Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
"Wlali do moich żył jednopokojowe mieszkanie w Kijowie"
Na wózku inwalidzkim trudno schronić się przed bombami. Teraz podróżuje z przyjaciółmi po całej Europie. Nic nie stanie na przeszkodzie marzeniom Fiony
31-letnia Fiona Kudrewatyk z Charkowa cierpi na rdzeniowy zanik mięśni. Przyjechała do Polski na początku wojny na pełną skalę. Tu otrzymała już cztery zastrzyki, z których każdy kosztował 140 000 dolarów. Pomagają one spowolnić rozwój choroby, a nawet przywrócić funkcje utracone w ostatnich latach.
- Jestem teraz dziewczyną wartą miliony! Podpisałam zdjęcie, na którym trzymam ampułkę z zastrzykiem: "Wewnątrz mnie będzie teraz jednopokojowe mieszkanie w Kijowie" - wspomina Fiona moment otrzymania pierwszego zastrzyku. Na leczenie czekała prawie rok po tym, jak została zmuszona do przeprowadzki do Polski.
Spinraza - lekarstwo na SMA praktycznie niedostępne w Ukrainie
Rdzeniowy zanik mięśni (SMA) to rzadka choroba genetyczna, która prowadzi do stopniowej utraty zdolności poruszania się. W najgorszym przypadku może prowadzić do przedwczesnej śmierci z powodu niemożności oddychania. Stałym towarzyszem choroby jest uczucie zmęczenia i niezdolność do samodzielnego poruszania się".
Ale Fiona chce żyć. Ukończyła szkołę średnią z wyróżnieniem, uniwersytet, grała w teatrze, śpiewała, chodziła po wybiegu jako modelka, pracowała w IT i zmieniła sposób, w jaki ludzie myślą o osobach na wózkach inwalidzkich.
Pociski nad głową
- Musiałam przejechać 1400 km na wózku inwalidzkim, żeby dostać się do Polski" - opowiada. Udało jej się uciec z płonącego Charkowa, który był bezlitośnie ostrzeliwany przez Rosjan, i zabrać ze sobą swoich bliskich: matkę po udarze i ciotkę z upośledzeniem umysłowym.
Dziewczyna zawsze była niezależna. Zarabiała, pracując zdalnie w firmie informatycznej: najpierw jako tester, potem w dziale HR. Wyremontowała swoje mieszkanie w Charkowie, urządziła kuchnię i łazienkę według własnych potrzeb. Chciała zostać w rodzinnym mieście mimo ostrzału.
Okazało się jednak, że w pobliżu domu Fiony nie było dostępnych schronów przeciwbombowych. Jedynym miejscem w pobliżu było metro w Charkowie. Jego rampy nie nadają się nawet dla wózka dziecięcego. Czasami nieznajomi nieśli ją do schronu. Tam spędzała godziny z niecierpliwością wyglądając, kiedy mogłaby wrócić na górę, żeby np. pójść do toalety. Częściej więc zostawała w domu i spała na wózku inwalidzkim na korytarzu.
- Decyzja o ewakuacji była spontaniczna - wspomina - Byłam strasznie zmęczona nieprzespanymi nocami, bolało mnie całe ciało. Moja mama była po udarze. Musiała odpocząć i umówiła się z lekarzami, że ja i ciocia spędzimy noc w szpitalu. Myśleliśmy, że Rosjanie nie będą tam strzelać. Jak bardzo się myliliśmy! W szpitalu dali mi tabletki nasenne na uspokojenie. W nocy rozpoczął się ostrzał. Wszyscy zeszli do piwnicy, ale ja pod wpływem środków nasennych nie mogłam się nawet ruszyć. Rakiety latały nad moją głową, wszystko słyszałam, ale nie mogłam nic zrobić. Przeżyłyśmy tę noc cudem. Rakiety spadły metr od szpitala, a fala uderzeniowa wybiła wszystkie okna. Rano zdecydowałyśmy się wyjechać.
Tłumy się rozstąpiły
Ewakuacja była trudna. W mieście nie kursował już transport publiczny, Fionie i jej rodzinie udało się znaleźć taksówkę. Właścicielka firmy sama jest osobą na wózku inwalidzkim i do końca pomagała osobom niepełnosprawnym opuścić miasto.
Stacja była zatłoczona. W tym chaosie Fiona starała się nie stracić z oczu swojej matki, która z trudem stawiała każdy krok, i ciotki, która słabo orientowała się w przestrzeni.
Tłumy kobiet, dzieci i osób starszych rozstąpiły się, by pomóc Fionie dostać się na peron i wsiąść do pociągu. Pomimo stresu i paniki, ludzie zachowali empatię wobec słabszych.
Lwów powitał je syrenami przeciwlotniczymi. Firma, w której pracowała, Fiona obiecała pomoc. Jednak problemy ze schronami dostępnymi dla niepełnosprawnych powtórzyły się. Fionie waliło serce ze strachu: czy powinna wyjechać za granicę? Nigdy wcześniej nie opuściła Charkowa.
Broniąc praw do leczenia osób z rdzeniowym zanikiem mięśni, Fiona spędziła wiele lat korespondując z polską fundacjąSMA (Fundacja SMA). Przez długi czas nie było lekarstwa na tę chorobę, a kiedy zaczęło się ono pojawiać, polskie rodziny chorych na SMA zjednoczyły się, zaapelowały do rządu i były w stanie otrzymać leczenie za środki publiczne. Chętnie dzieliły się swoimi doświadczeniami.
Przyjedź do Polski, czekamy na Ciebie
- Polska jest wyjątkowym krajem pod względem traktowania ludzi chorych na SMA - mówi Vitaliy Matyushenko, szef charkowskiej organizacji pozarządowej Children with SMA, który również przebywa w Polsce ze swoją córką Julią. - Na świecie jest tylko kilka leków, które mogą skutecznie pomóc takim pacjentom i wszystkie są zarejestrowane w Polsce. Pacjenci mogą je otrzymać za darmo. W Ukrainie, tuż przed wojną, udało nam się załatwić, że przynajmniej małe dzieci otrzymują takie leki.
Jeszcze przed wojną brak wsparcia dla leczenia chorych na SMA zmuszał rodziny do emigracji do sąsiedniej Polski. Średnio na sześć tysięcy dzieci jedno rodzi się z SMA. W Ukrainie diagnozę tę postawiono u zaledwie 200 dzieci. Choroba, która dotyka jedno lub dwoje dzieci na dziesięć tysięcy noworodków, jest najczęstszą genetyczną przyczyną śmierci dzieci. W Ukrainie nie ma oficjalnego rejestru takich pacjentów.
To przedstawiciele Polskiej Fundacji SMA napisali do Fiony: "Przyjedź do Polski, czekamy na ciebie, nie bój się". Dziewczyna im zaufała. Dotarła do Katowic, miasta, w którym znajdował się ośrodek wsparcia dla osób z SMA.
Zastrzyki są droższe niż złoto
Fiona Kudrewatyk cierpi na umiarkowaną chorobę, która postępuje wraz z wiekiem. Musiała otrzymać zastrzyki, które powstrzymałyby jej rozwój. Polska, udzielając uchodźcom azylu, dała ukraińskim rodzinom dostęp do leczenia.
Dzięki terapii w Polsce przed Fioną otwiera się świat
Najpierw potwierdzono diagnozę Fiony, poddano ją badaniom genetycznym. Ostateczną decyzję o leczeniu podjęła komisja w Warszawie.
- Zastrzyk to skomplikowana procedura - mówi Fiona. - Wykonuje się go w rdzeniu kręgowym. Lek musi naprawić gen. Może nawet przywrócić funkcje, które zanikły rok lub dwa lata temu.
Fiona otrzymała już cztery zastrzyki. Początkowo podawano je raz w tygodniu, a następnie raz w miesiącu - zastrzyki podtrzymujące muszą być podawane przez całe życie. Koszt jednej ampułki wynosi około 140 000 USD.
- Nie znam ludzi, którzy mogliby sobie pozwolić na zakup takich leków za własne pieniądze, nawet gdyby sprzedali wszystko, co mieli. Moja terapia jest warta tyle, ile jednopokojowe mieszkanie w Kijowie - przyznaje Fiona. - W większości krajów rozwiniętych państwo zapewnia chorym takie leczenie. W Ukrainie o takie prawo walczymy.
Świat stał się większy niż pokój
Fiona już odczuwa efekty - lepiej się porusza, mniej się męczy. Jej mięśnie w końcu pozwalają jej czuć się wolną.
- W Polsce mój świat, który wcześniej ograniczał się do mieszkania i nielicznych dostępnych miejsc w Charkowie, nagle stał się szeroki i duży - mówi. - Nigdy bym w to nie uwierzyła, ale właśnie wróciłam z podróży przez Niemcy do Luksemburga. Razem z moimi polskimi przyjaciółmi wybraliśmy się na wycieczkę na wózkach inwalidzkich. Zwiedzałyśmy muzea, galerie i inne ciekawe miejsca w Niemczech, spacerowałyśmy po parkach. Żyłyśmy życiem zwykłych dziewczyn. Wszędzie jest środowisko bez barier. I to jest prawdziwe szczęście, z którego mogą zdać sobie sprawę tylko ci, którzy go nie doświadczyli - po prostu spacerując, podróżując pociągiem, chodząc do kina, spotykając się z przyjaciółmi w kawiarniach.
Fiona nadal pracuje, wynajmuje mieszkanie dla siebie i swojej rodziny oraz studiuje zdalnie, aby zostać seksuologiem, w izraelskim centrum rehabilitacji seksualnej dla weteranów wojennych i osób niepełnosprawnych.
Chce, aby stało się to jej dodatkowym zawodem, a nawet misją społeczną. W końcu temat potrzeb seksualnych osób niepełnosprawnych jest tabu w ukraińskim społeczeństwie. Ktoś musi zacząć o tym pisać, mówić i doradzać - i Fiona wierzy, że może to być ona. Ukrainka wierzy w zwycięstwo swojego kraju i w to, że podczas jego odbudowy ona będzie się skupiać na potrzebach osób niepełnosprawnych.
Kiedy Fiona napisała, że ma w sobie mieszkanie w Kijowie, jej przyjaciele ją poprawili: - W Tobie jest coś o wiele cenniejszego - jasna i piękna osoba. Pokazujesz światu, że ludzie na wózkach inwalidzkich również mają prawo do godnego przeżywania swojego jedynego i bezcennego życia.
