacji, w której się znalazłaś?

Absolutnie nieprzygotowane. Informowanie rodziców o tym, że coś poszło nie tak podczas porodu, powinno odbywać się z wielką delikatnością. Któż inny, jak nie lekarze, powinien wytłumaczyć i im, co robić, gdy rodzi się dziecko z niepełnosprawnością?

Dopiero w tym roku dzięki Rzecznikowi Praw Dziecka opracowano protokół powiadamiania rodziców o takich sytuacjach. Wyobraź sobie, ilu rodziców wcześniej dowiedziało się o niepełnosprawności swoich dzieci w barbarzyński sposób

Nie mogę tego inaczej określić. Nie mogę mówić za wszystkich, ale mam własne doświadczenia i doświadczenia tych rodziców, z którymi pracujemy od wielu lat. I nie zależy to od tego, czy to publiczny szpital położniczy, czy prywatna klinika. Nie ma kultury interakcji między personelem a kobietą w ciąży, zwłaszcza jeśli coś pójdzie nie tak. Personel medyczny lubi mówić: „Dlaczego chcesz mieć chore dziecko? Dokonaj aborcji, a potem urodzisz zdrowe”.

Ołesia Jackiewicz z synem Matwijem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak diagnoza syna wpłynęła na Twoje relacje z mężem?

W pierwszych miesiącach bardzo nas wspierał. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wyleczyć Matwija, poprawić sytuację. Punktem bez powrotu stała się wiadomość, że jest niewidomy. Mąż miał wielką nadzieję, że jego syn przejmie jego biznes. Rozwiedliśmy się – być może nie dlatego, że Matwij jest niepełnosprawny, ale dlatego, że nie do końca rozumieliśmy, co się dzieje. A może tak miało być, żeby każde z nas mogło stworzyć własną szczęśliwą rodzinę.

Był czas, że chodziliście do różnych lekarzy, homeopatów, szamanów, psychologów. Ktoś nawet powiedział Ci, że Matwij nie pożyje długo. Wtedy chwytałaś się wszystkiego i robiłaś dla niego wszystko. Nie miałaś czasu na naukę, relaks czy dbanie o siebie. Kiedy zdałaś sobie sprawę, że powinnaś przestać?

Odwiedziliśmy wszystkich lekarzy, jakich mogliśmy. Poszliśmy do medium i zapłaciliśmy dużo pieniędzy. W tamtym czasie łudziłam się, że robię coś, by Matwij poczuł się lepiej – chociaż w rzeczywistości nie miało to na niego żadnego wpływu. Spędziłam dużo czasu na poszukiwaniu nowych metod leczenia i leków. Kiedy Matwij miał około trzech lat, po raz pierwszy zapadł w śpiączkę. Zabrano go na oddział intensywnej terapii i nie pozwolono mi go odwiedzić. Wróciłam do domu na noc, a następnego dnia o 6 rano byłam już pod drzwiami oddziału intensywnej terapii. Wtedy złapałam się na myśli, że źle przeżyliśmy ten czas, bo nawet nie wiedziałam, co Mawij lubił, a czego nie.

Nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy nie robiłam z nim tych prostych rzeczy, które się robi w dzieciństwie – na przykład nie chodziliśmy po kałużach. Wtedy obiecałam sobie, że jeśli przeżyje, stanę się zwyczajną matką zwyczajnego dziecka

Kiedy zabrałam go ze szpitala, zdałam sobie sprawę, że patrzę na trzymiesięczne niemowlę. Nie siedział, nie trzymał głowy i bardzo słabo połykał. Prawie rok zajęło nam stopniowe odzyskiwanie wszystkich tych umiejętności – trzymania kubka, siedzenia, obracania się, reagowania na dźwięk i mnóstwa innych rzeczy. A potem przyszła padaczka, i to w skomplikowanej postaci. Znowu musiałam szukać lekarza, by dobrać odpowiednie leki i przejść przez te wszystkie straszne kręgi piekieł, przez które przechodzą rodzice dzieci cierpiących na padaczkę.

Mniej więcej w tym czasie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że moje dziecko nie jest mile widziane w społeczeństwie. Wchodziłam na wszystkie możliwe fora, na których udzielały się stowarzyszenia rodziców wychowujących niepełnosprawne dzieci. Poznawałam tych rodziców, czytałam o ich doświadczeniach i dzieliłam się swoimi. Potem zaczęliśmy organizować pikniki rodzinne, na które przyprowadzaliśmy nie tylko nasze dzieci, ale także naszych przyjaciół. Chcieliśmy pokazać innym, że dziecko z niepełnosprawnością to nie jest jakieś inne stworzenie, które trzeba schować w oddzielnym przedszkolu.

Zdjęcie: prywatne archiwum

Twój syn często ma ataki w miejscach publicznych, emocje wyraża krzykiem. Jak ludzie na to reagują?

Wszystko zależy od etapu życia. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy na placu zabaw i Matwij, bawiąc się w piaskownicy, dostał ataku padaczki. Położyłam go na ławce, a w tym samym czasie matka dziecka, z którym Matwij się bawił, zebrała wszystkie zabawki, wyjęła serwetki i zaczęła wycierać nimi rączki swego dziecka, a potem zabawki, którymi bawił się mój syn. Powiedziałam jej, żeby się nie martwiła, bo padaczka nie jest zaraźliwa. Nigdy więcej nie widziałam jej już na tym placu zabaw.