Zdjęcie z prywatnego archiwum bohaterki publikacji
Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Tutaj Ukraińcy leczą się z samotności, rozmawiają, uczą się, tworzą, wspierają nawzajem i dbają o to, by ich dzieci nie zapomniały ojczystej kultury. Tutaj przedsiębiorcy płacą podatki do polskiego budżetu, a odwiedzający zbierają środki na Siły Zbrojne Ukrainy i wyplatają siatki maskujące dla frontu. UA HUB to miejsce znane i rozpoznawalne wśród Ukraińców w całej Polsce.
Olga Kasian ma ponad dziesięcioletnie doświadczenie we współpracy z wojskiem, organizacjami praw człowieka i inicjatywami wolontariackimi. Łączy wiedzę z zakresu komunikacji społecznej, relacji rządowych i współpracy międzynarodowej. Dziś jej misją jest tworzenie przestrzeni, w której Ukraińcy w Polsce nie czują się odizolowani, lecz stają się częścią silnej, solidarnej wspólnoty.
Olga Kasian (w środku) z gośćmi na koncercie japońskiego pianisty Hayato Sumino w UA HUB
Diana Balynska: Jak narodził się pomysł stworzenia UA HUB w Polsce?
Olga Kasian: Jeszcze przed wojną, po narodzinach córki, mocno odczułam potrzebę stworzenia miejsca, w którym mamy mogłyby pracować czy uczyć się, podczas gdy ich dzieci spędzałyby czas z pedagogami obok. Tak narodził się pomysł „Mama-hubu” w Kijowie — przestrzeni dla kobiet i dzieci. Nie zdążyłam go wtedy zrealizować, bo przyszła pełnoskalowa inwazja. Ale sama koncepcja została — w głowie i na papierze.
Kiedy znalazłyśmy się z córką w Warszawie, miałam już duże doświadczenie organizacyjne: projekty wolontariackie, współpraca z wojskiem. Widziałam, że tu też są Ukraińcy z ogromnym potencjałem, przedsiębiorcy, ludzie z różnymi kompetencjami, które mogłyby służyć wspólnocie. Ale każdy działał osobno. Pomyślałam wtedy, że trzeba stworzyć przestrzeń, która nas połączy: biznesom da możliwość rozwoju, a społeczności — miejsce spotkań, nauki i wzajemnego wsparcia.
Właśnie wtedy doszło do spotkania z przedstawicielami dużej międzynarodowej firmy Meest Group, założonej przez ukraińską diasporę w Kanadzie (jej twórcą jest Rostysław Kisil). Kupili w Warszawie budynek na własne potrzeby, a ponieważ chętnie wspierają inicjatywy diaspory, stali się naszym strategicznym partnerem. Udostępnili nam przestrzeń i wynajmują ją rezydentom UA HUB na preferencyjnych warunkach. To był kluczowy moment, bo bez tego stworzenie takiego centrum w Warszawie byłoby praktycznie niemożliwe.
Dziś rozważamy powstanie podobnych miejsc także w innych polskich miastach, bo często dostajemy takie sygnały i zaproszenia od lokalnych społeczności.
Kim są rezydenci UA HUB i co mogą tutaj robić?
Nasi rezydenci są bardzo różnorodni: od szkół językowych, zajęć dla dzieci, szkół tańca, pracowni twórczych, sekcji sportowych, po inicjatywy kulturalne i edukacyjne, a także usługi profesjonalne — prawnicy, lekarze, specjaliści od urody. Łącznie działa tu już około 40 rezydentów i wszystkie pomieszczenia są zajęte.
Ich usługi są płatne, ale ceny pozostają przystępne. Mamy też niepisaną zasadę: przynajmniej raz w tygodniu w Hubie odbywają się bezpłatne wydarzenie — warsztat, wykład, zajęcia dla dzieci czy spotkanie społecznościowe. Są też kobiety, które przychodzą do nas, by wyplatać siatki maskujące dla ukraińskiego wojska — dla takich inicjatyw przestrzeń jest całkowicie bezpłatna. Dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie, nawet jeśli akurat nie stać go na opłacanie zajęć.
W UA HUB zawsze jest ktoś, kto wyplata siatki maskujące. To symbol – potrzeba, która się nie kończy.
Wszyscy rezydenci huba działają legalnie: mają zarejestrowaną działalność gospodarczą lub stowarzyszenie, płacą podatki. Dzięki temu mogą korzystać z systemu socjalnego, na przykład z programu 800+.
To dla nas bardzo ważne. Większość rezydentów to kobiety, mamy, które łączą pracę z wychowywaniem dzieci. Formalne uregulowanie spraw daje im poczucie bezpieczeństwa i możliwość spokojnego planowania życia na emigracji.
Bycie rezydentem UA HUB to jednak dużo więcej niż wynajem pokoju. To wejście do środowiska: sieci wsparcia, wymiany doświadczeń, potencjalnych klientów i partnerów. A przede wszystkim — do wspólnoty, która buduje siłę i odporność całej ukraińskiej społeczności w Polsce.
Dla odwiedzających Hub to z kolei możliwość „zamknięcia wszystkich spraw” w jednym miejscu: od zajęć dla dzieci i kursów językowych, przez porady prawników i lekarzy, aż po wydarzenia kulturalne czy po prostu odpoczynek i spotkania towarzyskie. Żartujemy czasem, że mamy wszystko oprócz supermarketu.
Czym UA HUB różni się od innych inicjatyw dla Ukraińców?
Po pierwsze, jesteśmy niezależnym projektem — bez grantów i dotacji. Każdy rezydent wnosi swój wkład w rozwój przestrzeni. To nie jest historia o finansowaniu z zewnątrz, ale o modelu biznesowym, który sprawia, że jesteśmy samodzielni i wolni od nacisków.
Po drugie, łączymy biznes z misją społeczną. Tu można jednocześnie zarabiać i pomagać. Tak samo w codziennych sprawach, jak i w sytuacjach kryzysowych. Kiedy zmarł jeden z naszych rodaków, to właśnie tutaj natychmiast zebraliśmy środki i wsparcie dla jego rodziny. To siła horyzontalnych więzi.
Dzieci piszą listy do żołnierzy
Wasze hasło brzmi: „Swój do swego po swoje”. Co ono oznacza?
To dla nas nie jest hasło o odgradzaniu się od innych, ale o wzajemnym wsparciu. Kiedy ktoś trafia do obcego kraju, szczególnie ważne jest, by mieć wspólnotę, która pomoże poczuć: nie jesteś sam. W naszym przypadku to wspólnota Ukraińców, którzy zachowują swoją tożsamość, język, kulturę i tradycje, a jednocześnie są otwarci na współpracę i kontakt z Polakami oraz innymi społecznościami.
Dlatego dbamy, by Ukraińcy mogli pozostać sobą, nawet na emigracji. Organizujemy kursy języka ukraińskiego dla dzieci, które urodziły się tutaj albo przyjechały bardzo małe. To dla nich szansa, by nie utracić korzeni, nie zerwać więzi z własną kulturą. Nasze dzieci to nasze przyszłe pokolenie. Dorastając w Polsce, zachowują swoją tożsamość.
Drugi wymiar hasła to wzajemne wspieranie się w biznesie. Ukraińcy korzystają z usług i kupują towary od siebie nawzajem, tworząc wewnętrzny krwiobieg gospodarczy. W ten sposób wspierają rozwój małych firm i całej wspólnoty.
Podkreśla Pani, że UA HUB jest otwarty także dla Polaków. Jak to wygląda w praktyce, zwłaszcza w czasie narastających nastrojów antyukraińskich w części polskiego społeczeństwa?
Jesteśmy otwarci od zawsze. Współpracujemy z polskimi fundacjami, lekarzami, nauczycielami, z różnymi grupami zawodowymi. UA HUB to nie „getto”, aleprzestrzeń, która daje wartość wszystkim.
Tutaj Polacy mogą znaleźć ukraińskie produkty i usługi, wziąć udział w wydarzeniach kulturalnych i edukacyjnych, poznać ukraińską kulturę. To działa w dwie strony — jest wzajemnym wzbogacaniem się i budowaniem horyzontalnych więzi między Ukraińcami i Polakami.
Malowanie wielkanocnych pisanek
Negatywne nastawienie czasem się pojawia ale wiemy, że to często efekt emocji, politycznej retoryki czy zwykłych nieporozumień. Osobiście podchodzę do tego spokojnie, bo mam duże doświadczenie pracy w stresie — z wojskiem, organizacjami praw człowieka, z wolontariuszami.
Strategia UA HUB jest prosta: pokazywać wartość Ukraińców i tworzyć wspólne projekty z Polakami. Dlatego planujemy np. kursy pierwszej pomocy w języku polskim.
To dziś niezwykle ważne — żyjemy w świecie, gdzie istnieje realne zagrożenie ze strony Rosji i Białorusi. Nawet jeśli nie ma otwartego starcia armii, to groźba ataków dronowych czy rakietowych jest formą terroru. A strach czyni ludzi podatnymi na manipulacje.
Dlatego tak ważne jest, byśmy się łączyli, dzielili doświadczeniem i wspierali. To nie tylko kwestia kultury i integracji społecznej. To także przygotowanie cywilów, szkolenia, a czasem nawet inicjatywy związane z obronnością. Polacy i Ukraińcy mają wspólne doświadczenie odporności i walki o wolność. I tylko razem możemy bronić wartości demokratycznych i humanistycznych, które budowano przez dziesięciolecia.
Obecnie dużo mówi się o integracji Ukraińców z polskim społeczeństwem. Jak to rozumiesz i co UA HUB robi w tym kierunku?
Integracji nie należy traktować jak przymusu. To naturalny proces życia w nowym środowisku. Nawet w granicach jednego kraju, gdy ktoś przeprowadza się z Doniecka do Użhorodu, musi się zintegrować z inną społecznością, jej tradycjami, językiem, zwyczajami. Tak samo Ukraińcy w Polsce — i trzeba powiedzieć jasno: idzie im to szybko.
Ukraińcy to naród otwarty, łatwo uczący się języków, przejmujący tradycje, chętny do współpracy. Polska jest tu szczególnym miejscem — ze względu na podobieństwa kulturowe i językowe. — Sama nigdy nie uczyłam się polskiego systematycznie, a dziś swobodnie posługuję się nim w codziennych sytuacjach i w pracy — dodaje.
Najważniejsze jednak są dzieci. One chodzą do polskich przedszkoli i szkół, uczą się po polsku, ale równocześnie pielęgnują ukraińską tożsamość.
Dorastają w dwóch kulturach — i to ogromny kapitał zarówno dla Ukrainy, jak i dla Polski. — Polacy nie mogą stracić tych dzieci. Bo nawet jeśli kiedyś wyjadą, zostanie w nich język i rozumienie lokalnej mentalności. To przyszłe mosty między naszymi narodami.
Joanna Mosiej: Drony, zalew dezinformacji. Dlaczego Polska tak nieporadnie reaguje w sytuacji zagrożenia ze strony Rosji, ale też wobec wewnętrznej, rosnącej ksenofobii?
Marta Lempart: Bo jesteśmy narodem zrywu. My musimy mieć wojnę i musimy mieć bohaterstwo – nie umiemy działać systematycznie. Teraz odłożyliśmy swoje husarskie skrzydła, schowaliśmy je do szafy. Ale gdy zacznie się dziać coś złego, ruszymy z gołymi rękami na czołgi.
Trudno mi w to uwierzyć. Mam wrażenie, że raczej próbujemy siebie uspokajać, że wojny u nas nie będzie.
Chciałabym się mylić, ale uważam, że będzie. Dlatego musimy się przygotować już teraz. Jeśli znów przyjdzie czas zrywu, to trzeba go skoordynować, utrzymać, wykorzystać jego potencjał. Zdolność do zrywu nie może być przeszkodą – powinna być bazą do stworzenia systemu, który wielu z nas uratuje życie.
Ale jak to zrobić?
Przede wszystkim powinniśmy się uczyć od Ukrainy. Żaden rząd nie przygotuje nas na wojnę – musimy zrobić to sami. Polska to państwo z tektury. Nie wierzę, że nasz rząd, jak estoński czy fiński, sfinansuje masowe szkolenia z pierwszej pomocy, czy obrony cywilnej. Więc to będzie samoorganizacja: przedsiębiorcy, którzy oddadzą swoje towary i transport, ludzie, którzy podzielą się wiedzą i czasem. My nie jesteśmy państwem – jesteśmy największą organizacją pozarządową na świecie. I możemy liczyć tylko na siebie oraz na kraje, które znajdą się w podobnej sytuacji.
A co konkretnie możemy zrobić od zaraz?
Wszystkie organizacje pozarządowe w Polsce – bez wyjątku – powinny przeszkolić się z obrony cywilnej i pierwszej pomocy. Trzeba, żeby ludzie mieli świadomość, co może nadejść, mieli gotowe plecaki ewakuacyjne, wiedzieli, jak się zachować. Bo nasz rząd kompletnie nie jest przygotowany na wojnę. Nie mamy własnych technologii dronowych, nie produkujemy niczego na masową skalę, nie inwestujemy w cyfryzację. Polska jest informatycznie bezbronna – u nas nie będzie tak jak w Ukrainie, że wojna wojną, a świadczenia i tak są wypłacane na czas. W Polsce, jak bomba spadnie na ZUS, to nie będzie niczego.
Brzmi to bardzo pesymistycznie. Sama czasami czuję się jak rozczarowane dziecko, któremu obiecywano, że będzie tylko lepiej, a jest coraz gorzej.
Rozumiem. Ale trzeba adaptować się do rzeczywistości i robić to, co możliwe tu i teraz. To daje ulgę. Najbliższe dwa lata będą ciężkie, potem może być jeszcze gorzej. Ale pamiętajmy – dobrych ludzi jest więcej. Takich, którzy biorą się do roboty, poświęcają swój czas, energię, pieniądze.
Ale przecież wiele osób się wycofuje, bo boją się, gdy prorosyjska narracja tak silnie dominuje w przestrzeni publicznej.
Oczywiście, może się tak wydarzyć, że wiele osób się wycofa z zaangażowania. I to normalne. Historia opozycji pokazuje, że bywają momenty, kiedy zostaje niewiele osób. Tak było w Solidarności. To teraz mamy takie wrażenie, że kiedyś wszyscy byli w tej Solidarności. Wszyscy nieustannie bili się z milicją. A Władek Frasyniuk opowiadał, że w którymś momencie było ich tak naprawdę może z piętnastu. I tym, którzy siedzieli w więzieniach, czasami wydawało się, że już wszyscy o nich zapomnieli. Bo życie się toczyło dalej. Bogdan Klich spędził chyba z pięć lat w więzieniu. I to przecież nie było tak, że w czasie tych pięciu lat wszyscy codziennie pod tym więzieniem stali i krzyczeli „Wypuścić Klicha”.
Więc bądźmy przygotowani na to, że są okresy ciszy i zostanie nas “piętnaścioro”.
I to jest normalne, bo ludzie się boją, muszą się odbudować, a niektórzy znikają.
Ale przyjdą nowi, przyjdzie nowe pokolenie, bo taka jest kolej rzeczy. Ja w ogóle myślę, że Ostatnie Pokolenie będzie tym, które który obali następny rząd.
Ale oni są tak radykalni, że wszyscy ich hejtują.
Tak, hejtują ich jeszcze bardziej niż nas, co wydawało się niemożliwe. Mają trudniej, bo walczą z rządem, który jest akceptowany. Mają trudniej, bo za nami szli ludzie, którzy nie lubili rządu. A działania Ostatniego Pokolenia wkurzają wielu obywateli. Tak, są radykalni. I gotowi do poświęceń. I jeżeli ta grupa będzie rosła i zbuduje swój potencjał to zmieni Polskę.
Rozmawiały: Joanna Mosiej i Melania Krych
Całą rozmowę z Martą Lempart obejrzycie w formie wideopodcastu na naszym kanale YouTube oraz wysłuchacie na Spotify.
Od początku roku Polskę opuściło przymusowo 1100 cudzoziemców, informuje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych RP. Taką samą liczbę osób deportowano w ciągu dwóch wcześniejszych lat. W rejestrze „osób niepożądanych” znajduje się obecnie 31 tysięcy cudzoziemców, wśród których prawie 6 tysięcy to Ukraińcy. Najczęstszymi przyczynami deportacji są przestępstwa, wyroki sądowe, organizowanie nielegalnej migracji, naruszenie zasad pobytu itp.
W ostatnim czasie w Polsce nasiliły się przypadki deportacji Ukraińców. Prawnicy wyjaśniają, że jest to nie tylko konsekwencja naruszeń prawa, ale także wynik decyzji politycznych „z góry”. Eksperci podkreślają, że deportacja jest jednym z najsurowszych środków administracyjnych, który powinien być stosowany proporcjonalnie i tylko w poważnych przypadkach.
Dawid Dehnert. Zdjęcie: archiwum prywatne
Grzywna czy deportacja: gdzie jest granica prawa
Natalia Żukowska: – W ostatnim czasie wzrosła liczba deportacji Ukraińców. Dlaczego tak się dzieje?
Dawid Dehnert: – Deportacja to kwestia prawa administracyjnego. Według naszych nieoficjalnych danych coraz częściej napływają wnioski „z góry”, z żądaniem zobowiązania cudzoziemców do powrotu do domu. Przykładem był niedawny koncert białoruskiego wykonawcy Maxa Korża w Warszawie, gdzie zatrzymano wielu obcokrajowców, w tym Ukraińców. Środowiska polityczne natychmiast zareagowały i podjęto odpowiednie decyzje. Jest to więc decyzja administracyjna, która pochodzi z wyższych instancji.
Czy deportacje Ukraińców zatrzymanych na koncercie Korża były zgodne z prawem? W prasie pojawiła się historia 18-letniej Angeliny, której polskie organy ścigania – według jej słów – nie pozwoliły nawet spakować rzeczy i którą w pośpiechu odesłały do Ukrainy.
Nie znam wszystkich szczegółów dotyczących Angeliny. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę uczestnika tego koncertu, który dostał się tam na przykład przeskakując ogrodzenie, to rzeczywiście naruszył on prawo dotyczące imprez masowych. Prawo to zostało stworzone w celu ochrony porządku publicznego. Służba graniczna potraktowała to jak zagrożenie dla tego porządku i wykorzystała jako podstawę do deportacji. Jako prawnik uważam to jednak za nadmierną interpretację obowiązującego prawa i brak zasady proporcjonalności. Należy pamiętać, że deportacja jest jednym z najsurowszych i najbardziej bolesnych środków, jakie można zastosować wobec cudzoziemca. Dlatego powinna być stosowana tylko proporcjonalnie i w przypadkach naprawdę poważnych naruszeń, a nie tak drobnych.
Zatrzymanie sprawców wykroczeń podczas koncertu Maxa Korża w Warszawie. Zdjęcie: FB
Oczywiście zachowanie zatrzymanych było niewłaściwe i nie możemy akceptować takich czynów. Jednak jeśli pójść tą drogą, to okazuje się, że powinniśmy również deportować kierowców, którzy łamią przepisy ruchu drogowego.
Bo – nie ma co udawać – osoba, która przeskoczyła przez ogrodzenie w tłumie, z punktu widzenia zagrożenia ładu społecznego wyrządza minimalną szkodę. To nie jest przestępstwo, a wykroczenie
Czy te decyzje były zgodne z prawem? Wydaje mi się, że naruszały one nie tyle samo prawo, co zasady konstytucyjne. Zgodnie z art. 7 konstytucji organy władzy państwowej powinny działać wyłącznie na podstawie i w granicach prawa. Moim zdaniem w tym przypadku zostało to zniekształcone. W przypadku Angeliny jest to sprawa podlegająca Kodeksowi wykroczeń: grzywna – i koniec historii. Angelina ma prawo odwołać się od decyzji – najpierw do organu wyższej instancji, a następnie do sądu administracyjnego. Uważam, że jeśli chodzi tylko o jedno wykroczenie w Polsce, decyzja o deportacji powinna zostać uchylona. Ale to już kwestia do rozstrzygnięcia przez niezależny sąd.
Czyli nawet osoba już deportowana z Polski do Ukrainy może zwrócić się do polskiego sądu o uchylenie wcześniej podjętej decyzji?