To nie znaczy, że ona jest zła. Być może nigdy w życiu nie widziała napadu padaczkowego. Oznacza to raczej, że społeczeństwo jest niedoinformowane. W miejscach publicznych ludzie podchodzili do mnie i pytali, czy potrzebuję pomocy. Kilka lat temu zdarzyło się, że Matwiej bardzo głośno krzyczał. Wtedy ludzie podchodzili do mnie i komentowali, że źle się czuje.

Potem był okres, kiedy przestał chodzić – to trwało prawie półtora roku. Byliśmy u wszystkich lekarzy, potem kupiłam wózek inwalidzki. Bo o ile w domu, w pomieszczeniu, mógł przynajmniej raczkować, to na ulicy przestawał chodzić zupełnie. Mógł położyć się wszędzie – na przejściu dla pieszych, przy kasie w supermarkecie, w metrze. Kładł się głową w dół, zakrywał uszy i leżał tak od pięciu do siedmiu minut. To właśnie wtedy wysłuchałam najwięcej rad, zaleceń i komentarzy od nieznajomych.

Jedna pani powiedziała nawet do mnie: „Tacy jak ty wychowują separatystów na Krymie”

Teraz Matwij prawie nie krzyczy i potrafimy już dojść do porozumienia. Wie, jak się ustabilizować, choć oczywiście nie zawsze to działa. Kiedy ma atak, ludzie mniej się na niego gapią, a przynajmniej tak mi się wydaje. Raz nawet podszedł do mnie młody chłopak i zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. To było dla mnie szalone. Ale w rzeczywistości to normalne.

Co skłoniło Cię do założenia organizacji „Widzieć sercem”?

Nie marzyłam o jej stworzeniu. Planowałam robić w życiu coś innego. Ale tak się złożyło, że dużo rozmawiałam z rodzicami, którzy mają niepełnosprawne dzieci. W odpowiednim czasie poznałam Walentynę Butenko, odegrała kluczową rolę w moim życiu. Po spotkaniu z nią zdałam sobie sprawę, że ja też mogę coś zrobić. Walentyna, matka dwóch niewidomych synów, w Charkowie stworzyła organizację „Prawo wyboru”, która aranżowała wydarzenia wspierające zarówno rodziców, jak niewidome dzieci. Ja wtedy miałam już stowarzyszenie wolontariuszy, rodziców i specjalistów i ciągle coś robiliśmy, organizowaliśmy pikniki i spotkania.

Ale żeby zrobić coś więcej, potrzebowaliśmy struktury prawnej i pieniędzy. Wtedy postanowiliśmy zarejestrować organizację. Przez pierwsze dwa lata robiliśmy małe projekty. Później wpadłam na pomysł stworzenia obozu dla dzieci

Bardzo chciałam dać dzieciom doświadczenie życia bez rodziców. Bo muszą nauczyć się, jak żyć i współdziałać w społeczeństwie. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, do czego to może doprowadzić. Kiedy zorganizowaliśmy obóz po raz pierwszy, zobaczyliśmy u dzieci wspaniałe rezultaty. Nauczyły się komunikować ze sobą bez mamy i taty. I wszystko poszło dobrze. A rodzice po raz pierwszy w życiu mieli okazję odpocząć.

Potem znaleźliśmy partnerów i fundusze, a obóz się rozrósł. Teraz to jest już duży obóz dla setki dzieci. Duży zespół pracuje przez cały miesiąc. Piszemy też różne projekty, by otworzyć przestrzeń, w której dzieci mogą równolegle wchodzić ze sobą w interakcje. Stworzyliśmy program wsparcia psychologicznego – najpierw dla matek, a potem staraliśmy się zapewnić takie samo wsparcie ojcom.

Dziś prowadzimy pięć dużych programów, w ramach których pracujemy, i szkołę online. Problem polega na tym, że mamy lokal, ale nie mamy schronienia. Wciąż nie możemy znaleźć odpowiedniej przestrzeni w Kijowie. Zrazu nie wierzyłam w pracę online, ponieważ niektóre procesy offline były bardzo trudne. Na początku nie było łatwo, musiałam dostosować wszystkie programy i materiały do formatu online. Również rodzice podchodzili do tego bardzo sceptycznie. Prowadziliśmy dla nich rozmowy edukacyjne i wyjaśniające, uruchomiliśmy coaching i program psychologiczny; w czasie wojny było na to szczególne zapotrzebowanie. Pracowaliśmy nie tylko z rodzicami, którzy wyjechali, ale także z tymi, którzy zostali. Dziś szkoła ma prawie siedemdziesięcioro uczniów i studentów – młodych ludzi z niepełnosprawnościami nazywamy uczniami. To nie jest klasyczna szkoła, jak szkoła ogólnokształcąca, to nieco inny format. Pracujemy z nastolatkami od dwunastego roku życia. Aby zostać uczniem lub studentem naszej szkoły, wystarczy napisać do nas na stronie „Widzieć sercem”.