Tak. Nic nie stoi na przeszkodzie, by dalej walczyć. Można składać odwołania, mieć swojego adwokata lub pełnomocnika, który będzie działał w imieniu takiej osoby tutaj, w Polsce. Zazwyczaj sprawy takie jak typowe wykroczenia „stadionowe” są rozpatrywane szybko. To normalne: ludzie złamali prawo, więc muszą ponieść odpowiedzialność; jest decyzja, kara – i to wszystko. Uważam, że to właściwy mechanizm.
Ci ludzie nie stanowili aż takiego zagrożenia, by ich natychmiast deportować. Ponadto wykonanie decyzji nastąpiło „tu i teraz”, bez oczekiwania, bez możliwości wykorzystania wszystkich instrumentów prawnych.
To przypomina raczej polowanie na czarownice niż wyważone stosowanie prawa
Próbuje się nam pokazać: „walczymy”, „stosujemy prawo”. Dla mnie są to raczej działania polityczne, populistyczne. I może nie są one nielegalne, ale na pewno nie są zgodne z zasadami prawa. Jeśli sprawy te trafią do sądów administracyjnych, gdzie sędziowie naprawdę rozważą wszystkie argumenty, takie decyzje powinny zostać uchylone, a ci ludzie powinni mieć możliwość spokojnego powrotu.
Za jakie jeszcze wykroczenia deportuje się ostatnio Ukraińców?
Wśród najczęstszych przyczyn deportacji są: konflikty z prawem, zwłaszcza powtarzające się wykroczenia; niepłacenie grzywien (na przykład w związku z kradzieżą); jazda pod wpływem alkoholu; jazda bez prawa jazdy; używanie fałszywych dokumentów; naruszenie warunków zakazu prowadzenia pojazdów.
Nawet drobne wykroczenia mogą prowadzić do deportacji, jeśli się powtarzają. Ale przyczyną mogą być również sieci społecznościowe.
Niedawno okazało się, że nawet film na TikToku może spowodować deportację, i to w ciągu 24 godzin
Ukrainiec opublikował w sieci społecznościowej film, w którym groził podpaleniem z powodu zniesienia pomocy – w szczególności wypłat 800+ dla uchodźców. Został zatrzymany przez polskich strażników granicznych, a następnie deportowany.
Uchodźcy na granicy polsko-ukraińskiej. Zdjęcie: Jakub Orzechowski, Agencja Wyborcza.pl
Bardzo często do deportacji dochodzi tuż po odbyciu kary. Na przykład cudzoziemiec właśnie odsiedział wyrok w więzieniu i nie zdążył nawet wyjść za drzwi, a tu podchodzą do niego strażnicy graniczni: „Dzień dobry, jedziesz z nami”. Przed podjęciem decyzji o deportacji cudzoziemca należy wysłuchać, ale zazwyczaj nie ma on adwokata ani pełnomocnika. Często nie wie, co powiedzieć, co może mu pomóc. I ostatecznie zapada decyzja o jego natychmiastowym powrocie do macierzystego kraju. Dalej są dwie możliwości: albo osobę od razu przewozi się na granicę, albo najpierw kieruje się ją do ośrodka dla cudzoziemców, a deportacja następuje potem. Jeśli nie ma nikogo z zewnątrz, kto mógłby pomóc, sytuacja takiej osoby staje się bardzo trudna.
Wiele ma Pan teraz spraw związanych z deportacją?
Bardzo wiele. Najczęściej jednak nie z powodu drobnych wykroczeń, ale poważniejszych spraw. Na przykład ktoś popełnił serię kradzieży, ktoś wielokrotnie został przyłapany na prowadzeniu pojazdu bez prawa jazdy lub pod wpływem alkoholu, ktoś właśnie zakończył odbywanie kary w więzieniu. Wtedy procedura deportacji jest uruchamiana praktycznie natychmiast.
Natomiast deportacje tylko za drobne wykroczenia w praktyce są rzadkością. Koncert w Warszawie był wyjątkiem
Ani kroku bez tłumacza: jak uchronić się przed natychmiastową deportacją
Jakie są szanse na uniknięcie deportacji, jeśli masz adwokata, który reprezentuje twoje interesy?
Jest taka szansa. Wiele osób pisze do mnie lub dzwoni, pytając, co robić. Zawsze odpowiadam: przyjdź do nas, sporządzimy pełnomocnictwo i porozmawiamy o tym, dlaczego tu jesteś, co łączy cię z Polską, czy masz rodzinę, dzieci... Jako prawnik muszę zebrać jak najwięcej informacji o podopiecznym.
Wtedy, jeśli coś się wydarzy, wiemy już, gdzie dzwonić i jak reagować.
Na przykład gdy mamy telefon od straży granicznej lub policji, wysyłamy adwokata. I co bardzo ważne: wyjaśniamy zatrzymanej osobie, by nie mówiła nic bez swojego przedstawiciela
Adwokat już wie, jakie podstawy wykorzystać. Możemy szybko zainicjować procedurę dodatkowej ochrony, która wstrzymuje deportację, a sama zainteresowana osoba zyskuje pewność, że ktoś reprezentuje jej interesy. Oczywiście ostateczną decyzję podejmuje organ władzy, ale im wcześniej interweniujemy, tym większe prawdopodobieństwo wstrzymania deportacji. Możemy również złożyć wniosek o wstrzymanie natychmiastowego wykonania decyzji.
Wszystko zależy od okoliczności. Jeśli są dzieci – dodajemy akty urodzenia, jeśli jest małżeństwo z obywatelem Polski – to również jest argument. Każdy przypadek jest indywidualny. Dlatego zawsze powtarzam: najlepiej przyjść wcześniej, omówić sytuację, zostawić wszystkie dokumenty. Wtedy w razie czego będziemy mogli działać szybko.
Rozumiem, że osoby, które zostały deportowane po koncercie w Warszawie, nie miały możliwości złożenia wniosku lub odwołania się od decyzji, ponieważ wszystko działo się zbyt szybko. Gdyby od razu interweniowała osoba znająca te procedury i rozumiejąca, jakie istnieją „negatywne podstawy” do deportacji (na przykład możliwość złożenia wniosku o dodatkową ochronę), wówczas szanse na zatrzymanie procesu byłyby znacznie większe. Przynajmniej pojawiłyby się podstawy do odwołania od decyzji.
Ile decyzji o deportacji udało się Panu unieważnić?
Są zarówno sukcesy, jak porażki. Są ludzie, którzy wielokrotnie popełniali przestępstwa lub zachowywali się wyjątkowo źle i w takich przypadkach bardzo trudno coś zmienić. Ale są też ludzie, którzy po prostu w niewłaściwym czasie znaleźli się w niewłaściwym miejscu.
Wiele zależy również od organu, który rozpatruje sprawę. Formalnie mówimy: „Rozpatruje organ taki a taki”, ale to konkretni ludzie. Dlatego składając dokumenty staramy się dodać coś ludzkiego – na przykład zdjęcie z dziećmi. To naprawdę działa, ponieważ wtedy rozpatrywana jest nie tylko „sprawa numer...”, ale także los konkretnej rodziny.
Jeśli istnieje ryzyko deportacji, lepiej wcześniej opracować plan działania. Bo tak, każdy popełnia błędy – to ludzkie. Ale kiedy masz strategię, masz większe szanse na sukces
W mojej praktyce zdarzały się sytuacje, kiedy udało się zawiesić decyzję o deportacji i dana osoba nie została natychmiast wywieziona. To ogromny sukces, bo dzięki temu pojawia się czas na złożenie odwołania, napisanie wniosków, podjęcie działań prawnych. Nie mogę jednak opowiadać o szczegółach konkretnych spraw. To kwestia tajemnicy adwokackiej.
Jakie prawa ma osoba, wobec której wydano już decyzję o deportacji? I co powinna zrobić w pierwszej kolejności?
Przede wszystkim ma prawo do posiadania swojego przedstawiciela. A dalej wszystko zależy od sytuacji. Na przykład jest przypadek, gdy osoba otrzymała zobowiązanie do powrotu do ojczyzny i ma 20 dni na wyjazd.
Zdjęcie: Policja Rybnik
Algorytm postępowania w takim przypadku jest następujący: jeśli osoba działa samodzielnie i czuje się na siłach – należy złożyć odwołanie wraz z wnioskiem o zawieszenie wykonania decyzji i wyjaśnić, dlaczego decyzja ta powinna zostać zmieniona lub uchylona. To pierwszy krok, który należy podjąć. Dodatkowe działania mogą obejmować na przykład złożenie wniosku o dodatkową ochronę międzynarodową. Wszystko to opiera się na tym, aby w postępowaniu administracyjnym działać w odpowiednim czasie. Sytuacja się komplikuje, gdy nagle pojawiają się funkcjonariusze i zabierają człowieka do placówki granicznej, nawet po zapłaceniu grzywny.
W takim przypadku algorytm działania nieco się zmienia. Jeśli ta osoba przebywa w domu z rodziną, pierwszym krokiem jest wezwanie adwokata. Ważnym momentem jest również obecność tłumacza. Jeśli bowiem osoba nie zna dobrze języka, bez tłumacza może nie zrozumieć, o czym mowa. Nawet Polacy czasami nie rozumieją niektórych terminów prawnych.
Jeśli tłumacz nie był obecny, może to stanowić podstawę do dalszego odwołania, ponieważ złożone wyjaśnienia mogły być niekompletne, źle zrozumiane, a podpisany protokół może zawierać coś, czego nie rozumiesz
Najważniejsze
· Upewnij się, że jest tłumacz.
· Złóż wniosek o zawieszenie decyzji.
· Złóż odwołanie od decyzji, jeśli jest natychmiastowa.
· Jeśli instancja odwoławcza odmówiła, złóż skargę do sądu administracyjnego.
· Ważne jest przestrzeganie wszystkich terminów, bo podchodzi się do nich surowo.
Nawet jeśli dana osoba zostanie deportowana, terminy są nadal ważne. Na przykład w przypadku deportacji z Chin lub innych krajów spoza UE termin zaczyna biec dopiero po dostarczeniu dokumentów do Polski. W postępowaniu administracyjnym pełnomocnikiem może być już nawet nie adwokat, ale dowolna osoba, której się ufa, na przykład krewny. Tę osobę również należy upoważnić i zapewnić jej tłumacza.
Jeśli zatrzymuje cię policja – bez tłumacza nie rób ani kroku. Ogólnie lepiej nic nie mówić, a tym bardziej nie podpisywać protokołu, jeśli czegoś nie rozumiesz. Nawet przecinek lub kropka mogą zmienić sens. To bardzo ważne.
A co się dzieje z tymi, którzy ignorują decyzję o deportacji?
Przebywają w Polsce nielegalnie. Jeśli zostaną deportowani, nie będą mogli skrócić okresu zakazu wjazdu, ponieważ nie wyjechali samodzielnie. Najczęściej cudzoziemcy otrzymują zakaz wjazdu do UE na 5 lat.
Maryna Stepanenko: – W ciągu ostatniego miesiąca Polska kilkakrotnie odnotowała „przypadkowe” naruszenia swojej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie bezzałogowe statki powietrzne. W nocy 10 września doświadczyła bezprecedensowego ataku z udziałem 19 dronów. Jaka była Pana pierwsza reakcja na te prowokacje?
Anders Pak Nielsen: – Wszystko to wyglądało bardzo dramatycznie, ale jednocześnie była to jedna z tych sytuacji, w których trzeba zachować spokój i poczekać na fakty, zanim wyciągnie się wnioski. Kiedy śledziłem wydarzenia na bieżąco w mediach społecznościowych, rzeczywiście wydawało się, że Polska została zaatakowana.
Później stało się jasne, że prawdopodobnie to była prowokacja. To jest całkowicie zgodne z tym, co widzieliśmy wcześniej ze strony Rosji: różnymi sposobami testowania lub wywierania presji na Polskę, a także inne kraje NATO, co jest częścią szerszego podejścia do wojny hybrydowej. Ten incydent był bardziej dramatyczny, miał większą skalę, ale zasadniczo postrzegam go jako część tego samego schematu.
Wskazuje to na kolejną tendencję: ogólną eskalację wojny hybrydowej. Niestety, będzie ona trwała. I prawdopodobnie w przyszłości będziemy świadkami potencjalnie bardziej niebezpiecznych incydentów.
Co udowodniła ta prowokacja Rosji? Czy można mówić o niezdolności NATO do zestrzelenia 19 dronów i nieefektywnym wykorzystaniu zasobów, czyli drogich rakiet przeciwko tanim bezzałogowym statkom powietrznym? Jakie wnioski należy z tego wyciągnąć?
Kraje zachodnie muszą zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Wojna nadal się zaostrza, co prawdopodobnie doprowadzi do bezpośredniej konfrontacji z państwami europejskimi. Problem polega na tym, że Zachód nadal zastanawia się, czym jest „podstawowy” poziom zagrożenia.
W przypadku Polski nie sądzę, by siły zbrojne spodziewały się bezpośredniego ataku ze strony Rosji, ponieważ ostatni incydent nie był atakiem. Ale jasne jest, że nadszedł czas, by podnieść poziom gotowości, nawet jeśli do niedawna nie wydawało się to konieczne.
Problem polega na tym, że nie możemy wykluczyć możliwości rzeczywistych, bezpośrednich ataków w przyszłości. Czasami na Zachodzie tak bardzo skupiamy się na determinacji Ukrainy, że zapominamy, że Rosja jest równie zdeterminowana.
A ponieważ gospodarka wojskowa Rosji zaczyna słabnąć, myślę, że Rosja jest gotowa podjąć bardziej dramatyczne kroki, by wywrzeć presję na kraje zachodnie, w szczególności na Polskę, w celu zmniejszenia wsparcia dla Ukrainy
Dla Rosjan to będzie kluczowy czynnik, który ma zmienić sytuację na ich korzyść.
Od początku inwazji obserwowaliśmy naruszenia przestrzeni powietrznej kilku członków Sojuszu – krajów bałtyckich, Rumunii. Jednak to były pojedyncze incydenty. Dlaczego właśnie Polska stała się celem masowego ataku rosyjskich dronów – i dlaczego właśnie teraz?
Polska ma decydujące znaczenie logistyczne dla kierowania zachodniej pomocy do Ukrainy. Położenie geograficzne również odgrywa ważną rolę. Po prostu łatwiej kierować drony do Polski niż, powiedzmy, do Niemiec czy Szwecji.
Ukraina zaoferowała swoją pomoc. Ma duże doświadczenie wojskowe. Czy NATO powinno wziąć to pod uwagę?
Tak. Ukraina szczególnie dobrze nauczyła się znajdować ekonomicznie efektywne środki zwalczania dronów, by nie marnować drogich rakiet na tanie cele. Kraje zachodnie również powinny zacząć opracowywać coś podobnego, własne odpowiedniki.
Niewielkie mobilne jednostki Ukrainy skutecznie przeciwdziałają dronom szahid, a obecnie pracują nawet nad stworzeniem dronów przechwytujących. Właśnie takich rozwiązań potrzebujemy. Ten incydent uświadamia to, że jeśli Polska nie była w pełni przygotowana na atak zaledwie 19 dronami, to co się stanie, jeśli spotka się z tak długotrwałymi atakami jak w Ukrainie?
I nie dotyczy to tylko Polski. Nie sądzę, żeby mój kraj, Dania, również był gotowy. NATO jako całość musi poważnie się nad tym zastanowić, ponieważ za rok możemy regularnie spotykać się z podobnymi atakami.
Rosyjski dron uderzył w dom we wsi Wyryki w województwie lubelskim. Polska, 10.09.2025. Zdjęcie: Dariusz Stefaniuk/REPORTER
To pierwszy przypadek, kiedy członek NATO musiał zestrzelić rosyjskie drony. Jak Pan ocenia reakcję i wynik operacji sojuszników?
Nadal nie wiemy, jaki będzie wynik, ponieważ nie widzieliśmy jeszcze reakcji. Do tej pory kraje NATO nie spieszyły się z nią. Pozytywnym aspektem jest, że skoncentrowały się na wsparciu Ukrainy – to główne zadanie.
Jednak minusem jest to, że NATO nie podjęło zdecydowanych działań przeciwko prowokacjom, co prawdopodobnie skłoniło Rosję do dalszych działań.
Widzieliśmy już naruszenia przestrzeni powietrznej, zakłócanie sygnału GPS, sabotaż kabli w Morzu Bałtyckim. Jak dotąd nie udzielono żadnej realnej odpowiedzi na którąkolwiek z tych sytuacji
Mam nadzieję, że tym razem zobaczymy realne, zdecydowane konsekwencje – coś, co zmusi Rosję do zastanowienia się dwa razy, zanim spróbuje ponownie. Jeśli wszystko skończy się kolejną dyplomatyczną skargą, to nie wystarczy.
Ukraina – kluczowy gwarant bezpieczeństwa Europy
Jeśli Rosja zdecyduje się na kolejny krok, a ataki spowodują ofiary, to gdzie Pana zdaniem przebiega „czerwona linia”, która zmusi NATO do podjęcia bardziej zdecydowanych działań?
Pytanie brzmi, co naprawdę trzeba zrobić, by zaangażować w to Stany Zjednoczone. Jak dotąd reakcja Waszyngtonu była niezwykle słaba. Słyszeliśmy ostre oświadczenia ze strony NATO i niektórych krajów europejskich, ale od Donalda Trumpa – praktycznie nic.
Brak choćby zbliżonej [do NATO – red.] reakcji Stanów Zjednoczonych może skłonić Rosję do dalszych działań. Musimy zadać sobie pytanie: „Gdyby to był prawdziwy atak, z wybuchami w Polsce, to czy to by coś zmieniło?” Nie wiadomo. Ta niepewność jest niebezpieczna. Jeśli Rosja uważa, że Stany Zjednoczone nie zareagują, to co jest prawdziwym czynnikiem powstrzymującym?
W pewnym momencie może to podważyć samo NATO. Bo jaki sens ma sojusz, jeśli prowokacje nie mają żadnych konsekwencji?
Nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczymy zdecydowaną reakcję USA. Wygląda na to, że Donald Trump zrobi wszystko, by uniknąć działań przeciwko Rosji. Mam jednak nadzieję, że inne kraje będą w stanie dać Putinowi do zrozumienia, że to nie jest droga, którą należy podążać.
Niedawno prezydenci USA i Polski odbyli ciepłe spotkanie w Waszyngtonie, co w Warszawie zostało odebrane jako pozytywny sygnał dla sojuszu amerykańsko-polskiego. Jak interpretuje Pan brak ostrych komentarzy ze strony Trumpa na temat ostatniej prowokacji, biorąc pod uwagę ten kontekst?
Nie sądzę, by ktokolwiek mógł naprawdę ufać Donaldowi Trumpowi. On sympatyzuje z niektórymi europejskimi przywódcami, w szczególności z Nawrockim – ale także z Putinem. To właśnie takich prawicowych przywódców lubi wspierać. Natomiast innych gości odwiedzających Waszyngton przyjmuje chłodno.
W końcu nie ma żadnych podstaw, by wierzyć, że Trump będzie wspierał Europę przeciwko Rosji. Od momentu objęcia urzędu pokazuje coś zupełnie przeciwnego
Ogólna tendencja polega na tym, że udział Ameryki w zapewnianiu bezpieczeństwa Europy maleje. Dlatego budowanie naszego przyszłego bezpieczeństwa na „dobrych stosunkach” z Trumpem jest naiwnością. Europa potrzebuje alternatyw, które nie będą uzależnione od kaprysów amerykańskiego prezydenta.
Wiem, że stosunki między Polską a Ukrainą są skomplikowane, ale uważam, że najlepszą gwarancją bezpieczeństwa dla Europy będzie silna oś polsko-ukraińska
Potrzebujecie szerszej dyskusji na temat budowy nowej europejskiej struktury bezpieczeństwa. Zamiast po prostu mówić o „gwarancjach” dla Ukrainy, musimy uznać samą Ukrainę za kluczowego gwaranta bezpieczeństwa Europy, ponieważ ma ona największą armię, możliwości, determinację i położenie geograficzne, których potrzebujemy.
W przyszłości Europa musi zaakceptować fakt, że Stany Zjednoczone nie będą niezawodnym sojusznikiem przez dziesięciolecia. Stawianie na Waszyngton, co obecnie czyni Polska, jest po prostu naiwnością.