Wojna była szokiem dla niepełnosprawnych dzieci. Jak przeżył ją Twój syn i inne dzieci?

Przez pierwsze kilka dni byliśmy w Kijowie, w schronie przy szkole, niedaleko naszego domu. Matwij spał wtedy cały czas i to było dobre. Na początku marca przenieśliśmy się do Iwano-Frankiwska i zostaliśmy tam przez jakiś czas. Dla Matwija rutyna, rytuały i pewna stałość są bardzo ważne. Wtedy jest mniej napadów złości i agresji. W czasie wojny nikt nie może mówić o jakiejkolwiek stabilności. Wydawało mi się, że Matwij nic nie rozumie, bo na nic nie reagował. Jak chciał spać, to było dobrze, jak chciał gdzieś iść, to było dobrze. I wtedy się „przełamał”. Przez ponad tydzień był w bardzo złym nastroju – spał i krzyczał, spał i krzyczał. Był bardzo agresywny. Dziesięć dni prawdziwego piekła. Zrozumiałam w końcu: zdał sobie sprawę, że nie jest w domu, że to nie jego pokój, nie jego łóżko, nie ma znajomych rzeczy, a wokół jest zbyt wielu nieznajomych.

W maju wróciliśmy do Kijowa i ten powrót moim zdaniem był bardzo słuszny. Kiedy Matwij wszedł do swojego pokoju, nie wychodził z niego przez dwa dni. Bo w nim czuł się komfortowo

Kiedy zaczynał się nalot, nie można było wyprowadzić go na korytarz. Z czasem nauczyłam jednak Matwija, co i jak to robić: jeśli alarm wiąże się z niebezpieczeństwem, trzeba zejść do schronu. Matwij nie do końca rozumie charakter tego, co się dzieje. Czym jest wojna? Kim są Rosjanie? Dlaczego to się dzieje? Ale na własnym poziomie, oczywiście, odczuwa wszystko bardzo intensywnie i reaguje na moje reakcje, ponieważ nasza więź jest bardzo silna.

W ubiegłym roku ministerstwo polityki społecznej doliczyło się w Ukrainie 3 milionów osób niepełnosprawnych. Tysiące z nich mieszka w szkołach z internatem – a to według wolontariuszy zajmujących się integracją odbiera im szanse na przyszłość. Co władze robią dziś dla niepełnosprawnych dzieci? W jakim stopniu są one chronione?

To bardzo globalne i trudne pytanie. Dzieci w szkołach z internatem czują się źle, warunki tam są okropne. Szkoły z internatem nie powinny w ogóle istnieć. Na tym etapie państwo nie ma jednak konkretnego mechanizmu zapobiegającego umieszczaniu dzieci w szkołach z internatem. Oczywiście, system stopniowo się zmienia. Teraz ministerstwo polityki społecznej już bardzo interesuje się tym, co można zrobić, aby zapobiec umieszczaniu dzieci w szkołach z internatem, a ustawa o życiu wspieranym jest w trakcie analizy. Szkoły z internatem to totalne zło. Tam nie da się żyć. W większości przypadków dzieci przebywające w takich szkołach z mają rodziców. Dlatego ważne jest, by mówić o prewencyjnym systemie wsparcia dla rodzin, które mają dzieci z niepełnosprawnością. Systemie, w którym byłoby wiadomo, co należy zrobić, aby taka rodzina nie porzuciła dziecka w przyszłości lub gdy znajdzie się w trudnej sytuacji życiowej. Ważne jest, aby pracować z tą rodziną jak najwięcej, aby zatrzymać w niej dziecko.

Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak temat niepełnosprawności jest przedstawiany w społeczeństwie? Jakie są najczęstsze stereotypy dotyczące niepełnosprawnych dzieci?

Bardzo bolesne jest dla mnie mówienie o problemie integracji w Ukrainie, kiedy wciąż mamy szkoły z internatem. W rzeczywistości to jest mój osobisty ból, ponieważ wiem, że moje dziecko też trafi do takiej szkoły, jeśli coś stanie się mnie lub mojemu mężowi. A to oznacza, że także mój mąż i ja zbudowaliśmy ten system. Gdzie pójdziemy dalej? Jakie wsparcie będą miały takie dzieci, a potem dorośli w przyszłości? W zasadzie to jest strach wszystkich rodziców, którzy mają niepełnosprawne dzieci.

Wszyscy doskonale wiedzą, co może się stać z tymi dziećmi. One kończą w tych strasznych szkołach z internatem. Istnieje wiele stereotypów, choć w rzeczywistości społeczeństwo, w tym organizacje pozarządowe, robi dużo, by promować społeczeństwo integracyjne. Tyle że jako społeczeństwo wciąż jesteśmy ignorantami i nie potrafimy łatwo rozpoznać osoby z niepełnosprawnością.  

Wciąż brakuje zakrojonych na szeroką skalę kampanii informacyjnych, które uświadomiłyby nam, że niepełnosprawność lub odmienność to coś normalnego – i że ludzie nie powinni być tacy sami, podobni wszystkich innych.

A pytania, których nie należy zadawać matce dziecka z niepełnosprawnością?

Zdecydowanie nie należy zadawać pytań o stan dziecka, jego zdrowie, diagnozę.

A to najczęstsze pytania i stwierdzenia, które można usłyszeć (niestety nie zmyślone) i których nie należy wypowiadać:

„Czy on się taki urodził?”;

„Jak możesz się śmiać/być szczęśliwa/ładnie wyglądać/pić wino ze znajomymi, skoro masz takie trudne dziecko?”;

„Nie wyobrażam sobie, jak ty to wytrzymujesz, ja bym zwariowała”;

„Czym zgrzeszyłaś, że Bóg dał ci taką karę?”;

„Oj, to taki krzyż na całe życie”;

„Czy to jest zaraźliwe? Robiłaś sobie testy?”;

„Teraz będziesz miała tylko takie dzieci?”;

„Kiedy ostatni raz przyjęłaś komunię?”;

„To rodzinna klątwa?”;

„Boże, jakie to straszne”;

„Nie martw się, będziesz miała jeszcze jedno dziecko, będziesz miała pomoc w opiece”;

„Och, ciotka brata mojego wujka miała takiego samego syna! Dam ci numer telefonu do księdza, który leczy takie przypadki!”.

Ludzie bardzo często po prostu nie wiedzą, jak wspierać nas słowami czy działaniami

Ale to bardzo proste: jeśli chcesz kogoś wesprzeć, zapytaj go wprost, jakiej pomocy potrzebuje. Albo powiedz: „Chcę cię wesprzeć. Powiedz mi, jak najlepiej to zrobić”.

Chodzi o szacunek i granice.

Jak reagujesz, gdy słyszysz takie pytania?

To proces ciągłej akceptacji. Trzynaście lat temu myślałam, że zaakceptowałam już wszystko, co wiąże się z Matwijem. Ale z czasem zdałam sobie sprawę, że to długi proces. Dopóki żyjemy razem, nieustannie go akceptuję. Wcześniej byłam bardzo zraniona. Potrafiłam nawet płakać i przychodziłam do moich bliskich, żeby o tym porozmawiać. Potem, kiedy Matwij był mały, zdarzyło się, że ktoś mu coś powiedział. Zareagowałam dość agresywnie i zorientowałam się, że syn czuje się niekomfortowo. Wtedy zaczęłam pracować z psychologiem. Bardzo mi to pomogło. Teraz reaguję na dziwne pytania z całkowitym spokojem. Czasami ludzie pytają o coś bez zastanowienia, a ja im odpowiadam, wyjaśniam. Często po tym mnie przepraszają i dziękują. Bardzo ważne jest, aby wyjaśniać ludziom, ponieważ nie wiedzą zbyt wiele.

Jak rozumiem, Twój proces akceptacji dziecka jeszcze się nie zakończył. Trwa tak długo, jak długo dziecko jest z Tobą. Nie da się go przyspieszyć?

Dziś już wiem, że jestem w procesie akceptacji, bo akceptuję warunki, które są teraz, które będą za pół roku czy za rok. Wydaje mi się, że ten proces będzie trwały. Ostatnio przyłapałam się na tym, że kiedyś porównywałam Matwija do innych dzieci. I niedawno zdałam sobie sprawę, że nie przeszliśmy razem przez wiele doświadczeń. Nie było pierwszego słowa „mama”, pierwszego telefonu, kłótni, jak to bywa z nastolatkiem. Tylko dlatego, że prowadzę inne życie z moim synem. Kiedy zrozumiałam, że nie jest gorszy, przestałam go porównywać. Ktoś w wieku siedemnastu lat już wybiera zawód, spotyka się z dziewczyną, wypala pierwszego papierosa. Tymczasem mój syn robi coś innego: składa słowa w sześciowyrazowe zdania. I cieszę się z tego, bo to bardzo duże osiągnięcie, a te lata to nasza wspólna podróż. To mnie nie boli. To sprawia, że czuję ciepło, bo Matwij rośnie i rozwija się we własnym tempie i rytmie. Rozumiem, że ten proces nie jest dla niego zakończony, zawsze będzie się rozwijał. Kocham go ani nie mniej, ani nie bardziej z powodu jego niepełnosprawności. Kocham go po prostu dlatego, że jest moim synem, a ja jestem jego matką.

Zdjęcie: prywatne archiwum

Na swojej stronie na Facebooku piszesz dużo o swoim synu, w tym listy do niego. W jednym z ostatnich postów napisałaś, jak trudno Ci jest, gdy cała wiedza i doświadczenie, które zdobyłaś, w odniesieniu do Twojego dziecka nie działają – i go nie rozumiesz. Wtedy rozpadasz się na cząsteczki. Co pomaga Ci zachować siły i nie rozpaść się na kawałki?

Być może fakt, że zawsze mogę zrobić kolejny krok. Pozwalam sobie żyć tą słabością. To również nabyta umiejętność, zasługa wieloletniej pracy z psychoterapeutą. Co powstrzymuje mnie przed rozpadem? Jeśli nie zrobię następnego kroku, Matwij nie zrobi go beze mnie. To mnie bardzo boli. Ale potem zdaję sobie sprawę, że wszystko jest w porządku. Martwię się tym, analizuję wszystko, co się dzieje, rozmawiam z terapeutą. Potrafię poprosić o pomoc.