Donald Trump i Karol Nawrocki obserwują przelot samolotów wojskowych USA w Waszyngtonie, 3.09.2025. Zdjęcie: POOL via CNP/INSTARimages.com
Ponad jedna trzecia komentarzy w polskich mediach społecznościowych winą za prowokację z dronami obarcza Ukrainę. Dlaczego właśnie taka narracja została wybrana przez Kreml jako kluczowa? I na ile niebezpieczne może być takie przesunięcie punktu ciężkości – z mówienia o agresji Rosji na oskarżanie Ukrainy?
Nie można wykluczyć, że jakieś zakłócenia mogą skierować drony w niewłaściwym kierunku. Ale 19 dronów jednocześnie? Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że niektóre z nich przyleciały z terytorium Białorusi. Nie sądzę, by ktoś serio wierzył, że Ukraina celowo wysłała drony do Polski.
Jeśli Polska jest zaniepokojona, rozsądną reakcją byłoby rozszerzenie swojego systemu obrony przeciwlotniczej na terytorium Ukrainy lub patrolowanie granicy w celu przechwytywania zagrożeń przed nią
Inicjatywy takie jak europejska Tarcza Nieba [projekt naziemnego zintegrowanego europejskiego systemu obrony przeciwlotniczej, który obejmuje zdolności przeciwbalistyczne – przyp. aut.] byłyby silnym sygnałem dla Rosji, że takie działania nie będą tolerowane. Przyniosłyby też korzyści zarówno Polsce, jak Ukrainie.
Nie ma sensu obwiniać Ukrainy. Ukraina prowadzi wojnę, doświadcza masowych nalotów i oczywiście wykorzystuje środki walki radioelektronicznej. Czasami to powoduje zejście dronów z kursu, ale taka jest rzeczywistość na polu bitwy.
NATO nigdy nie stanowiło zagrożenia militarnego dla Rosji jako państwa – uważają niektórzy ukraińscy obserwatorzy. Z drugiej strony Sojusz stanowi realne zagrożenie dla reżimu politycznego Putina i właśnie dlatego rozpad NATO lub przynajmniej rezygnacja z ochrony krajów Europy Wschodniej, przyjętych do Sojuszu po 1997 roku, były i pozostają priorytetem polityki Kremla. Czy zgadza się Pan z tym stwierdzeniem? Co dadzą Moskwie prowokacje na wschodniej flance NATO?
Zgadzam się z tą opinią. NATO nie stanowi zagrożenia dla samej Rosji – nikt nie planuje inwazji na jej terytorium. Zarazem Sojusz stanowi ogromne zagrożenie dla imperialnych ambicji Kremla.
Dla Putina bycie wielkim mocarstwem oznacza posiadanie strefy wpływów nad mniejszymi sąsiadami – a NATO rujnuje tę ideę. Dlatego podważanie wpływów NATO jest jego obsesją
Nie sądzę również, abyśmy powinni wykluczać możliwość, że Rosja bezpośrednio zakwestionuje artykuł 5 w najbliższych latach. To nie będzie pełna wojna, ale drobne prowokacje, by sprawdzić, czy uda się wywołać rozłam, zwłaszcza przekonując Stany Zjednoczone do niewywiązywania się ze swoich zobowiązań. Jeśli tak się stanie, spójność NATO ulegnie rozpadowi.
A kiedy NATO zostanie osłabione, kraje Europy Wschodniej zostaną pozostawione same sobie. Rzucenie wyzwania NATO jako sojuszowi jest dla Rosji złym rozwiązaniem. Znacznie łatwiej jest zrobić to z Estonią, Łotwą, Litwą lub Finlandią – z osobna. Właśnie w ten sposób Rosja będzie mogła zrealizować swoje ambicje imperialne.
Cel Rosji: znormalizować chaos
Czy Ukraina powinna wyciągnąć jakieś wnioski z tego incydentu?
Nie. Głównym problemem jest gotowość Zachodu do działania. Logicznym pierwszym krokiem byłoby rozszerzenie strefy obrony powietrznej na część terytorium Ukrainy – zaledwie kilkaset kilometrów od granicy – i zezwolenie zachodnim samolotom na patrolowanie tej przestrzeni powietrznej. Nie byłoby to zbyt ryzykowne i stanowiłoby jasny sygnał.
Rosja wysyła drony, by znormalizować przekonanie, że takie incydenty są czymś normalnym. Zachód musi znormalizować coś przeciwnego: stałą obecność wojskową Zachodu w Ukrainie, ochronę jej przestrzeni powietrznej i stopniowe podejmowanie dalszych działań, jeśli Rosja będzie nadal wywierać presję.
Jak dotąd Zachód nie wykazuje zainteresowania tą kwestią. Nie wystarczy po prostu chronić naszą stronę granicy. Trzeba przejąć ukraińskie doświadczenie w tworzeniu niewielkich, wyspecjalizowanych jednostek do ekonomicznego zestrzeliwania dronów. Uczenie się na doświadczeniach Ukrainy – co działa, a co nie – byłoby dobrym początkiem.
Czy zachodni politycy zdają sobie sprawę, że ich reakcja jest w rzeczywistości dość słaba? Czy rozumieją, że Rosja to widzi i wyciąga własne wnioski?
Nie sądzę, by większość zachodnich polityków zdawała sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna jest sytuacja w Ukrainie. Jeśli taka sytuacja będzie się utrzymywać, nie można wykluczyć, że dotknie to również nas. Kiedy jedna ze stron zbliża się do porażki, można spodziewać się bardziej dramatycznych działań, tyle że wielu tego nie dostrzega.
Większość polityków nie docenia również determinacji Putina. Istnieje powszechne przekonanie, że on szuka wyjścia z sytuacji, tyle że on jest nastawiony na wygranie tej wojny. \Martwi mnie, co się stanie, gdy zda sobie sprawę, że nie wygra. Bo właśnie wtedy wojna może zaostrzyć się w sposób niebezpieczny dla Zachodu.
Martwi mnie, co się stanie, gdy zda sobie sprawę, że nie wygra. Bo właśnie wtedy wojna może zaostrzyć się w sposób niebezpieczny dla Zachodu
Uważa Pan, że Ukraina może wygrać? Dzięki czemu, w jakich okolicznościach?
Pytanie, co oznacza „wygrać”. Jeśli chodzi o przywrócenie terytoriów do granic z 1991 roku, to jest to trudne. Wymagałoby to załamania się Rosji, na przykład długotrwałych ataków na jej logistykę, które doprowadziłyby do spadku morale – podobnie jak w przypadku Rosji po I wojnie światowej. To nie jest niemożliwe, ale jest mało prawdopodobne.
Obecnie Ukraina skutecznie się broni, podczas gdy Rosja jest w ofensywie i napotyka trudności. Jeśli Ukraina przejdzie do ofensywy, napotka podobne wyzwania. Dlatego wyzwolenie wszystkich terytoriów jest obecnie bardzo trudne bez wymuszonego załamania Rosji lub poniesienia przez nią ogromnych strat.
Jeśli definiujemy „zwycięstwo” jako zachowanie niepodległości Ukrainy, to tutaj jestem znacznie bardziej optymistyczny. Ta wojna nie dotyczy przede wszystkim terytorium, ale kontroli politycznej. Celem Putina jest dominacja nad Ukrainą i przekształcenie jej w państwo podobne do Białorusi. W tym sensie Ukraina wygrywa.
Gospodarka wojenna Rosji jest niestabilna i w ciągu najbliższego roku trudno będzie jej utrzymać się na obecnym poziomie. Ukraina, która ma wsparcie zachodnich sojuszników, jest w bardziej stabilnej sytuacji. Dlatego w tej wojnie na wyczerpanie Ukraina ma lepszą pozycję niż Rosja, nawet jeśli całkowite wyzwolenie terytorium pozostaje trudnym zadaniem.
W październiku 2014 roku świat obiegły zdjęcia tajemniczego obiektu, który wynurzył się z wody w Archipelagu Sztokholmskim. Szwedzkie Siły Zbrojne natychmiast skomentowały to zajście jako „świadczące o obcej aktywności podwodnej”. Autorzy artykułu pt. „Stało się: polowanie na okręt podwodny w Archipelagu Sztokholmskim”, który ukazał się 20 października 2014 r. na łamach dziennika „Dagens Nyheter”, powołując się na źródła opisali, jak szwedzkie służby wychwyciły rozmowę w języku rosyjskim na częstotliwości wykorzystywanej przez Rosję w sytuacjach alarmowych. Kolejne zaszyfrowane informacje miały być wymieniane między obiektem a rosyjską bazą w obwodzie królewieckim.
Rozpoczęło się polowanie na nadawcę sygnału. Według źródeł miał nim być rosyjski tankowiec NS „Concord”, który od kilku dni znajdował się na bałtyckich wodach otwartych, niedaleko Archipelagu Sztokholmskiego. W „Dagens Nyheter” można było przeczytać, że Ministerstwo Obrony Rosji natychmiast zaprzeczyło, by jakikolwiek rosyjski okręt podwodny znajdował się choćby w pobliżu morskich granic Szwecji. Ale zdjęciom nie można było zaprzeczać.
Ten incydent spowodował, że szwedzkie wojsko zaczęło się zmieniać. Po tym październikowym poranku, unikając siania niepotrzebnej paniki, rząd zaczął wprowadzać zmiany na wypadek wojny. Jedną z nich było wznowienie programu podwodnego, na czele którego stanął szwedzki koncern Saab.
Szwedzi dostrzegli, z jaką łatwością obce mocarstwo może przekroczyć granice terytorium ich państwa – i praktycznie wpłynąć do stolicy
Od tamtej pory Saab miał przeciwdziałać łamaniu prawa morskiego, a podmorski potencjał obronny Szwecji miał zostać maksymalnie wzmocniony. Technicy i inżynierowie rozpoczęli pracę nad stworzeniem niewidocznych dla radarów okrętów podwodnych, które byłyby najlepsze na świecie, a także systemu wykrywania okrętów podwodnych.
Niedługo później przy Skeppsbron na sztokholmskim Starym Mieście wynurzył się z wody „Gotland” – okręt podwodny szwedzkiej marynarki wojennej, element najtajniejszego systemu obrony. To wąska i długa jednostka, której 25-osobowa załoga doskonali się obserwacji, zatapianiu wrogich okrętów i unikaniu trafienia przez okręty i samoloty.