Nasze życie z Matwijem to podróż. Nieustannie kroczymy przed siebie

Prawdopodobnie nie da się tego zatrzymać. To trudne, naprawdę trudne, kiedy wiem, że to, co wiem i potrafię zrobić, sprawdza się w przypadku innych rodzin, ale nie w przypadku mojego dziecka. I wtedy myślisz: „O mój Boże, co jest nie tak? Czego powinnam teraz spróbować?”.

A ja nawet nie wiem, czego spróbować, bo myślę, że próbowałam już wszystkiego. Jednak miłość zwycięża. Ciągle się uczę, pracuję, robię wiele rzeczy intuicyjnie i to zawsze działa, ponieważ istnieje tak zwana intuicja matki, kiedy znasz swoje dziecko lepiej niż wszystkie te metody.  

Czego Matwij Cię nauczył?

Przede wszystkim cierpliwości. Kiedyś byłam dość aktywna i niecierpliwa. Podejmowałam decyzje dość szybko i żyłam chwilą. Ale Matwij nauczył mnie zwalniać.  Na przykład przez siedem i pół roku każdego dnia uczyłam mojego syna zakładać buty i skarpetki; to była nasza rutyna każdego ranka. Nawet nie wyobrażałam sobie, że pewnego dnia będzie w stanie zrobić to sam. A teraz już potrafi.

Jak wygląda teraz typowy dzień Matwija?

W tej chwili nie mamy możliwości, by uczył się w szkole offline. Jeśli mój mąż ma taką możliwość, zostaje z dzieckiem w domu. Jeśli nie, zabieram Matwija ze sobą na wszystkie spotkania, na których czuje się komfortowo. Typowy dzień wygląda następująco: Matwij się budzi, potem jemy śniadanie, potem kilka moich spotkań, sesja z psychologiem, spacer. Normalny dzień, nic specjalnego. Ważna jest dla niego komunikacja z przyjaciółmi – kiedy o coś pytają, a on mówi im, że na przykład był dziś na basenie. To bardzo cenne, ponieważ to jego aktywność społeczna, jego życie.

Ołesia i Matwij. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak Twój obecny mąż przyjął Matwija? Jakie są ich relacje?

Mają najcieplejszą i najbardziej szczerą relację, jaka może istnieć. I jestem z tego bardzo dumna. Bo najwyraźniej tak miało być, że spotkali się w tym życiu i stali się dla siebie tymi, kim są. Są dla siebie naprawdę bardzo ważni.

Co sprawia, że Matwij jest szczęśliwy?

Na przykład woda. W basenie może być najszczęśliwszą osobą na świecie.

To proste rzeczy, które go uszczęśliwiają, a na które nigdy nie zwracamy uwagi. Jest szczęśliwy, gdy jesteśmy razem i robimy coś razem

W każdy piątek i sobotę mamy dni rodzinne: rano konie, potem idziemy na spacer, a w sobotni wieczór zawsze oglądamy film. To bardzo ważne dla Matwija, ponieważ czuje się częścią rodziny. Jest szczęśliwy, kiedy pomaga mi na przykład podlewać kwiaty.

Czego Ci teraz brakuje?

Marzę, żeby nie było wojny. Rozumiem, że o tym marzy dziś każda Ukrainka. Ale w rzeczywistości już zapomnieliśmy, jak to było żyć przed wojną, kiedy można było w spokoju pójść do parku z dzieckiem i nie być nękanym przez alarmy. Bardzo chcę znaleźć schronienie na jesień. To mój wielki cel, który utrzymuje mnie w dobrej formie i nie pozwala mi się osłabnąć, kiedy już absolutnie nie da się wytrzymać.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Tutaj Ukraińcy leczą się z samotności, rozmawiają, uczą się, tworzą, wspierają nawzajem i dbają o to, by ich dzieci nie zapomniały ojczystej kultury.
Tutaj przedsiębiorcy płacą podatki do polskiego budżetu, a odwiedzający zbierają środki na Siły Zbrojne Ukrainy i wyplatają siatki maskujące dla frontu.
UA HUB to miejsce znane i rozpoznawalne wśród Ukraińców w całej Polsce.

Olga Kasian ma ponad dziesięcioletnie doświadczenie we współpracy z wojskiem, organizacjami praw człowieka i inicjatywami wolontariackimi. Łączy wiedzę z zakresu komunikacji społecznej, relacji rządowych i współpracy międzynarodowej.
Dziś jej misją jest tworzenie przestrzeni, w której Ukraińcy w Polsce nie czują się odizolowani, lecz stają się częścią silnej, solidarnej wspólnoty.

Olga Kasian (w środku) z gośćmi na koncercie japońskiego pianisty Hayato Sumino w UA HUB

Diana Balynska: Jak narodził się pomysł stworzenia UA HUB w Polsce?

Olga Kasian: Jeszcze przed wojną, po narodzinach córki, mocno odczułam potrzebę stworzenia miejsca, w którym mamy mogłyby pracować czy uczyć się, podczas gdy ich dzieci spędzałyby czas z pedagogami obok. Tak narodził się pomysł „Mama-hubu” w Kijowie — przestrzeni dla kobiet i dzieci. Nie zdążyłam go wtedy zrealizować, bo przyszła pełnoskalowa inwazja. Ale sama koncepcja została — w głowie i na papierze.

Kiedy znalazłyśmy się z córką w Warszawie, miałam już duże doświadczenie organizacyjne: projekty wolontariackie, współpraca z wojskiem. Widziałam, że tu też są Ukraińcy z ogromnym potencjałem, przedsiębiorcy, ludzie z różnymi kompetencjami, które mogłyby służyć wspólnocie. Ale każdy działał osobno. Pomyślałam wtedy, że trzeba stworzyć przestrzeń, która nas połączy: biznesom da możliwość rozwoju, a społeczności — miejsce spotkań, nauki i wzajemnego wsparcia.

Właśnie wtedy doszło do spotkania z przedstawicielami dużej międzynarodowej firmy Meest Group, założonej przez ukraińską diasporę w Kanadzie (jej twórcą jest Rostysław Kisil). Kupili w Warszawie budynek na własne potrzeby, a ponieważ chętnie wspierają inicjatywy diaspory, stali się naszym strategicznym partnerem. Udostępnili nam przestrzeń i wynajmują ją rezydentom UA HUB na preferencyjnych warunkach. To był kluczowy moment, bo bez tego stworzenie takiego centrum w Warszawie byłoby praktycznie niemożliwe.

Dziś rozważamy powstanie podobnych miejsc także w innych polskich miastach, bo często dostajemy takie sygnały i zaproszenia od lokalnych społeczności.

Kim są rezydenci UA HUB i co mogą tutaj robić?

Nasi rezydenci są bardzo różnorodni: od szkół językowych, zajęć dla dzieci, szkół tańca, pracowni twórczych, sekcji sportowych, po inicjatywy kulturalne i edukacyjne, a także usługi profesjonalne — prawnicy, lekarze, specjaliści od urody. Łącznie działa tu już około 40 rezydentów i wszystkie pomieszczenia są zajęte.

Ich usługi są płatne, ale ceny pozostają przystępne. Mamy też niepisaną zasadę: przynajmniej raz w tygodniu w Hubie odbywają się bezpłatne wydarzenie — warsztat, wykład, zajęcia dla dzieci czy spotkanie społecznościowe. Są też kobiety, które przychodzą do nas, by wyplatać siatki maskujące dla ukraińskiego wojska — dla takich inicjatyw przestrzeń jest całkowicie bezpłatna. Dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie, nawet jeśli akurat nie stać go na opłacanie zajęć.

W UA HUB zawsze jest ktoś, kto wyplata siatki maskujące. To symbol – potrzeba, która się nie kończy.

Wszyscy rezydenci huba działają legalnie: mają zarejestrowaną działalność gospodarczą lub stowarzyszenie, płacą podatki. Dzięki temu mogą korzystać z systemu socjalnego, na przykład z programu 800+.

To dla nas bardzo ważne. Większość rezydentów to kobiety, mamy, które łączą pracę z wychowywaniem dzieci. Formalne uregulowanie spraw daje im poczucie bezpieczeństwa i możliwość spokojnego planowania życia na emigracji.

Bycie rezydentem UA HUB to jednak dużo więcej niż wynajem pokoju. To wejście do środowiska: sieci wsparcia, wymiany doświadczeń, potencjalnych klientów i partnerów. A przede wszystkim — do wspólnoty, która buduje siłę i odporność całej ukraińskiej społeczności w Polsce.

Dla odwiedzających Hub to z kolei możliwość „zamknięcia wszystkich spraw” w jednym miejscu: od zajęć dla dzieci i kursów językowych, przez porady prawników i lekarzy, aż po wydarzenia kulturalne czy po prostu odpoczynek i spotkania towarzyskie. Żartujemy czasem, że mamy wszystko oprócz supermarketu.

Czym UA HUB różni się od innych inicjatyw dla Ukraińców?

Po pierwsze, jesteśmy niezależnym projektem — bez grantów i dotacji. Każdy rezydent wnosi swój wkład w rozwój przestrzeni. To nie jest historia o finansowaniu z zewnątrz, ale o modelu biznesowym, który sprawia, że jesteśmy samodzielni i wolni od nacisków.

Po drugie, łączymy biznes z misją społeczną. Tu można jednocześnie zarabiać i pomagać. Tak samo w codziennych sprawach, jak i w sytuacjach kryzysowych. Kiedy zmarł jeden z naszych rodaków, to właśnie tutaj natychmiast zebraliśmy środki i wsparcie dla jego rodziny. To siła horyzontalnych więzi.

Dzieci piszą listy do żołnierzy

Wasze hasło brzmi: „Swój do swego po swoje”. Co ono oznacza?

To dla nas nie jest hasło o odgradzaniu się od innych, ale o wzajemnym wsparciu.  Kiedy ktoś trafia do obcego kraju, szczególnie ważne jest, by mieć wspólnotę, która pomoże poczuć: nie jesteś sam. W naszym przypadku to wspólnota Ukraińców, którzy zachowują swoją tożsamość, język, kulturę i tradycje, a jednocześnie są otwarci na współpracę i kontakt z Polakami oraz innymi społecznościami.