Jeszcze dziesięć lat temu plany rozwoju programu okrętów podwodnych były kwestionowane, a nawet zagrożone zamknięciem. Dziś już nie ma wątpliwości: takie okręty będą odgrywały kluczową rolę w szwedzkiej obronie. Widok niebiesko-żółtej bandery powiewającej nad czarnym okrętem podwodnym był dla spacerujących po nabrzeżu dużym zaskoczeniem. Wielu nawet nie wiedziało, że szwedzkie wojsko w ogóle maj jakieś okręty podwodne, a zwykły obywatel nie miał pojęcia, że Szwecja jest w tej dziedzinie światową potęgą.
broszura pt. „Om krisen eller kriget kommer – viktig information till Sveriges invånare”. Zdjęcie: Zdjęcie: oficjalna strona rządu Szwecji
W razie kryzysu lub wojny
Dwa lata po wydarzeniach w Archipelagu Sztokholmskim do skrzynek pocztowych wszystkich mieszkańców Szwecji trafiła broszura pt. „Om krisen eller kriget kommer – viktig information till Sveriges invånare” [W przypadku kryzysu lub wojny – ważne informacje dla mieszkańców Szwecji]. Na niespełna 20 stronach wyczerpująco wyjaśniono, czym jest gotowość na wypadek kryzysu: co zrobić, gdy znika zasięg telefoniczny, internet, prąd i dostęp do informacji – a także komu ufać i skąd czerpać informacje. W broszurze podkreślono, jak ważne jest, by obywatel umiał samodzielnie, zanim nadejdzie wsparcie państwa, poradzić sobie w razie kryzysu lub wojny. Bo to sprawa kluczowa.
Na jednej ze stron zamieszczono check-listę ze wskazówkami dotyczącymi przygotowań w domu. Znalazł się na niej spis przykładowej żywności długoterminowej i takiej, której przygotowanie nie wymaga dużej ilości wody (bo przecież i z nią może być problem), obowiązkowe rzeczy z zakresu łączności, higieny, medycyny i potrzebne dokumenty. O tym wszystkim mówił podczas wywiadu dla PAP wiceszef MSWiA.
– Bądźmy przygotowani w ramach swoich możliwości, by przetrwać przynajmniej trzy doby bez pomocy struktur państwa – powiedział Wiesław Leśniakiewicz. – Miejmy zapas wody, niezbędne leki, środki higieniczno-sanitarne, zapas żywności, oświetlenie, które zadziała bez sieci elektrycznej, naładowane powerbanki. Miejmy też radio tranzystorowe, bo już zapomnieliśmy, że to może być jedyne medium do odbioru komunikatów.
Najnowsza wersja szwedzkiej broszury ukazała się w listopadzie 2024 roku i, jak poprzednia, nie wywołała szoku ani paniki wśród obywateli. Rozszerzona o kilka stron, ewidentnie wykorzystuje doświadczenia z ukraińskiego frontu – wiedzę, którą szwedzki rząd próbuje wykorzystać dla wzmocnienia bezpieczeństwa swoich obywateli. Przejawia się to również we wzmożonych kampaniach reklamowych dotyczących wstąpienia do armii, a także uświadamianiu, skąd może przyjść zagrożenie – przypadku Szwecji to Morze Bałtyckie i północ kraju. Dlatego w 2025 r. rozpoczęło się szkolenie szwedzkich arktycznych brygad specjalnych, by w razie wojny zarówno obywatele, jak wojsko, byli gotowi do obrony.
Zdjęcie wykonane 4 lutego 2025 r. przedstawia statek towarowy na horyzoncie, gdy członek załogi obserwuje go przez lornetkę z mostka USS Karlskrona (P04) na pełnym morzu u wybrzeży Karlskrony w Szwecji, w ramach natowskiej misji patrolowania Morza Bałtyckiego Baltic Watch, której celem jest ochrona krytycznej infrastruktury podwodnej. Zdjęcie: Johan NILSSON / TT NEWS AGENCY / AFP
Wojna w Ukrainie kupuje nam czas
Na początku marca, podczas posiedzenia Sejmu, premier Donald Tusk ogłosił, że trwają prace przygotowawcze nad projektem stworzenia w Polsce półmilionowej armii. Elementem projektu będą szkolenia wojskowe, które obejmą każdego dorosłego mężczyznę. Według premiera szkolenia te mają sprawić, by ci, którzy nie pójdą do regularnej armii, w sytuacji konfliktu mogli stać się pełnoprawnymi i pełnowartościowymi żołnierzami. Według niezależnego eksperta do spraw wojskowości, a także popularnego publicysty, aktywnego pod pseudonimem Kapitan Lisowski, w razie wybuchu wojny Polsce może nie wystarczyć obrońców. Przyczyną tego jest m.in. zawieszenie dawno temu poboru do zasadniczej służby wojskowej.
– Wojna w Ukrainie pokazała, że niezbędne są zasoby ludzkie liczone w setkach tysięcy – mówi Lisowski. – Zasoby rezerwistów, tych przeszkolonych, albo takich, których trzeba jedynie doszkolić. W Polsce mamy poważne braki w zasobach ludzkich. Mamy tych rezerw osobowych mniej niż Białoruś, a ta ma ich około 300 tysięcy. Dla naszego bezpieczeństwa musimy te rezerwy odbudować. Musimy też odbudować rezerwę sprzętową. To będzie wielkie wyzwanie.
Według kpt. Lisowskiego nie bez przyczyny premier właśnie teraz ogłosił koncepcję przeszkolenia Polaków, by skokowo, w krótkim czasie zwiększyć ilość zasobów rezerwowych i mobilizacyjnych naszej armii. To słuszny krok. Wątpliwości można mieć jedynie do zaproponowanych metod.
– Miesięczne szkolenie uważam za niewystarczające– mówi ekspert. – We wszystkich analizach, które wraz z kolegami robiliśmy, trzeba bazować na trzech miesiącach. Pamiętajmy, że zmieniła się broń, zmieniły się technologie, zmienili się też ludzie i trzeba to wszystko w tym uwzględnić. Trzymiesięczny okres szkolenia jest takim, jaki uznajemy za właściwy, by uzyskać podstawowego strzelca, którego następnie w zależności od predyspozycji można dalej kształtować na potrzeby armii.
Dodaje też, że rozbudowa naszej armii daje szansę na to, byśmy w racjonalnym czasie uzyskali jeszcze większy potencjał odstraszania i potencjał obronny, który powinien spowodować co najmniej potrzebę głębokiego zastanowienia się przez Rosję, czy warto z nami zadzierać. Bo czy warto ruszyć z atakiem na kraj dobrze przygotowany, kiedy może spowodować jeszcze większą hekatombę strat niż wojna w Ukrainie, choć front będzie o wiele krótszy?
– Mówię to mając nadzieję, że Ukraina nie ulegnie i granica polsko-ukraińska będzie bezpiecznym dla nas odcinkiem granicy wschodniej – dodaje kpt. Lisowski. – I że naszym jedynym zmartwieniem pozostanie ten północno-wschodni odcinek granicy naszej ojczyzny, u zbiegu z obwodem królewieckim i przy granicy z Białorusią. To pozwoli nam w potężnym stopniu zaoszczędzić siły w operacji obronnej i mieć ich wystarczająco dużo, by nie tylko się bronić, ale również móc odpłacić agresorowi za jego działania.
Bartłomiej Wypartowicz, dziennikarz oraz autor książki „Między Bugiem a prawdą”, idzie w swych rozważaniach o krok dalej. Jego zdaniem Polska już od jakiegoś czasu jest uczestnikiem wojny. A to, co dzieje się na ukraińskim froncie, kupuje nam czas
– Na wojnie cybernetycznej Polska jest już od dłuższego czasu – mówi Wypartowicz. – Nasze wojska obrony cyberprzestrzeni prowadzą działania obronne i jesteśmy podatni na ataki czy to graczy państwowych, czy niepaństwowych. Jesteśmy też na wojnie hybrydowej, czy też, jak można to nazwać, w działaniach pod progiem wojny. Chodzi tu m.in. o parcie migracyjne na granicy polsko-białoruskiej. Jesteśmy poddawani atakom sabotażowym – chodzi o próby podpaleń czy mocniejsze działania służb wywiadowczych Rosji. Czy możemy się obawiać wojny pełnowymiarowej? Obecnie Rosja jest mocno uwikłana w wojnę w Ukrainie i to ta wojna jest w pewnym sensie decydująca, jeśli chodzi o przyszłe formy jej agresji. Ale kiedy dojdzie do rozmów pokojowych czy do zawieszenia broni, to zegar zacznie tykać, zaczniemy mierzyć czas. Bo Rosja, nie prowadząc żadnych działań zbrojnych, zacznie odbudowywać swoje zdolności. Więc paradoksalnie dla wielu krajów europejskich, w tym Polski i Bałtów, uwikłanie Rosji w wojnę w Ukrainie jest pewnego rodzaju gwarancją bezpieczeństwa.
Zaufanie społeczne i odporność na dezinformację
Szwedzki model budowania odporności społecznej w sytuacji kryzysu to przede wszystkim próba stworzenia rozwiązania systemowego, w którym obywatel wie, co robić w obliczu kryzysu, jak się do niego przygotować, na co może liczyć i skąd powinien czerpać informacje, by nie poddać się dezinformacji. Według najnowszych statystyk Szwedzkiej Agencji Zarządzania Publicznego (Statskontoret) 65% obywateli Szwecji ufa swoim siłom zbrojnym, 74% policji, a 88% Säkerhetspolisen, czyli policji bezpieczeństwa.
Broszura „Kiedy przyjdzie kryzys lub wojna” jedynie przypomina informacje, które Szwedzi już znają: jak brzmią alarmy ostrzegające o zagrożeniu, gdzie znajdują się schrony i do których lokalnych władz zwrócić się po pomoc. Od czasu pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę szwedzkie władze opublikowały setki raportów na temat dezinformacji oraz sposobów walki z nią, a w sieci szerzą się kampanie, jak nie poddać się fake newsom. Zdaniem Bartłomieja Wypartowicza najważniejszym czynnikiem grającym tu rolę jest edukacja. Im człowiek lepiej wyedukowany, tym mniej podatny na różne działania kognitywne czy dezinformacyjne. Bo potrafi lepiej sprawdzać i weryfikować informacje.
– Niestety social media i big-techy sprzyjają zamykaniu się ludzi w swoich bańkach informacyjnych – mówi dziennikarz. – A wyrwać się z bańki dezinformacyjnej jest naprawdę trudno. To nie jest tak, że przyjdą do ciebie obce służby i powiedzą: „Cześć, od teraz jesteś naszym agentem i będziesz robił, co ci każemy”. Dużo łatwiej wprowadzić toksyczny tryb myślenia, stworzyć grupy, które będą kolportowały szkodliwe informacje, tworząc u danej osoby złudzenie, że jest kimś wyjątkowym, posiada tajemną wiedzę – a przez to misję, którą może szerzyć. Tu pojawia się pytanie, które mogłoby być rozwinięte na kilkudniowej konferencji naukowej: „Czy walka z dezinformacją jest skuteczna?” Moim zdaniem nie. Musimy się wzajemnie edukować i uodparniać.
Jak sprawdzić, czy tkwimy w bańce informacyjnej? Warto zmienić swoje przyzwyczajenia w sieci i zacząć szukać informacji w inny sposób. Przede wszystkim trzeba zacząć od wyrwania się spod wpływu algorytmów personalizujących, czyli tych, które śledzą naszą aktywność w sieci: czas spędzony na konkretnej stronie, przeczytane artykuły, napisane komentarze czy pozostawione lajki. Najprostszym rozwiązaniem jest usuwanie plików cookies, korzystanie z wyszukiwarki w trybie incognito lub zmiana wyszukiwarki na DuckDuckGo czy Startpage.
11.02.2025, Olsztyn. Wizyta i briefing ministra Wiesława Leśniakiewicza w Centrum Powiadamiania Ratunkowego z okazji Europejskiego Dnia Numeru Alarmowego 112. Zdjęcie: Artur Szczepański/REPORTER
Mój dom jest moją twierdzą
W poradniku przygotowanym przez MSWiA we współpracy z Rządowym Centrum Bezpieczeństwa podkreślane jest to, że obywatel ma być przygotowany na samodzielne przetrwanie 72-godzin we własnym domu. Zgadzają się z tym eksperci, między innymi twórcy projektu Academy Defence24.
Według generała Jarosława Gromadzińskiego odporność społeczeństwa zaczyna się od świadomości jednego obywatela.
Bo jeżeli każda rodzina będzie w stanie przetrwać 72 godziny bez pomocy zewnętrznej samorządu czy państwa, będąc przygotowaną i zabezpieczoną, to nie obciąży państwa czy samorządu, które w tych kluczowych godzinach od pojawienia się kryzysu będą mogły sprawnie rozwinąć cały system pomocy i ratownictwa, a następnie udzielić wsparcia społeczeństwu.
– To jest właśnie ta odporność – mówi generał. – Niezwykle ważnym elementem jest zbudowanie zaufania i komunikacji pomiędzy rodziną a najniższym szczeblem samorządu: sołectwem, wójtem, starostą. Istotne jest, by przed zdarzeniem kryzysowym ta władza nawiązała kontakt z obywatelem, aby obywatel ufał swojej lokalnej władzy. Żeby wiedział, że w sytuacji kryzysowej to właśnie tam należy szukać prawdziwych informacji. A władza wie, że tę informację musi obywatelowi przekazać, na przykład co cztery godziny wydając komunikat. Bo najgorszy w całym kryzysie jest brak wiedzy obywatela.
Według gen. Gromadzińskiego doświadczenia z Ukrainy pokazują, że kluczowa dla obywateli jest komunikacja. Ukraińskie władze doprowadziły do sytuacji, w której rządowe komunikaty docierają do obywateli poprzez wszystkie możliwe komunikatory, poczynając od Telegrama, a na serwisie X kończąc. Lokalne gminy, a nawet osiedla w dużych miastach, mają swoje kanały na Telegramie, w których otrzymują informacje z pierwszej ręki.
– Odporność społeczeństwa to też odporność na dezinformację – kontynuuje generał. – Odporność na fake newsy, odporność na sianie paniki wśród społeczeństwa. To pokazała nam wojna hybrydowa:że można silne oddziaływać na społeczeństwo, by ludzie przestali wierzyć samorządom, przestali wierzyć władzy. A stąd do destabilizacji struktur państwowych już tylko jeden krok.
Gromadziński jest propagatorem pomysłu tworzenia skrzynek przetrwania, a nie plecaków. Nie chodzi o negowanie wartości plecaka ewakuacyjnego, bo jego zawartość: woda, żywność długoterminowa, jakieś baterie, akumulatory, powerbanki, czyli wszystko, co pomoże ludziom przetrwać krytyczny czas – jest bardzo potrzebna. Chodzi o samo nazewnictwo, ponieważ nazwa „plecak” od razu przywodzi na myśl ucieczkę.
– A tu nie chodzi o uciekanie. Ucieczka jest czymś działającym na korzyść przeciwnika, wzbudza panikę w naszych szeregach. Chodzi o to, przetrwać w swoim miejscu zamieszkania 72 godziny, nie obciążając systemu państwa. Czekać, ale być poinformowanym i nie wpadać w panikę. Dać szansę państwu, żeby uruchomiło system kryzysowy i pomogło właśnie tobie.
„Poradnik bezpieczeństwa” to inicjatywa rządowa, której celem jest przygotowanie obywateli na różne zagrożenia – od cyberataków, dezinformacji, klęsk żywiołowych po sytuacje wojenne i kryzysy.
Przygotuj się na najgorsze, miej nadzieję na najlepsze
Warto być przygotowanym do sytuacji kryzysowej, zanim do niej dojdzie, bo przygotowanie da nam poczucie spokoju. Nim państwo uruchomi pomoc obywatelom w sytuacji kryzysu, czy też w sytuacji wojny, będzie już za późno na szkolenia i trening. Myśląc o własnym bezpieczeństwie czy bezpieczeństwie swojej rodziny, powinniśmy sami posiadać pewne umiejętności. Damian Duda, prezes fundacji „W międzyczasie”, która od początku pełnowymiarowej wojny ratuje życia ukraińskich żołnierzy na pierwszej linii frontu, podkreśla, że najważniejsze to być przygotowanym do udzielenia pierwszej pomocy – nie tylko komuś innemu, ale też sobie. Wojna w Ukrainie pokazała, że nie trzeba być uczestnikiem działań zbrojnych, by być narażonym na ogień wroga, jak na polu walki. Rosja ostrzeliwuje przecież rakietami także ukraińskie miasta, zadając cywilom obrażenia, z którymi żołnierze mają do czynienia na co dzień w okopach.
– Świat Zachodu żyje w złudnym poczuciu bezpieczeństwa – mówi Damian Duda. – Jesteśmy pod kloszem, który tworzą pozory międzynarodowego prawa humanitarnego i który buduje pozorne poczucie siły sojuszu.
Przeorientowanie polityki Stanów Zjednoczonych pokazuje, że każdy kraj, każde społeczeństwo powinno przede wszystkim myśleć o własnym bezpieczeństwie – a dopiero potem stawiać na sojusze i prawo
Zdaniem Dudy koniecznie trzeba zrobić kopię dokumentów i trzymać je w plecaku na wypadek ewakuacji. A także zadbać o paliwo, gdyby trzeba było się przemieszczać. Warto też zrobić kurs pierwszej pomocy lub nawet iść o krok dalej i przejść szkolenie z medycyny pola walki (tzw. TC3, od angielskiego Tactical Combat Casualty Care). Wiedza tam nabyta pomoże odnaleźć się w przypadku zagrożenia i da jakiś pogląd na to, z jakimi ranami możemy mieć do czynienia.
19.10.2024, Wroclaw. Uroczysta ceremonia zlozenia wojskowej przysiegi w Akademii Wojsk Landowych. Szescdziesieciu nowych zolnierzy zlozylo przysiege wiernosci sztandarowi Akademii i teraz dolacza do szeregow Sil Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Zdjęcie: Krzysztof Zatycki / Agencja Wyborcza.pl
– Polska od czasów Afganistanu i Iraku, które zresztą były konfliktami ekspedycyjnymi, a nie pełnowymiarowymi, nie zbierała doświadczenia z pola walki. W związku z tym nasze służby mundurowe nie zawsze mają odpowiednią wiedzę czy adekwatne przygotowanie w postaci systemu szkoleń – wyjaśnia Duda. – Zadaniem naszej fundacji, poza ratowaniem ludzi na polu walki i zdobywaniem tam doświadczenia, jest także przekazywanie tego doświadczenia naszym siłom zbrojnym. To jeden z ważnych aspektów naszej roboty: uczymy się tam, by uczyć tu, u nas, i wzmacniać potencjał obronny naszej ojczyzny.
Tej sprawie przyglądał się również kpt. Maciej Lisowski. Jego zdaniem polska armia na szczeblu centralnym nie czerpie jeszcze wiedzy z ciężkich doświadczeń ukraińskich sąsiadów. Jednak w poszczególnych jednostkach wojskowych, szczególnie w wojskach specjalnych, te zmiany i chęć nauki już widać. To ważne, bo każdy, choćby najprostszy, kurs czy szkolenie buduje większą świadomość w zakresie tzw. czerwonej taktyki, czyli wszystkich procedur i technik udzielania pierwszej pomocy medycznej i ewakuacji z pola walki.
– Żyjemy w czasach, w których człowiek jest jednym z najważniejszych aktywów i zasobów – mówi Lisowski. – Przy naszej demografii nie możemy sobie pozwolić na szafowanie życiem naszych żołnierzy w taki sposób, jak robią to Rosjanie w swoich „mięsnych szturmach”. Najważniejszym wyzwaniem jest dla nas to, by uczynić ludzi bardziej odpornymi na to, co się dzieje na polu walki poprzez właściwe umiejętności, m.in. samopomocy medycznej czy pomocy swoim kolegom. Wyraźnie widać różnicę w podejściu Ukraińców do swoich żołnierzy. Wypracowali system ewakuacji rannych na takim poziomie, że ich straty są nieporównanie mniejsze od strat strony rosyjskiej.