Dlatego dbamy, by Ukraińcy mogli pozostać sobą, nawet na emigracji. Organizujemy kursy języka ukraińskiego dla dzieci, które urodziły się tutaj albo przyjechały bardzo małe. To dla nich szansa, by nie utracić korzeni, nie zerwać więzi z własną kulturą. Nasze dzieci to nasze przyszłe pokolenie. Dorastając w Polsce, zachowują swoją tożsamość.

Drugi wymiar hasła to wzajemne wspieranie się w biznesie. Ukraińcy korzystają z usług i kupują towary od siebie nawzajem, tworząc wewnętrzny krwiobieg gospodarczy. W ten sposób wspierają rozwój małych firm i całej wspólnoty.

Podkreśla Pani, że UA HUB jest otwarty także dla Polaków. Jak to wygląda w praktyce, zwłaszcza w czasie narastających nastrojów antyukraińskich w części polskiego społeczeństwa?

Jesteśmy otwarci od zawsze. Współpracujemy z polskimi fundacjami, lekarzami, nauczycielami, z różnymi grupami zawodowymi. UA HUB to nie „getto”, ale przestrzeń, która daje wartość wszystkim.

Tutaj Polacy mogą znaleźć ukraińskie produkty i usługi, wziąć udział w wydarzeniach kulturalnych i edukacyjnych, poznać ukraińską kulturę. To działa w dwie strony — jest wzajemnym wzbogacaniem się i budowaniem horyzontalnych więzi między Ukraińcami i Polakami.

Malowanie wielkanocnych pisanek

Negatywne nastawienie czasem się pojawia ale wiemy, że to często efekt emocji, politycznej retoryki czy zwykłych nieporozumień. Osobiście podchodzę do tego spokojnie, bo mam duże doświadczenie pracy w stresie — z wojskiem, organizacjami praw człowieka, z wolontariuszami.

Strategia UA HUB jest prosta: pokazywać wartość Ukraińców i tworzyć wspólne projekty z Polakami. Dlatego planujemy np. kursy pierwszej pomocy w języku polskim.

To dziś niezwykle ważne — żyjemy w świecie, gdzie istnieje realne zagrożenie ze strony Rosji i Białorusi. Nawet jeśli nie ma otwartego starcia armii, to groźba ataków dronowych czy rakietowych jest formą terroru. A strach czyni ludzi podatnymi na manipulacje.

Dlatego tak ważne jest, byśmy się łączyli, dzielili doświadczeniem i wspierali. To nie tylko kwestia kultury i integracji społecznej. To także przygotowanie cywilów, szkolenia, a czasem nawet inicjatywy związane z obronnością. Polacy i Ukraińcy mają wspólne doświadczenie odporności i walki o wolność. I tylko razem możemy bronić wartości demokratycznych i humanistycznych, które budowano przez dziesięciolecia.

Obecnie dużo mówi się o integracji Ukraińców z polskim społeczeństwem. Jak to rozumiesz i co UA HUB robi w tym kierunku?

Integracji nie należy traktować jak przymusu. To naturalny proces życia w nowym środowisku.  Nawet w granicach jednego kraju, gdy ktoś przeprowadza się z Doniecka do Użhorodu, musi się zintegrować z inną społecznością, jej tradycjami, językiem, zwyczajami.
Tak samo Ukraińcy w Polsce — i trzeba powiedzieć jasno: idzie im to szybko.

Ukraińcy to naród otwarty, łatwo uczący się języków, przejmujący tradycje, chętny do współpracy. Polska jest tu szczególnym miejscem — ze względu na podobieństwa kulturowe i językowe. — Sama nigdy nie uczyłam się polskiego systematycznie, a dziś swobodnie posługuję się nim w codziennych sytuacjach i w pracy — dodaje.

Najważniejsze jednak są dzieci. One chodzą do polskich przedszkoli i szkół, uczą się po polsku, ale równocześnie pielęgnują ukraińską tożsamość.

Dorastają w dwóch kulturach — i to ogromny kapitał zarówno dla Ukrainy, jak i dla Polski. — Polacy nie mogą stracić tych dzieci. Bo nawet jeśli kiedyś wyjadą, zostanie w nich język i rozumienie lokalnej mentalności. To przyszłe mosty między naszymi narodami.
Zajęcia dla dzieci

Zdjęcia UA HUB

20
хв

Założycielka UA HUB Olga Kasian: „Nasza strategia to pokazywać wartość Ukraińców”

Diana Balynska

Joanna Mosiej: Drony, zalew dezinformacji. Dlaczego Polska tak nieporadnie reaguje w sytuacji zagrożenia ze strony Rosji, ale też wobec wewnętrznej, rosnącej ksenofobii?

Marta Lempart: Bo jesteśmy narodem zrywu. My musimy mieć wojnę i musimy mieć bohaterstwo – nie umiemy działać systematycznie. Teraz odłożyliśmy swoje husarskie skrzydła, schowaliśmy je do szafy. Ale gdy zacznie się dziać coś złego, ruszymy z gołymi rękami na czołgi.

Trudno mi w to uwierzyć. Mam wrażenie, że raczej próbujemy siebie uspokajać, że wojny u nas nie będzie.

Chciałabym się mylić, ale uważam, że będzie. Dlatego musimy się przygotować już teraz. Jeśli znów przyjdzie czas zrywu, to trzeba go skoordynować, utrzymać, wykorzystać jego potencjał. Zdolność do zrywu nie może być przeszkodą – powinna być bazą do stworzenia systemu, który wielu z nas uratuje życie.

Ale jak to zrobić?

Przede wszystkim powinniśmy się uczyć od Ukrainy. Żaden rząd nie przygotuje nas na wojnę – musimy zrobić to sami. Polska to państwo z tektury. Nie wierzę, że nasz rząd, jak estoński czy fiński, sfinansuje masowe szkolenia z pierwszej pomocy, czy obrony cywilnej. Więc to będzie samoorganizacja: przedsiębiorcy, którzy oddadzą swoje towary i transport, ludzie, którzy podzielą się wiedzą i czasem. My nie jesteśmy państwem – jesteśmy największą organizacją pozarządową na świecie. I możemy liczyć tylko na siebie oraz na kraje, które znajdą się w podobnej sytuacji.

A co konkretnie możemy zrobić od zaraz?

Wszystkie organizacje pozarządowe w Polsce – bez wyjątku – powinny przeszkolić się z obrony cywilnej i pierwszej pomocy. Trzeba, żeby ludzie mieli świadomość, co może nadejść, mieli gotowe plecaki ewakuacyjne, wiedzieli, jak się zachować. Bo nasz rząd kompletnie nie jest przygotowany na wojnę. Nie mamy własnych technologii dronowych, nie produkujemy niczego na masową skalę, nie inwestujemy w cyfryzację. Polska jest informatycznie bezbronna – u nas nie będzie tak jak w Ukrainie, że wojna wojną, a świadczenia i tak są wypłacane na czas. W Polsce, jak bomba spadnie na ZUS, to nie będzie niczego.

Brzmi to bardzo pesymistycznie. Sama czasami czuję się jak rozczarowane dziecko, któremu obiecywano, że będzie tylko lepiej, a jest coraz gorzej.

Rozumiem. Ale trzeba adaptować się do rzeczywistości i robić to, co możliwe tu i teraz. To daje ulgę. Najbliższe dwa lata będą ciężkie, potem może być jeszcze gorzej. Ale pamiętajmy – dobrych ludzi jest więcej.  Takich, którzy biorą się do roboty, poświęcają swój czas, energię, pieniądze.

Ale przecież wiele osób się wycofuje, bo boją się, gdy prorosyjska narracja tak silnie dominuje w przestrzeni publicznej.

Oczywiście, może się tak wydarzyć, że wiele osób się wycofa z zaangażowania. I to normalne. Historia opozycji pokazuje, że bywają momenty, kiedy zostaje niewiele osób. Tak było w Solidarności.  To teraz mamy takie wrażenie, że kiedyś wszyscy byli w tej Solidarności. Wszyscy nieustannie bili się z milicją. A Władek Frasyniuk opowiadał, że w którymś momencie było ich tak naprawdę może z  piętnastu. I tym, którzy siedzieli w więzieniach, czasami wydawało się, że już wszyscy o nich zapomnieli. Bo życie się toczyło dalej. Bogdan Klich spędził chyba z pięć lat w więzieniu. I to przecież nie było tak, że w czasie tych pięciu lat wszyscy codziennie pod tym więzieniem stali i krzyczeli „Wypuścić Klicha”.

Więc bądźmy przygotowani na to, że są okresy ciszy i zostanie nas “piętnaścioro”.

I to jest normalne, bo ludzie się boją, muszą się odbudować, a niektórzy znikają.

Ale przyjdą nowi, przyjdzie nowe pokolenie, bo taka jest kolej rzeczy. Ja w ogóle myślę, że Ostatnie Pokolenie będzie tym, które który obali następny rząd.

Ale oni są tak radykalni, że wszyscy ich hejtują.

Tak, hejtują ich jeszcze bardziej niż nas, co wydawało się niemożliwe. Mają trudniej, bo walczą z rządem, który jest akceptowany. Mają trudniej, bo za nami szli ludzie, którzy nie lubili rządu. A działania Ostatniego Pokolenia wkurzają wielu obywateli.
Tak, są radykalni. I gotowi do poświęceń. I jeżeli ta grupa będzie rosła i zbuduje swój potencjał to zmieni Polskę.  

Rozmawiały: Joanna Mosiej i Melania Krych

Całą rozmowę z Martą Lempart obejrzycie w formie wideopodcastu na naszym kanale YouTube oraz wysłuchacie na Spotify.

20
хв

Marta Lempart: „Polska to nie państwo, to wielka organizacja pozarządowa"

Joanna Mosiej

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Mieć dom, kiedy nie jesteś w domu

Ексклюзив
20
хв

Około miliona dzieci w Ukrainie ma sporadyczny kontakt ze szkołą. To może mieć dotkliwe konsekwencje

Ексклюзив
20
хв

Niech już lepiej będzie daleko

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress