Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Z dronami, jak z bułkami: nikt nie chce tych z wczoraj
Kiedy zaczęła się inwazja, Ilia Aksionow, przedsiębiorca, który już od kilku lat pracował w Polsce, zaczął szukać sposobu, by pomóc. Z frontu szły prośby o apteczki i drony – dlatego na początku było 60 tysięcy apteczek, a potem drony. Dziś jego firma Ilji, AZ IMEX, jest częścią ukraińsko-polskiego mostu w dziedzinie obronności
Natalia Żukowska: Jak to się stało, że zajął się Pan produkcją dronów?
Ilia Aksjonow: Kiedy zaczęła się wielka wojna, od razu napisałem do fundacji UNITERS. Po kilku dniach otrzymałem odpowiedź, że potrzebna jest pomoc w zakresie zaopatrzenia medycznego. Po minimalnej cenie udało się zakupić dziesiątki tysięcy apteczek wyposażonych zgodnie ze standardami NATO. Tak się to wszystko zaczęło. Potem z frontu zaczęły napływać prośby o drony. Niewiele wtedy wiedzieliśmy o bezzałogowych statkach powietrznych – po prostu kupowaliśmy i przekazywaliśmy Maviki bez formalnej ewidencji. Bo na wojnie nie zawsze chodzi o papiery.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że wolontariat doprowadzi do skalowania biznesu.
Zawsze uważałem wolontariat za coś, w co trzeba zaangażować się fizycznie albo finansowo, po prostu pomóc – i kropka. Ale nasz główny inżynier wpadł na pomysł, żebyśmy sami robili drony dla wojska. Tak powstało 200 naszych pierwszych bezzałogowych statków powietrznych. Okazało się, że mieliśmy już wszystko, co było do tego potrzebne: sprzęt, narzędzia, personel z odpowiednimi kwalifikacjami. Później zgłosiła się do mnie organizacja wolontariacka z projektem finansowanym przez darczyńcę z Luksemburga. Potrzebowali części zamiennych do dronów. Nasza działalność zaczęła się rozwijać.
Jakie projekty teraz realizujecie?
Projektujemy drony, w szczególności duże bezzałogowe statki powietrzne klasy „Baba Jaga”, które mogą latać w nocy. Pracujemy również nad cewkami optycznymi – światłowodami dla systemów bezzałogowych. Mamy też projekt Combat UAV Academy, w ramach którego szkolimy wojskowych. Dla polskiej obrony terytorialnej przeprowadziliśmy już dwa kursy, za które zapłacili sami wojskowi, ponieważ nie ma jeszcze scentralizowanego wsparcia i finansowania. Wojskowi rozumieją, że trzeba być gotowym, bo jutro może wybuchnąć wojna, a oficjalna polityka nie odpowiada jeszcze na tę potrzebę.
Trudne rozstanie z Chinami
Proszę opowiedzieć o bezzałogowych statkach powietrznych, które opracowuje wasza firma. Jakie wyzwania przed wami stoją?
Produkujemy kilka typów bezzałogowych statków powietrznych – od uderzeniowych po specjalistyczne modele sterowane światłowodem lub jego kombinacją z łącznością radiową. Ma to kluczowe znaczenie dla pracy w warunkach różnych systemów walki elektronicznej na różnych odcinkach frontu. Istnieją również drony do zadań inżynieryjnych, na przykład do wykrywania niewybuchów, wyposażone w podwójną kamerę: dzienną, z poprawionym obrazem w ciemności za pomocą sztucznej inteligencji, oraz termowizyjną, o wysokiej rozdzielczości. Nasze modele mogą być kilka razy tańsze od swych zagranicznych odpowiedników, zachowując ich jakość i funkcjonalność. Szukamy równowagi między ceną a niezawodnością komponentów, ponieważ od tego zależy zarówno wydajność, jak skala wykorzystania.
Czyli szukacie alternatyw dla chińskich części, na przykład dla europejskich lub ukraińskich odpowiedników?
Używamy europejskich komponentów. Mamy partnerów w Europie i Ukrainie, współpracujemy też z ukraińską firmą, która opracowuje elektronikę na europejskim poziomie. Nie tylko szukamy, opracowujemy też własne rozwiązania. To ważne, ponieważ w Europie bardzo silnie promowana jest dziś idea rezygnacji z chińskich komponentów. Europejczycy dążą do całkowitej niezależności w tej dziedzinie. Jesteśmy również współzałożycielami polskiego projektu Drone Hub – konglomeratu polskich i europejskich firm, które pracują nad stworzeniem systemu produkcji dronów i komponentów bez chińskich części.
Jakie komponenty do dronów najtrudniej zdobyć?
To bolesna kwestia dla naszej branży. Przez wiele lat głównym dostawcą były Chiny. Na początku wojny wszyscy mogli spokojnie zamawiać przez Aliexpress dowolne produkty w nieograniczonych ilościach. Jednak później polityka uległa zmianie: od 2024 roku można zamawiać nie więcej niż dwie sztuki jednego produktu na osobę. Nas to zbytnio nie dotknęło, bo mamy niezawodne kontakty w Chinach, dzięki którym zamawiamy rzadkie części zamienne. Producenci często nawet nie wiedzą, że ich produkty trafiają do Ukrainy, co pomaga uniknąć problemów z brakiem komponentów.
Ogólnie jednak eksport z Chin jest obecnie bardzo utrudniony. Jeśli wcześniej towar docierał do Polski w ciągu 3-4 dni, to teraz może to trwać nawet do 2 tygodni. Do Rosji podobny towar dociera bardzo szybko
Najtrudniej zdobyć komponenty, które nie są produkowane ani w Ukrainie, ani w Europie. Na przykład kamery termowizyjne, których odpowiedniki są bardzo drogie. W Chinach są fabryki, które produkują 800 tysięcy kamer termowizyjnych miesięcznie, ale nawet tam czas oczekiwania na tysiąc sztuk może wynosić około miesiąca.
Kolejnym dużym problemem są magnesy neodymowe, kluczowy komponent silników do dronów. Produkują je głównie Chiny, które są światowym monopolistą w wydobyciu materiałów ziem rzadkich. Razem z partnerami opracowujemy możliwości uniknięcia zakupów w Chinach – od alternatywnych dostaw po montaż/przetwarzanie i zastąpienie importu poszczególnych ogniw. Bez udziału państwa jest to trudne, ponieważ potrzebne są inwestycje, standardy i długoterminowe umowy.
Kolejnym dużym problemem jest brak wysokiej jakości i optyki. Ciekawa jest historia firmy DJI, obecnie największego gracza na rynku dronów. Wcześniej ich drony nie różniły się zbytnio od innych, ale wszystko zmieniło się po zakupie pakietu akcji szwedzkiej firmy Hasselblad, która specjalizuje się w technologiach fotograficznych. Nowa kamera była kompaktowa, miała dobry zoom i wysoką rozdzielczość – prawdziwe know-how. DJI zintegrowało ten aparat z następną generacją dronów i dzięki temu stało się liderem na rynku. Jeśli coś podobnego pojawi się w Europie i nie zostanie sprzedane Chińczykom lub nie zezwoli się na produkowanie tego w ich kraju, będziemy mieli szansę konkurować.
Jakie są trudności w pracy w dziedzinie technologii obronnych w Europie?
Problem polega na tym, że wciąż zbyt wiele osób w Europie uważa, że wojna to coś odległego, co nas nie dotyczy. Dlatego zamówienia na drony są dość skromne. Najczęściej zamawia się je do celów szkoleniowych.
Nasze obecne moce produkcyjne pozwalają na wytwarzanie do 2 tysięcy dronów miesięcznie. Kluczowym czynnikiem dla skalowania byłaby obecność stabilnych i bezpośrednich zamówień od jednostek wojskowych lub państwa. Stworzyłoby to przewidywalny zakres prac i pozwoliło nam zainwestować w rozszerzenie produkcji.
Nocna akcja. Zdjęcie: Ołeksandr Rychlycki, 22 Oddzielna Brygada Zmechanizowana, 2025 r.
Przyszłość: skuteczne „kuchenne” drony
Jakie drony są najpopularniejsze do celów szkoleniowych?
Głównie – podstawowe modele dronów. Specyfika dronów polega na tym, że technologie zmieniają się bardzo szybko – mniej więcej co dwa miesiące pojawiają się aktualizacje: nowe systemy łączności, częstotliwości, ulepszone nagrywanie wideo. Nie produkuje się identycznych modeli, nawet do magazynu, ponieważ stale dodaje się nowe opcje. Jak w piekarni: nikt nie chce kupować wczorajszych bułek, wszyscy chcą świeże.
Gdzie znajdujecie specjalistów?
Do prostego montażu drona wystarczy osoba, która choć trochę zna się na technice – z tym nie ma problemu, można tego nauczyć. Ale kiedy mówimy o rozwoju, wynalazkach, tworzeniu własnych dronów, potrzebny jest specjalista, który zna się na nowych technologiach, zwłaszcza na oprogramowaniu, czyli inżynier-programista. A takich specjalistów jest niewielu. Dziś drony montują osoby, które wcześniej naprawiały elektronikę, iPhone'y.
Czy istnieją drony, które zachwycają zaawansowaną technologią?
Istnieją drony bardzo zaawansowane technologicznie, złożone, typu „Bayraktar” – z wieloma funkcjami i potężną kamerą. Zaczęto je opracowywać na długo przed pełną wojną. Ale są drogie.
Ukraińskie projekty można porównać do czegoś w rodzaju karabinu Kałasznikowa: są proste, tanie, ale zaskakująco skuteczne
Europa i Ameryka opracowały skomplikowaną i kosztowną broń, ale Ukraińcy walczą głównie za pomocą dronów o wartości 300 euro. Europejskie jednostki specjalne zaczynają zmieniać strategię, rozumiejąc, że w dzisiejszej wojnie należy brać pod uwagę tanie, „kuchenne” drony, którymi można by walczyć.
Europa pozostaje w tyle w dziedzinie technologii dronów?
Oczywiście. Ponadto w większości krajów brakuje wykwalifikowanych operatorów bezzałogowych statków powietrznych – i to jest problem. Przypomina się Japonia z czasu II wojny światowej: choć posiadała lotnictwo, traciła zdolność bojową z powodu dotkliwego braku wykwalifikowanych pilotów.
Co potrafią drony ze sztuczną inteligencją?
Pojęcie „drony ze sztuczną inteligencją” obejmuje kilka różnych typów systemów – od całkowicie zdalnie sterowanych urządzeń po prawie autonomiczne roboty. Istnieją zwykłe drony, które są całkowicie kontrolowane przez operatora; urządzenie nie podejmuje samodzielnych decyzji. Są też drony z naprowadzaniem – mają wbudowany komputer i algorytm, który po wydaniu polecenia przez operatora namierza cel i utrzymuje go w celowniku, nawet jeśli sygnał słabnie. Pozwala to na przykład na przechwycenie i zaatakowanie poruszającego się obiektu.
Są również systemy zrobotyzowane i półautonomiczne. Przed lotem można do nich wczytać trasę, mapę i sekwencję działań. Takie drony mogą działać na zasadzie bezwładności i nawigacji według wcześniej wczytanych map i obrazów, dlatego nie wymagają stałej łączności z operatorem. Co to oznacza w praktyce? Jeśli nie ma łączności radiowej lub jest ona zakłócana, dron z autonomiczną nawigacją może nadal lecieć zgodnie z programem i po wykryciu celu przez kamerę samodzielnie zainicjować atak.
Jaki wpływ na rozwój branży dronowej i Pana działalność będzie miało pojawienie się rosyjskich dronów nad Polską i nowa umowa między ministrami obrony Ukrainy i Polski?
Podpisano trzy porozumienia na szczeblu ministerstw, ale nie widziałem jeszcze tych dokumentów, więc opieram się na materiałach z polskich mediów.
Ogólnie ocena jest pozytywna: te umowy wzmacniają dwustronną współpracę. W szczególności polskie jednostki będą szkolić się pod okiem ukraińskich instruktorów. To korzystne dla obu stron: Polska ma duży potencjał produkcyjny i technologiczny, a Ukraina unikalne doświadczenie bojowe. Takie kroki pozwolą szybciej tworzyć rozwiązania uwzględniające realia współczesnego pola walki – od systemów naprowadzania ze sztuczną inteligencją po odporne na REB [środki walki radioelektronicznej – red.] grupowe loty dronów. Ostatecznie oba kraje zyskają silniejszy ekosystem obronny i wspólny dostęp do rynku najnowszych technologii bezzałogowych.
Ukraina jest dziś zmuszona do zajmowania pozycji lidera w Europie w produkcji dronów. Jakie są perspektywy dla tej branży po wojnie?
Po zakończeniu wojny nie będzie dużego zapotrzebowania na drony i wielu producentów będzie musiało się przekwalifikować – tak jak niektóre firmy, które produkowały lodówki, przeszły teraz na produkcję sprzętu wojskowego, a po wojnie wrócą do produkcji cywilnej.
Pomysł, że ukraińskie technologie zostaną bez przeszkód przyjęte w Europie, jest mitem. Francuzi chcą kupować od Francuzów, Niemcy od Niemców, a Polacy od Polaków
Nasza firma mogłaby pracować np. nad stworzeniem systemów ochrony przed dronami. Widzimy, że doktryna wojny się zmienia: przyszłość należy do bezzałogowych systemów, które potrafią skutecznie przeciwdziałać względem siebie nawzajem. Chcemy skupić się właśnie na takich rozwiązaniach.
Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Olga Pakosz: – W swojej „Książeczce o złym człowieku” pisze Pan, że zły człowiek to ten, który czyni zło w pełni świadomie – wybiera je jako własną decyzję, jako akt woli…
Roman Kuźniar: – On sam może tak osobie nie myśleć, a jednak czyni zło. W tym sensie, że podejmuje różne działania ze świadomością, iż narusza przyjęte w jego kulturze i kraju normy, wartości czy ograniczenia. Jeżeli robi to z pełną świadomością, to bez wątpienia czyni zło – bo wszystkie te normy istnieją po to, by zła unikać, a on je mimo to łamie. Myślę, że tacy ludzie wiedzą, że czynią zło, ale to im nie przeszkadza. Inne rzeczy – ich cele, dążenia, ambicje – są dla nich ważniejsze niż koszty i ofiary, które pojawiają się przy okazji.
Takich postaci jest wiele, choć w kategoriach mojej książki niewielu się tam mieści. Ta książeczka dotyczy bowiem naprawdę złego człowieka. Takiego, który dopuszcza się wielkiego zła.
Tymczasem w polityce częściej spotykamy zwykłych cwaniaków, przebiegłych ludzi, dla których władza jest sposobem na urządzenie się, na dobre życie, na bycie celebrytą.
Władza ma ogromny urok, przyciąga, bo daje różne możliwości. Tyle że ci ludzie nie używają jej do czynienia dobra, ale po to, by rządzić. Tak jak pisał Orwell w „Roku 1984”: „celem władzy jest władza”.
Dzisiaj wielu polityków – nie tylko w Polsce, również na Węgrzech (choćby Viktor Orbán) – kieruje się właśnie tą zasadą. Władza dla władzy. A jeśli władza staje się celem samym w sobie, po drodze dopuszczamy się różnych czynów: łamania prawa, naruszania norm moralnych, ignorowania wartości, na których zbudowana jest nasza cywilizacja. Przecież oni wiedzą, czym jest konstytucja, znają ustawy, dekalog, cały zestaw zasad, które kształtują człowieka naszej kultury. A mimo to wybierają co innego.
Oczywiście, w różnych cywilizacjach zło definiuje się odmiennie. Ja w swojej książce zajmuję się złym człowiekiem naszej cywilizacji – takim, który wie, że obowiązują pewne normy i wartości, a mimo to świadomie je łamie.
Dziś w polityce dziś obok ludzi naprawdę złych mamy też wielu takich „byle jakich”, dla których władza jest narzędziem do leczenia kompleksów. Jeśli jednak miałbym wskazać postać ucieleśniającą zło w czystej postaci, nie mam wątpliwości: to Władimir Putin, prezydent Rosji. Kanclerz Friedrich Merz powiedział ostatnio to, co my wiemy od dawna: że Putin jest najgorszym spośród złych ludzi, współczesnym zbrodniarzem.
Oczywiście, być może gdzieś w Afryce czy Azji są ludzie równie źli, ale w naszym zasięgu to właśnie Putin jest podręcznikowym przykładem złego człowieka.
Wspomniał Pan o tych, którzy nie mają kompetencji. Czy takich ludzi można nazwać złymi – czy po prostu głupimi?
Oni po prostu nie mają kompetencji. Ale mimo tego braku, idą do władzy, chcą jej i po nią sięgają. Co więcej, społeczeństwo często im na to pozwala. To zadziwiające, jak bardzo obniżyły się społeczne kryteria wyboru, jak bardzo się załamały.
Pamiętam dobrze czasy, kiedy ludzie chcieli wybierać kandydatów lepszych od siebie – kompetentnych, sprawiedliwych, mądrych. Chcieli być reprezentowani przez osoby, które uosabiały coś więcej: autorytet, kulturę, odpowiedzialność. Dziś jest zupełnie inaczej. Coraz częściej wyborcy wybierają polityków gorszych od siebie.
To jest naprawdę zdumiewające. Ludzie akceptują ten upadek kryteriów, przestają być wymagający wobec tych, którzy mają ich reprezentować. Kierują się innymi względami niż kompetencje czy uczciwość. Liczy się to, żeby polityk był „swój” – żeby odpowiadał na ich lęki, frustracje, aspiracje. Żeby był podobny do nich.
I to jest przygnębiające, bo coraz częściej mamy wrażenie, że wybory przypominają casting do serialu „Świat według Kiepskich”. Takich ludzi wielu wybiera, bo takich właśnie lubią.
Wojna jako kara dla europejskich aspiracji Ukrainy
W Ukrainie była podobna sytuacja. Kiedy Wołodymyr Zełenski ogłosił, że będzie kandydował na prezydenta, wielu uznało to za przejaw brak odpowiedzialności – przecież nie miał żadnych kompetencji. Często można też usłyszeć opinię, że „gdyby nie Zełenski, być może nie doszłoby do wojny na taką skalę”.
Nie wierzę w to absolutnie. To nie jest tak, że gdyby nie Zełenski, nie byłoby wojny. Ukraina po prostu poddałaby się bez walki? Nie, nie sądzę. Myślę, że nawet gdyby prezydentem pozostał Petro Poroszenko, to może udałoby się coś negocjować, coś „ugrać” – jakaś wymiana, pewne ustępstwa. Ale to byłoby tylko odwlekanie nieuniknionego. Bo ani Poroszenko, ani Zełenski nie byliby w stanie spełnić oczekiwań Rosji.
Na początku swojej niepodległości Ukraina pogrążona była w pewnej bylejakości – państwo dreptało w miejscu, rozwój był powolny, przywódcy zawiedli. Rosjanie długo patrzyli na to z pobłażaniem. Uważali, że dopóki Ukraina nie zagraża ich interesom, dopóki pozostaje krajem postsowieckim, półkolonialnym, „nijakim” – wszystko jest w porządku.
Ale wszystko zmieniło się po roku 2014, po pierwszym Majdanie. Wtedy Moskwa się przestraszyła. Zrozumiała, że Ukraina może naprawdę wejść na drogę rozwoju według zachodniego modelu – z demokracją, wolnym rynkiem, wolnością i dobrobytem. To było coś zupełnie przeciwnego do mafijno-oligarchicznego systemu w Rosji, kontynuującego carskie i sowieckie tradycje władzy i upokarzania obywateli.
Ukraińcy na Majdanie, 2013. Zdjęcie: AP Photo/Siergiej Czkow/Wiadomości wschodnie
Ukraińcy zaczęli pokazywać, że chcą czegoś więcej, że nie zadowalają się bylejakością. Dla obserwatorów z zewnątrz – nawet tych, którzy jeździli do Ukrainy – przez lata to było przygnębiające. Widzieli ogromny potencjał ludzi, inteligencję, kreatywność, a jednocześnie biedę, zaniedbanie, brak infrastruktury.
A potem w bardzo krótkim czasie coś się zmieniło. Rosjanie uznali, że Ukraina pod rządami Zełenskiego zaczyna się rozwijać w sposób, który zagraża ich interesom – nie militarnie, lecz ideowo. Przecież Ukraina nie mogła stanowić zagrożenia dla mocarstwa nuklearnego, stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ! Chodziło o coś zupełnie innego: o zagrożenie wynikające z odmiennego modelu rozwoju.
Putin i jego otoczenie dostrzegli, że Ukraina może stać się dla Rosjan przykładem – krajem demokratycznym, czystym, dobrze zorganizowanym, z przedsiębiorczymi ludźmi i dostatnim społeczeństwem.
Drugą Polską, drugą Słowenią, a choćby nawet Rumunią, która w ostatnich latach zrobiła ogromny postęp i przegoniła Węgry Orbána.
I właśnie to uznano w Moskwie za największe niebezpieczeństwo: że Ukraina stanie się naprawdę europejska – nie tylko geograficznie, ale kulturowo, cywilizacyjnie, mentalnie. Bo Europa nie jest pojęciem geograficznym, lecz kulturowym.
Czyli wojna była karą za europejskie aspiracje Ukrainy?
Tak, w pewnym sensie tak. Putin nie mógł zaakceptować Ukrainy, która przestaje być „częścią Rosji”. W jego wizji świata Ukraina miała pozostać „rosyjska” – tylko trochę inna, ale wciąż podporządkowana. A tu nagle jest kraj, który mówi: „chcemy być Europą”. Niedopuszczalne.
Dlatego właśnie podjęto decyzję o wojnie. Gdyby Zełenski czy Poroszenko chcieli utrzymać Ukrainę w stanie stagnacji, w bylejakości, w postsowieckim półkolonialnym modelu – nic by się nie stało. Ale Ukraina, która zaczynała się rozwijać inaczej, stała się dla Putina nie do przyjęcia.
Rosyjski imperializm nie mógł pozwolić, żeby Ukraina stała się Europą
Ale czy to wszystko sprowadza się tylko do dążenia Ukrainy do Europy? Czy może chodziło też o coś głębszego – o wartości?
Oczywiście, że chodzi o wartości. Bo jeśli mówimy, że Europa jest pojęciem kulturowym, to nie chodzi o sam kierunek polityczny, tylko o cały model rozwoju. O sposób, w jaki kształtuje się społeczeństwo, państwo, relacje między ludźmi.
Europa to demokracja, pluralizm, wolny rynek, a nie oligarchiczny system władzy. To społeczeństwo obywatelskie, w którym ludzie czują się odpowiedzialni za wspólnotę. I właśnie ta obywatelskość była w Ukrainie czymś wyjątkowym.
Na tle państw postsowieckich, a szczególnie w porównaniu z Rosją, Ukraina wyróżniała się właśnie tą wolnościową energią. W Rosji nie ma obywateli – są poddani, ludzie przyzwyczajeni do autorytarnej władzy. W Ukrainie było inaczej. Ta obywatelskość może nie była jeszcze zinstytucjonalizowana, uporządkowana, ale była autentyczna, spontaniczna, pełna pasji.
Ukraińcy buntowali się, kiedy czuli niesprawiedliwość. Nie mieli jeszcze stabilnych instytucji społeczeństwa obywatelskiego, lecz mieli wolę. To odróżniało ich od Rosjan.
I właśnie to stało się problemem dla Putina. W momencie gdy Ukraina zaczęła przybierać kształt kraju europejskiego, z wartościami wolności i demokracji, w Moskwie zapaliło się czerwone światło. Dla Putina to była linia nie do przekroczenia. Powiedział: non possumus –nie pozwalam.
Nie mógł się zgodzić, by Ukraina stała się częścią Europy, bo w jego wizji świata Ukraina jest – i powinna pozostać – częścią „Wielkiej Rosji”. Pisał o tym zresztą wielokrotnie: że Ukraińcy i Rosjanie to „jeden naród”. I to właśnie z tej ideologii, z tego imperialnego myślenia narodziła się wojna.
Panie Profesorze, żyjemy w XXI wieku, cywilizacja rozwija się, jak nigdy dotąd, a jednak znów dochodzimy do tego samego punktu: ktoś pragnie demokracji i wolności – i spotyka się z wojną. Czy to znaczy, że nie wolno chcieć rozwoju? Dobrze to rozumiem?
Mamy tu do czynienia z sytuacją bardzo niepokojącą, jeśli chodzi o Rosję. To kraj, który znalazł się w szponach, w łapach wyjątkowo złego człowieka. Człowieka, który zapanował nad Rosją, a jednocześnie zaczął śnić o odbudowie jej mocarstwowej pozycji, o przywróceniu jej znaczenia, jakie miała w czasach Związku Sowieckiego, ale w zupełnie innym sensie – nie jako federacja, lecz jako imperium.
Ja już od ponad dwudziestu lat, jeszcze od czasu drugiej wojny czeczeńskiej, nazywam go w zamkniętych gronach „rzeźnikiem z Leningradu”. Bo on ma duszę rzeźnika – rzeźnika ludzi. Tamta wojna, którą sprowokował, była czymś absolutnie strasznym. Trzeba być wewnętrznie bandytą, żeby przeprowadzić taką operację tylko po to, by legitymizować swoją władzę, by zostać rosyjskim Juliuszem Cezarem. Putin zapanował nad Rosją siłą, pokazując, że każdy opór, każda próba nieposłuszeństwa zostanie zmiażdżona. Dlatego właśnie nazwałem go rzeźnikiem z Leningradu – bo z innego domu, z innego świata on pochodził.
Dziś mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowo złym, który stanął na czele potężnego – przynajmniej militarnie – państwa. I który postanowił nie dopuścić do oderwania się Ukrainy od Rosji, szczególnie jeśli chodzi o model rozwoju. Ukraina, można powiedzieć, ma wielkiego pecha, że w rosyjskim centrum władzy zasiadł bandyta. Ale to nie jest zwykły bandyta. Putin to bandyta racjonalny, ale też polityk obsesyjny.
On popełnia zbrodnie racjonalnie – w sensie sposobu ich wykonywania – ale realizuje przy tym cele całkowicie nieosiągalne. Chce zwasalizować Ukrainę. Od początku uważałem, że to niemożliwe, że to czysta paranoja, wynik błędnej oceny rzeczywistości. Zaraz po wybuchu wojny w 2022roku napisałem w „Gazecie Wyborczej”, że Putin się Ukrainą udławi. I nadal tak sądzę. Rosja Putina nie mogła i nie może zawładnąć Ukrainą, bo Ukraińcy na tonie pozwolą. Nawet gdyby ich terytorium zostało zajęte militarnie, to i tak zgotowaliby Rosji piekło – takie jak Wietnamczycy Amerykanom czy Afgańczycy Rosjanom.
Ukraińcy mają w sobie ducha niezależności, wolę życia w wolności. Dlatego uznałem, że ta wojna jest irracjonalna. I Putin wciąż postępuje nieracjonalnie, choć w sposób racjonalny ją prowadzi.
Paradoksalnie, kontynuując ją, sam pogarsza sytuację Rosji: obniża jej potencjał, wyczerpuje zasoby demograficzne, gospodarcze, militarne. Wojna zawsze wyczerpuje, oczywiście Ukrainę również, ale to on ją rozpoczął.
Od niego więc zależy, kiedy ta wojna się skończy. Gdyby rzeczywiście chciał dobra Rosji, to, po pierwsze, nigdy by jej nie zaczął, a po drugie – gdy tylko by się zorientował, że podbój Ukrainy jest niemożliwy – szukałby sposobu na jej zakończenie, przy nawet minimalnym zachowaniu twarzy.
Pamiętam, że w pierwszych miesiącach wojny na Zachodzie pojawiały się głosy, że trzeba Putinowi pomóc wyjść z tej sytuacji z twarzą. Byłem w szoku. Pomyślałem wtedy: mamy pomagać bandycie zachować twarz? To była ilustracja naszego upadku myślenia o Rosji, naszej niezdolności do jej zrozumienia. Dziś już nikt o tym nie mówi.
Ukraina ma więc wielkiego pecha, że to właśnie taki człowiek jest po drugiej stronie. Mieliśmy kiedyś szczęście – z Gorbaczowem, z Jelcynem. To dzięki nim możliwa była pokojowa transformacja lat 80. i 90.,rozpad bloku komunistycznego i samego Związku Sowieckiego. Gdyby wtedy rządził ktoś w rodzaju Putina, wszystko potoczyłoby się o wiele bardziej dramatycznie.
By wygrać, wystarczy stanowczość dobrych ludzi
Czy dziś inni przywódcy albo prawo międzynarodowe mogą powstrzymać Putina? Czy nie potrzeba jeszcze gorszego człowieka – albo zbiorowego prawa?
Nie, nie. Wystarczy stanowczość „dobrych ludzi”.
Jest Pan optymistą.
Hitler został pokonany rzeczywiście z udziałem złego człowieka. Stalin, którego opisuję w mojej książce, był jednym z trzech największych złych ludzi, których tam przywołuję. Owszem, wziął udział w tej historii, ale początkowo pełnił rolę straszliwego przeciwnika Hitlera. Jednak w rzeczywistości Hitler został pokonany z udziałem dobrych ludzi i dobrych polityków – myślę tu o Roosevelcie, Churchillu i całej koalicji antyhitlerowskiej. To byli dobrzy ludzie i to oni przyczynili się do porażki Hitlera, który z różnych powodów nie mógł wygrać tej wojny. Rozszerzył ją tak bardzo, że ostatecznie musiał przegrać, także z udziałem Związku Radzieckiego.
Niestety bywa też tak, że ludzie odpowiedzialni za agresje czy zbrodnie pozostają bezkarni i żyją sobie w spokoju. Weźmy George’a W. Busha. On ponosi odpowiedzialność za inwazję na Irak: setki tysięcy zabitych, miliony uchodźców, wielkie zniszczenia. I ten „matołek” sypia teraz snem sprawiedliwego. Maluje prymitywistyczne obrazki, niczym Nikifor – jakby odkrył w sobie talent malarski — i sprzedaje je potem na odpustach czy jarmarkach, a nikt mu krzywdy nie robi. Tymczasem ten człowiek powinien trafić przed sąd: do więzienia, do Hagi albo stanąć przed wymiarem sprawiedliwości w USA. Złamał prawo zarówno amerykańskie, jak międzynarodowe.
Po agresji Rosji na Ukrainę mówiłem jasno: zamykamy drzwi i trzymamy je zamknięte na klucz. Rosja w pewnym sensie sama wyszła z Europy. Teraz trzeba wyraźnie powiedzieć: droga powrotu jest zamknięta. I w tym kontekście, żeby „pokonać” tego złego człowieka w praktycznym sensie, trzeba postawić na konkretną strategię polityczno‑militarną.
Moim zdaniem to nie jest kwestia „jeszcze gorszego ”przywódcy po drugiej stronie ani jakiegoś magicznego prawa. To kwestia siły, determinacji i konsekwentnego wsparcia dla Ukrainy. Trzeba Ukrainę potężnie dozbroić. Trzeba pozwolić Ukrainie wygrać na tyle, żeby można było doprowadzić do rozejmu akceptowalnego dla Kijowa. Jeśli zachodnie wsparcie uczyniłoby straty Rosji na tyle dotkliwymi, że dalsza agresja stałaby się dla niej nieopłacalna, nawet obsesyjny bandyta mógłby w końcu dojść do wniosku, że trzeba się zatrzymać.
Zawsze uważałem, że Ukraina nie odzyska w krótkim czasie wszystkich terytoriów utraconych w pierwszej fazie wojny jedynie siłami zbrojnymi. Linia frontu po tamtej stronie została bardzo mocno umocniona – Rosjanie budowali fortyfikacje, wzmocnili pozycje. Ofensywa wymaga ogromnej przewagi: obrońca może się bronić przy stosunku sił 1:4 – atakujący potrzebuje przewagi czterokrotnej. Z tego powodu byłem sceptyczny wobec kontrofensywy 2023 roku. Obawiałem się, że Ukraińcy „połamią sobie zęby” – poniosą straty ludzkie, sprzętowe, finansowe i moralne. To była ogromna próba, moim zdaniem obarczona sporym ryzykiem.
Mimo to uważam, że scenariusz polityczny, w którym Zachód dozbraja Ukrainę tak, by zadać Rosji ciężkie straty, jest możliwy. W takim scenariuszu Rosja mogłaby zostać zmuszona do negocjacji i zawarcia rozejmu, który zabezpieczyłby Ukrainę: suwerenną, z silnymi więzami z Zachodem i gwarancjami międzynarodowymi.
To jest realne, pod warunkiem że Ukraina będzie miała siłę, by wymusić na Moskwie kosztowną kontynuację agresji – koszty, które będą dla niej nie do udźwignięcia.
Nie twierdzę, że to łatwe. Wiem, że nie odzyskamy od razu wszystkich utraconych terenów. Ale kluczowe jest, by Ukraina pozostała bezpieczna i demokratyczna, a jej związki z Zachodem były trwałe. To właśnie powinien być warunek ewentualnego rozejmu. Putin miał cele jasno zarysowane, „denazyfikacja”i „demilitaryzacja” to były tylko preteksty. My natomiast musimy wymóc warunki, które zapewnią Ukrainie bezpieczeństwo i suwerenność.
Zawsze podaję przykład wojen francusko‑niemieckich: w jednej wojnie Francja straciła Alzację i Lotaryngię, w drugiej – odzyskała Alzację i Lotaryngię. Gdzie dziś są Alzacja i Lotaryngia? W granicach Francji. W pewnym okresie, na przełomie XIX i XX wieku, te tereny znajdowały się w rękach Prus, a później w rękach Niemiec.
Tak więc historia pokazuje, że terytoria mogą zmieniać przynależność, a losy narodów mogą się odwracać. I mimo że w obecnej wojnie to nie Ukraińcy, lecz Rosja dokonała agresji, nadal uważam, że możliwe jest doprowadzenie do sytuacji, w której ciężkie straty zadane Rosji przy pomocy Zachodu zmuszą Kreml do zawarcia rozejmu korzystnego dla Ukrainy.
Jeżeli mówimy o tym gronie dobrych ludzi, to kim oni właściwie są?
Mamy przecież Europę Zachodnią, w której obecnie rządzą w zdecydowanej większości normalni politycy. Bo to nie jest tak, że polityk musi być „dobrym człowiekiem” w sensie moralnym. On ma przede wszystkim porządnie rządzić swoim krajem, działać w jego interesie. Polityka to zawód nie dla Świętych Franciszków ani Samarytan. To zupełnie inna sprawa.
Ci ludzie dbają o interesy własnych krajów, o przestrzeganie prawa międzynarodowego, o poszanowanie norm przyjętych przez społeczność międzynarodową. I właśnie z takimi politykami mamy dziś do czynienia w Europie: z ludźmi, którzy doskonale rozumieją zagrożenie, jakie Rosja stwarza dla całego kontynentu. Wiedzą też, że Ukrainie trzeba pomóc w obronie jej suwerenności i zapewnieniu bezpieczeństwa.
Europa ponosi niemałe koszty tej pomocy – ale czyni to, bo uznaje, że tak trzeba. Bo uważa, że trzeba powstrzymać zło, które dziś uosabia Rosja Putina.
Europa przejrzała na oczy
A nie uważa Pan, że to uświadomienie sobie zagrożenia i zmiana myślenia na Zachodzie nastąpiły dopiero w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy drony zaczęły się pojawiać w przestrzeni powietrznej państw NATO?
Nie, nie. To się dzieje od samego początku tej wojny —od chwili, w której Ukraina zaczęła otrzymywać pomoc z Zachodu. Początkowo przeważającą część tej pomocy zapewniali Amerykanie, ale bardzo szybko dołączyli Europejczycy. Amerykanie pomagają przede wszystkim militarnie, natomiast państwa europejskie gospodarczo, humanitarnie, finansowo. Ukraina otrzymuje od Europy ogromną, wręcz bezprecedensową, pomoc. I warto, żeby w Ukrainie istniała świadomość, że jest to pomoc, jakiej nigdy wcześniej nie dostał żaden kraj nieotrzymujący wsparcia sojuszniczego czy wspólnotowego.
Ukraina jest przecież poza NATO, poza Unią Europejską, a mimo to otrzymuje od tych struktur taką skalę wsparcia, jakiej historia dotychczas nie znała. To wynika z głębokiej świadomości zachodnioeuropejskich przywódców, że trzeba bronić zasad, norm i zobowiązań międzynarodowych, które muszą być przestrzegane. Ale przede wszystkim z przekonania, że trzeba stawić czoło zagrożeniu, którym jest współczesna Rosja.
Owszem, na początku wierzono jeszcze, że Rosję da się przekonać, przemówić jej do rozsądku.
Pamięta pani zapewne tego słynnego „telefonistę z Pałacu Elizejskiego”, jak nazywano w polskich mediach prezydenta Macrona, który przez długie miesiące próbował rozmawiać z Putinem. On naprawdę wierzył, że siłą swego intelektu i dyplomatycznego uroku zdoła wpłynąć na bandytę z Kremla, że przywróci go do rozsądku. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Putin z niego kpił, drwił. W końcu Macron, urażony w swej dumie, zrozumiał, że z takimi ludźmi się nie rozmawia, i zaczął działać jak normalny przywódca. Dziś spisuje się znakomicie – zarówno w kwestii stosunku do Rosji, jak w sprawie pomocy dla Ukrainy.
Myślę więc, że ta przemiana, to przełożenie świadomości na działanie, nastąpiło dość szybko. Mieliśmy do czynienia z tym, co Niemcy nazywają Zeitenwende – przełomem epokowym. Niemcy także zmieniły swoje podejście, a Brytyjczycy od samego początku zachowali się bardzo dobrze. W istocie w ostatnich dniach nie wydarzyło się więc nic nagłego czy wyjątkowego. To proces, który trwa od początku wojny, od samej agresji Putina.
Jedyne, co się wydarzyło ostatnio, to fakt, że nasi sojusznicy, stacjonujący w ramach rotacyjnych misji lotniczych na terenie Polski, zachowali się dokładnie tak, jak należało. Działali zgodnie z procedurami, by the rules, by the book, jak mówią Amerykanie. Zadziałali w momencie, kiedy pojawiły się drony, a w kolejnych tygodniach podjęli decyzję o wzmocnieniu ochrony przestrzeni powietrznej krajów wschodniej flanki NATO. Sojusz postanowił wysłać dodatkowe siły, które umożliwiły uszczelnienie obrony przed ewentualnymi próbami ze strony Rosji. Wszystko przebiegło zgodnie z planem operacyjnym. Tak jak powinno.
Natomiast zmiana polityczna – w sensie mentalności, charakteru, decyzyjności, woli działania – dokonywała się stopniowo, krok po kroku, miesiąc po miesiącu, od lutego 2022 roku. I Zachód wobec Rosji już od dłuższego czasu zachowuje jednoznaczną postawę. Choć, oczywiście, pozostaje jeszcze pewien problem ze Stanami Zjednoczonymi.
To przecież Amerykanie podpisali w Budapeszcie dokument zobowiązujący ich do obrony Ukrainy w razie zagrożenia.
Tak, Joe Biden o tym oczywiście wie. Ale dla obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych prawo międzynarodowe, zobowiązania międzynarodowe USA to, mówiąc słowami kanclerza Bismarcka, tylko „świstki papieru”. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa nie czują się związane żadnymi wcześniej przyjętymi zobowiązaniami. I to jest właśnie problem.
Dziś Stany Zjednoczone właściwie stają się koniem trojańskim Putina na Zachodzie.
Bo Trump – i to widać bardzo wyraźnie – w tej wojnie stoi po stronie Rosji, po stronie Putina, a nie po stronie Ukrainy.
Matrioszki z podwójnym wizerunkiem prezydentów Stanów Zjednoczonych i Rosji na Arbacie w centrum Moskwy, 2025 r. Zdjęcie: OLESYA KURPYAYEVA/AFP/East News
Widzieliśmy, jak zachwycał się w towarzystwie rzeźnika z Leningradu na Alasce. I widzieliśmy też, jak próbował upokorzyć prezydenta Zełenskiego w Białym Domu. Uważam, że Zełenski wytrzymał presję, zachował się bardzo honorowo – nie dał się złamać i zmiażdżyć. Nie dał się upokorzyć w Białym Domu, na oczach milionów ludzi. Chwała mu za to.
Przecież był w sytuacji dramatycznej – bez jakichkolwiek kart w ręku, jak mówił ten zepsuty miliarder z Nowego Jorku. „Nie masz kart, musisz zagrać tym, co masz” – rzucał mu z pogardą. Ale Zełenski wiedział, że polityka międzynarodowa to nie gra w karty. On nie grał o własny interes, on reprezentował kraj w stanie wojny. I dlatego się nie ugiął.
Mamy więc ze Stanami Zjednoczonymi poważny problem. W Europie coraz wyraźniej narasta świadomość, że w obliczu zagrożenia ze Wschodu– mam na myśli Rosję – Europa musi nauczyć się radzić sobie bez Ameryki.
Dziś główną przeszkodą w szybkim zakończeniu tej wojny, w dojściu do rozejmu, jest sam Donald Trump. Putin doskonale wie, że ma go po swojej stronie.
A Europejczycy nie mogą prowadzić skutecznych rozmów pokojowych bez udziału USA, bo zawsze pojawia się ten „słoń w składzie porcelany”, czyli Trump, i wszystko burzy, wszystko wywraca.
On uniemożliwia wymuszenie na Rosji zakończenia wojny. To ogromny problem dla Zachodu. Jednak Europejczycy coraz wyraźniej rozumieją, że nie mogą na Amerykę liczyć – że muszą sami zapewnić swoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo Ukrainy w tej wojnie przeciw rosyjskiej agresji.
Trump sprawia, że tracę optymizm
Rok temu, tuż przed świętami, powiedział Pan w telewizji, że „światełka w tunelu nie ma”. A dziś w naszej rozmowie wspomina Pan o pewnej nadziei, o optymistycznej perspektywie zakończenia wojny. Co się zmieniło?
Wciąż nie jestem optymistą. Bo jeśli już jakieś światełko widać, to może to być raczej światełko nadjeżdżającego pociągu – widzę światełko w tunelu, ale to pociąg, który nas rozjedzie. Natomiast to, co dziś można uznać za pozytywne, to coraz twardsza postawa Europy wobec Rosji.
Jestem przekonany, że przywódcy zachodnioeuropejscy tego nie przewidzieli, gdy w roku 2022 czy 2023 mówili: „Będziemy wspierać Ukrainę tak długo, jak będzie trzeba”. I w drugiej połowie 2025 roku będą musieli powtarzać to samo. A to przecież oznacza, że nic się nie zmieniło. Rosja wciąż jest w ofensywie, jest powstrzymywana, ale nie ma żadnych oznak jej skłonności do zakończenia wojny. Teraz ma silny atut w postaci Trumpa, który faktycznie działa na jej korzyść.
Gdy Trump został wybrany, od razu napisałem artykuł, w którym wskazywałem, że Rosjanie postąpili według starego brytyjskiego powiedzenia: „Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich”. Tyle że poszli o krok dalej: jeśli nie możesz ich pokonać, wybierz im swojego prezydenta.
I faktycznie przyczynili się do tego, że Donald Trump został wybrany po raz pierwszy na prezydenta, wiedząc, że będzie działał w zgodzie z ich interesami.
Oczywiście, istnieją różne hipotezy dotyczące powiązań, o których nie wiemy, więc nie będę w nie teraz wchodził. Ale to wszystko powoduje, że wciąż trudno być optymistą, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Ameryka moralnie upadła. W Białym Domu mamy do czynienia z kimś, kogo w najłagodniejszy sposób można by nazwać klaunem – osobą infantylną, nierozumną, a przy tym wykazującą niezrozumiałą słabość wobec Rosji i jej prezydenta. To nie są rzeczy, które mogą napawać optymizmem.
Natomiast paradoksalnie właśnie to powoduje, że Europa się jednoczy, że Europa się „wzmaga” – bierze się w garść w kwestii budowania zdolności obronnych, w tym skutecznej pomocy Ukrainie. I to jest ten element nadziei, ten optymistyczny aspekt rozwoju sytuacji.
Ale jeśli spojrzymy szerzej na to, co się dzieje… Miesiąc temu widzieliśmy zdjęcia z Pekinu: przywódca Chin, drugiego mocarstwa światowego, w otoczeniu dwóch bandytów, dwóch zbrodniarzy: Kim Dzong Una i Putina. Idą razem, bez cienia wstydu. Xi Jinping, idąc w ich towarzystwie, wysyła światu bardzo czytelny sygnał: tak będzie wyglądał świat, który chcemy budować. Porządek międzynarodowy, który mają w głowie Chiny, to porządek, który ucieleśniają ci, którzy stoją po jego lewicy i prawicy: Kim i Putin.
To jest przerażające, ale mam nadzieję, że świat ten sygnał odczytuje, że ta część świata, która nie chce żyć w porządku narzuconym przez bandytów, zaczyna się mobilizować.
Bo zdarza się, że musi upłynąć trochę czasu, zanim ludzie odzyskają rozsądek, charakter, moralną siłę. Zanim zrozumieją, że trzeba działać – również w zakresie tak zwanych capabilities, czyli realnych zdolności obronnych i politycznych.
Marina Stepanenko: Jak ocenia Pani system bezpieczeństwa w Europie Wschodniej, przede wszystkim w Polsce i krajach bałtyckich? Na ile jest on odporny na długotrwałą presję ze strony Rosji?
Monika Sus: Dla Polski i wszystkich krajów graniczących z Rosją NATO pozostaje kluczowym graczem w dziedzinie bezpieczeństwa. Od tego należy zacząć każdą dyskusję. W ramach NATO najważniejsze jest obecnie zwiększenie wydatków na obronność i nowe inwestycje.
Proces ten trwa, ale jeśli zapyta Pani, czy te kraje mogą samodzielnie bronić się przed Rosją, powiedziałabym, że nadal potrzebują wsparcia NATO – zwłaszcza kraje bałtyckie, które nie mają na przykład systemów obrony przeciwlotniczej. Aby przechwytywać drony i inne zagrożenia ze strony Rosji, ciągle polegają na samolotach i siłach powietrznych sojuszników.
Polska nieco się wyróżnia – jest większa, silniejsza i lepiej wyposażona, ma własny system obrony przeciwlotniczej, więc może wytrzymać dłużej niż kraje bałtyckie. Obecnie jesteśmy silniejsi niż w 2022 roku.
Polska coraz aktywniej pozycjonuje się jako „państwo frontowe” i jeden z głównych graczy w dziedzinie bezpieczeństwa w Europie. W swoich badaniach opisuje to Pani jako proces poszukiwania statusu (ang. status-seeking). Czy uważa Pani, że Polska osiągnęła już poziom wpływów odpowiadający jej ambicjom?
Oczywiście. Polska ma duże ambicje i bardzo ważna jest dla niej tak zwana polityka statusu.
Polska nie tylko przeznaczy prawie 5% swojego budżetu na obronność w latach 2025-2026, ale także dąży do tego, aby zostać uznaną za jeden z najsilniejszych krajów na wschodnim skrzydle.
Powiedziałabym, że rząd doskonale zdaje sobie sprawę, że z partnerami jesteśmy silniejsi. Musimy współpracować z NATO i korzystać z instrumentów stosowanych lub proponowanych przez UE. Najskuteczniejszą ochroną, jaką Polska może obecnie zapewnić, jak twierdzą przedstawiciele ministerstw spraw zagranicznych i obrony, jest oczywiście dostarczanie broni Ukrainie i zapewnienie jej zwycięstwa w wojnie.
Ministrowie spraw zagranicznych Ukrainy Andrij Sybiha, Polski –Radosław Sikorski, Litwy –Kęstutis Budrys, Lublin, 16.07.2025. Zdjęcie: Michał Janek /REPORTER
Warszawa często podkreśla swoją szczególną rolę w regionie, a jednocześnie ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Czy to nie dwuznaczne: z jednej strony dążenie do autonomii, z drugiej uzależnienie od czynnika amerykańskiego?
Koncepcja strategicznej autonomii nigdy nie była popularna w Polsce, ponieważ była to w istocie francuska idea niezależności od Stanów Zjednoczonych.
Obecnie sytuacja w Brukseli uległa zmianie – nie chodzi już tyle o „strategiczną autonomię”, ile o zdolność Europy do działania bez Stanów Zjednoczonych, gdy jest to konieczne.
Polska jest podzielona w tej kwestii. Rząd Tuska i minister spraw zagranicznych Sikorski są proeuropejscy i uważają, że wzmocnienie obrony UE jest sposobem na umocnienie zarówno UE, jak i NATO. Nie oznacza to, że nie chcą oni ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi — Europa potrzebuje czasu, aby rozwinąć zdolność do samodzielnego działania, a to nie nastąpi w ciągu dwóch-trzech lat. Dlatego Polska kupuje amerykański sprzęt i ma nadzieję, że amerykańskie wojska pozostaną dłużej na wschodnim skrzydle, równolegle rozwijając europejskie możliwości.
Jednak jeśli zapytać kogoś z administracji prezydenta, to podkreśli on znaczenie USA jako jedynego skutecznego czynnika powstrzymującego Rosję i umniejszy znaczenie Europy. Z punktu widzenia eksperta jest to krótkowzroczne.
Myślę, że gdyby Karol Nawrocki lub inni jego zwolennicy doszli do władzy – bo prezydent nie może podejmować decyzji dotyczących polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Polski – również wybraliby ścisłą współpracę z europejskimi sojusznikami, ponieważ dla Polski bardzo opłacalne finansowo jest współpracowanie z Europejczykami, przy jednoczesnym utrzymywaniu bliskich stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
Ta dychotomia nie jest wyjątkowa dla Polski – Niemcy również borykają się z nią po długim okresie zależności od Stanów Zjednoczonych.
Idziemy w dobrym kierunku, ale przez następne pięć do siedmiu lat Stany Zjednoczone pozostaną niezbędne do zapewnienia możliwości strategicznych, podczas gdy Europa rozwija własne. Jest to okres przejściowy.
Wspomniała Pani o amerykańskich siłach zbrojnych a w kontekście informacji o zmniejszeniu ich obecności w Rumunii Warszawa dostała potwierdzenie, że Stany Zjednoczone nie planują ograniczać swojej obecności wojskowej na terytorium Polski. Jak ocenia Pani znaczenie amerykańskich sił zbrojnych dla bezpieczeństwa regionalnego? Czy istnieją scenariusze, w których obecność ta mogłaby ulec zmianie i co oznaczałoby to dla Polski i krajów bałtyckich?
Wiem, że Pete Haggett był w Warszawie w lutym i spotkał się z naszym ministrem obrony, zapewniając, że Stany Zjednoczone nie planują wycofać wojsk. Ale szczerze mówiąc, Stany Zjednoczone mogą być nieprzewidywalne. Dzisiaj mogą powiedzieć jedno, a za dwa tygodnie zmienić zdanie – taka jest administracja Trumpa. Widzę oznaki, że wycofają wojska z Polski, ale co do krajów bałtyckich nie jestem już taka pewna.
Obecność Stanów Zjednoczonych jest niezwykle ważna, ponieważ, jak wiadomo, Rosja rozumie język siły. Stany Zjednoczone są najsilniejszym członkiem NATO, a ich wojska na wschodnim skrzydle zmuszają Rosję do zastanowienia się dwa razy zanim podejmie działania.
Niedawne wycofanie wojsk z Rumunii nie jest przyjemne, ale w razie potrzeby inni sojusznicy z NATO (Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Niemcy) mogliby łatwo wypełnić tę lukę. Mówimy tu o około tysiącu żołnierzy, a nie o wycofaniu wojsk na dużą skalę. Naprawdę martwiłabym się, gdyby Stany Zjednoczone zmniejszyły swoją obecność w Niemczech, zwłaszcza w bazie Ramstein, która ma kluczowe znaczenie dla ogólnego bezpieczeństwa Europy.
Pomimo znacznych wydatków Polski na obronność, istnieje ryzyko, że przygotowuje się ona do „niewłaściwej” wojny: przywiązuje dużą wagę do drogiego sprzętu, ale jest słabo chroniona przed współczesnymi zagrożeniami, takimi jak masowe ataki dronów lub operacje hybrydowe. Czy podziela Pani tę ocenę i jakie strategiczne korekty mogłyby wzmocnić obronę Polski i krajów bałtyckich?
Świetne pytanie. Nie mogę zbyt wiele powiedzieć o krajach bałtyckich, ponieważ nie śledzę uważnie ich inwestycji w obronność, ale Polska nadal ma skłonność do myślenia w kategoriach wojny konwencjonalnej, co jest przestarzałym podejściem. Widzieliśmy to na przykładzie dronów – używanie drogich rakiet do ich zestrzelenia nie jest rozsądne.
Należy oddać sprawiedliwość polskiemu przemysłowi obronnemu, który zaczyna zdawać sobie sprawę z konieczności uczenia się od Ukrainy – współczesna wojna, technologie podwójnego zastosowania, start-upy produkujące tańsze, szybsze i bardziej adaptacyjne systemy. To bardzo ważne.
Problem polega na tym, że około 90% budżetu obronnego Polski trafia do państwowych przedsiębiorstw, które są zbyt duże i zbyt powolne, aby wprowadzać innowacje.
Obecnie toczy się dyskusja — spóźniona, ale konieczna — na temat zaangażowania większej liczby prywatnych firm i start-upów, które mogą szybciej reagować i efektywnie wykorzystywać finansowanie publiczne.
Przedsiębiorstwa państwowe mogą produkować czołgi i samoloty, a prywatne firmy powinny stać się siłą napędową innowacji. Technologie wojskowe rozwijają się tak szybko, że musimy iść z duchem czasu. Mamy nadzieję, że kraje bałtyckie – z ich mniejszymi budżetami i silniejszą kulturą innowacji– radzą sobie z tym lepiej.
W końcu, jeśli Europa chce powstrzymać Rosję, wszystkie systemy muszą działać razem. Idealnie byłoby, gdyby NATO i UE koordynowały podział pracy – różne kraje specjalizowały się w różnych dziedzinach, współpracowały w produkcji, zwłaszcza z Ukrainą, która najszybciej wdraża innowacje.
Z moich rozmów w Brukseli i innych stolicach wynika, że świadomość tego faktu rośnie. Biurokracja UE utrudnia szybkie postępy, ale uznanie problemu jest pierwszym krokiem – i to jest optymistyczne.
Otwarcie w Polsce hali produkcyjnej MESKO S.A., gdzie znajduje się produkcja amunicji pistoletowej i karabinowej, Skarżysko-Kamienna, 13.06.2025. Zdjęcie: Anita Walczewska/East News
Bada Pani współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa. Czy można powiedzieć, że mechanizmy współpracy między NATO, UE i Polską funkcjonują skutecznie? Co ma decydujące znaczenie — struktury formalne czy nieformalne powiązania?
Oprócz wspomnianych przez Panią podmiotów istnieją również mniejsze struktury, takie jak projekty krajów Europy Północnej i Bałtyckiej (grupa Nordycko-Bałtycka Ósemka – przyp. autora) lub Rada Morza Bałtyckiego. Są one ważne, ponieważ są bardziej elastyczne – decyzje w małych grupach są podejmowane szybciej niż w NATO czy UE. Mniejsze formaty pomagają również stworzyć impuls do działania większych organizacji, dlatego są ważną częścią europejskiego krajobrazu bezpieczeństwa.
Ogólnie rzecz biorąc, współpraca między NATO a UE przebiega dość dobrze, chociaż nadal jest ograniczona takimi kwestiami, jak spór między Turcją, Cyprem i Grecją, który utrudnia wymianę danych wywiadowczych. Ważne jest, że UE nie dąży już do powielania działań NATO. Jej rola polega na zachęcaniu państw członkowskich do bardziej efektywnego wydawania środków na obronność zgodnie z planami NATO, oferując pożyczki lub zachęty finansowe.
Struktura bezpieczeństwa Europy jest złożona i prawdopodobnie będziemy świadkami bardziej elastycznych, nieformalnych formatów, takich jak „koalicja chętnych” dla Ukrainy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że niektórzy sojusznicy nie ufają obecnie Stanom Zjednoczonym. Jednak takie koalicje mogą funkcjonować dopiero po zawieszeniu broni i będą opierać się na logistyce NATO.
Potrzebne są zarówno struktury formalne, jaki nieformalne, które powinny się wzajemnie uzupełniać. System bezpieczeństwa Europy rozwijał się stopniowo po II wojnie światowej i zamiast wymyślać go na nowo, powinniśmy jak najskuteczniej wykorzystać to, co mamy. Właśnie to starają się zrobić zarówno NATO, jak i UE.
Polska – Ukraina: współpraca w dziedzinie bezpieczeństwa
Jak scharakteryzowałaby Pani dzisiejszy poziom współpracy między Polską a Ukrainą w dziedzinie bezpieczeństwa?
Polska pozostaje jednym z najsilniejszych sojuszników Ukrainy w kwestii dostaw broni – i oczywiście powinno to być stałe i oczywiste. Na szczęście każdy poważny polityk sprawujący dziś władzę w Polsce doskonale rozumie, że bezpieczeństwo Ukrainy jest ściśle związane z bezpieczeństwem Polski. Ukraina w zasadzie toczy wojnę w naszym imieniu i musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby ją wesprzeć.
Uważam za bardzo zły znak, że prezydent Nawrocki nie odwiedził jeszcze Kijowa.
Z różnych źródeł słyszymy, że prezydent Zełenski wielokrotnie go zapraszał, ale Nawrocki do tej pory nie potwierdził wizyty – i to jest duży błąd.
A jak ocenia Pani stan współpracy zbrojeniowej między Polską a Ukrainą?
Współpraca między firmami zbrojeniowymi staje się coraz intensywniejsza, ale możemy zrobić więcej. Na przykład Dania realizuje już kilka wspólnych projektów z ukraińskimi firmami – i jest to obszar, w którym Polska również mogłaby zintensyfikować swoje działania.
Jestem bardzo wdzięczna Polsce za to, że to właśnie ona zainicjowała misję UE w zakresie szkolenia ukraińskich żołnierzy i że częściowo dzieje się to na terytorium Polski. Jest to bez wątpienia pozytywny krok.
Jakie czynniki polityczne lub społeczne utrudniają pogłębienie współpracy wojskowej między naszymi dwoma państwami?
Niepokoi mnie to, jak toksyczny staje się klimat polityczny między naszymi dwoma krajami.
Niektórzy przedstawiciele polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych są szczerze zaniepokojeni tym, że na przykład, jeśli Polska dołączy do „koalicji chętnych” i wyśle swoje wojska, będzie to zbyt ryzykowne z politycznego punktu widzenia.
W obu krajach istnieją siły nacjonalistyczne, które mogłyby wykorzystać taki krok. W Ukrainie niektórzy mogliby powiedzieć, że Polska dokonała inwazji – jest to narracja aktywnie podsycana przez Rosję. W Polsce nacjonaliści mogliby twierdzić, że tracimy żołnierzy za granicą i powinniśmy skupić się wyłącznie na obronie własnego terytorium, a nawet argumentować, że oddanie Ukrainy Rosji przyniesie pokój – co oczywiście jest nieprawdą, ale taka retoryka zyskuje na popularności.
Rząd Polski obawia się, że wprowadzenie wojsk może zostać wykorzystane do celów politycznych i sprowokować oskarżenia rządu o ochronę interesów Ukrainy zamiast Polski. A to może wzmocnić partie takie jak Konfederacja i Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego rozumiem, dlaczego rząd jest ostrożny. Jednocześnie z punktu widzenia eksperta chciałabym, aby Polska była bardziej aktywna.
A także, aby zarówno Ukraina, jak i Polska były bardziej wrażliwe na kwestie historyczne. Tak, mamy trudną przeszłość, ale teraz mamy wspólnego wroga – i to powinno przeważyć stare urazy.
Powiem coś optymistycznego: wszyscy, z którymi rozmawiałam w branży obronnej, twierdzą, że Polska będzie aktywnie uczestniczyć w każdej „koalicji chętnych”, ponieważ cała logistyka – żołnierze, broń, transport, lotniska i infrastruktura – będzie przebiegać przez Polskę. Brak wojsk na ziemi nie oznacza braku samolotów w powietrzu. Polska mogłaby pomóc w ochronie przestrzeni powietrznej Ukrainy, gdy zostanie osiągnięte zawieszenie broni.
Myśliwiec Typhoon FGR4 nad Polską, 19.09.2025. Zdjęcie: Ben Birchall/Press Association/East News
Czynnik amerykański i globalne zmiany
Ostatnie działania administracji Trumpa, w szczególności porozumienie z Seulem w sprawie transferu technologii dla floty atomowych okrętów podwodnych, wzmocnieniu roli polityki dalekowschodniej USA? Czy Europa, a zwłaszcza Polska i kraje bałtyckie, nie ryzykują, że znajdą się poza centrum uwagi polityki bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych?
Krótka odpowiedź brzmi: tak. Ale myślę, że jest to coś, co obserwujemy w Stanach Zjednoczonych już od dłuższego czasu. I jest to z pewnością jeden z powodów, dla których Europa musi być w stanie się bronić.
Bo nawet jeśli, powiedzmy, demokraci powrócą do Białego Domu i nawet jeśli będą oddani Europie i przychylni stosunkom transatlantyckim, to głównym przeciwnikiem Stanów Zjednoczonych pozostają Chiny i wszyscy o tym wiedzą.
Myślę, że w amerykańskiej administracji –zarówno wśród demokratów, jak i republikanów – panuje szeroka zgoda co do tego, że Europa musi być w stanie się bronić na wypadek, gdyby Stany Zjednoczone zostały zmuszone do przeniesienia swoich sił w region Indo-Pacyfiku.
Jak Polska mogłaby wtedy dostosować swoją strategię, aby zachować znaczenie i wagę w oczach Waszyngtonu?
Bardzo trudno będzie utrzymać wpływ, jeśli Stany Zjednoczone rzeczywiście będą zmuszone przenieść swoją uwagę z Europy. Uważam, że najlepszym scenariuszem dla Polski – i dla NATO jako całości – jest maksymalne wzmocnienie europejskiego filaru NATO.
Nie jestem pewna, czy samo kupowanie broni od Stanów Zjednoczonych – jak proponują niektórzy nasi prawicowi politycy – jest naprawdę właściwą strategią, aby utrzymać Amerykę na wschodnim skrzydle. Chodzi raczej o to, aby pokazać Stanom Zjednoczonym, że wydajemy wystarczająco dużo, inwestujemy we własne możliwości i udowadniamy, że możemy być silnym sojusznikiem. Ale w tym celu musimy zbudować znacznie silniejsze siły zbrojne w całej Europie, a nie tylko na wschodnim skrzydle.
Omówiłyśmy nieformalne formaty współpracy w Europie, ale mamy też wiele podobnych przykładów na skalę światową – od AUKUS po partnerstwa UE z azjatyckimi demokracjami. Czy te „elastyczne sojusze” stwarzają nowe możliwości dla zbiorowego bezpieczeństwa, czy też wręcz przeciwnie – ryzyko fragmentacji globalnego systemu?
Kolejne interesujące pytanie. Spróbuję udzielić krótkiej odpowiedzi: jedno i drugie. Te mniejsze formaty są potrzebne, ponieważ po prostu potrzebujemy większej elastyczności w tych strukturach.
Można ograniczyć ryzyko podziału, znajdując sposoby informowania i angażowania sojuszników, którzy nie należą do tych niewielkich ugrupowań. W razie potrzeby można również w pewnym stopniu włączyć do tych elastycznych formatów oficjalne organizacje międzynarodowe, co jest całkowicie realne. Widzieliśmy już, jak to działa w Europie, i jestem optymistką, że możemy to zobaczyć na arenie globalnej.
Oczywiście sprawia to, że świat staje się bardziej złożony, a wraz ze wzrostem złożoności zawsze istnieje ryzyko fragmentacji.
Ale jeśli spojrzeć na szklankę do połowy pełną, to istnienie bardziej zróżnicowanych systemów bezpieczeństwa może uczynić cały system bardziej odpornym.
Wyobraźmy sobie scenariusz, w którym na przykład Węgry, Słowacja, Czechy i Stany Zjednoczone blokują decyzje NATO, ponieważ stają się one bardziej zgodne z Rosją. W takim przypadku kraje o podobnych poglądach, takie jak Kanada i inni członkowie NATO, a nawet partnerzy, tacy jak Nowa Zelandia, Indonezja czy Korea Południowa, mogą nadal połączyć siły, aby utworzyć koalicję i podjąć działania. Na tym właśnie polega przewaga tego elastycznego formatu.
Monika Sus — profesorka Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, współpracowniczka Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, adiunkt i pracownik naukowy Szkoły Hertie (Berlin),redaktor serii Central and Eastern European Perspectives on International Relations wydawnictwa Palgrave Macmillan.
Spoglądam na zegarek – dochodzi piąta rano. Silnik w naszym busie, którym wieziemy pomoc dla wojska, właśnie zgasł po raz trzeci. Po chwili odpoczynku odpala znowu. Ale wiem, że dobra passa nie potrwa długo, a jesteśmy dosłownie pośrodku niczego. Do najbliższego dużego miasta, gdzie możemy liczyć na pomoc mechanika, mamy jakieś półtorej godziny drogi, tyle że jest sobota.
Wolontariusze z Polski
Ostatni raz nasz bus „Dobrowolec” traci moc kawałek za wsią Znamenka. Romek puszcza sprzęgło i pozwala samochodowi staczać się z górki, dopóki koła będą miały rozmach. Nagle za zakrętem naszym oczom ukazuje się parking, kawiarnia i mały warsztat dla TIR-ów. Parkujemy i zapadamy w krótki sen. Wisi tam kilka ogłoszeń warsztatów i firm oferujących lawetę. Ale poczekamy, nie będziemy budzić ludzi w sobotę o piątej.
Kiedy wybija ósma, biorę telefon i wykręcam numer do warsztatu, pod którym nasz samochód rozkraczył się na dobre. Odbiera zaspany męski głos. Opowiadam po ukraińsku, co się stało: nasz Vito padł, nie wiemy, co dalej, stoimy na waszym parkingu. Słyszę, że to warsztat dla TIR-ów, ale pomyśli i odezwie się. Mijają długie minuty, w mojej głowie kotłują się myśli: dziś mamy dojechać do Kramatorska, a ja nawet nie wiem, czy w ogóle uda nam się stąd odjechać. W końcu Romek bierze telefon i dzwoni pod ten sam numer, z którym rozmawiałam pół godziny temu.
– Dzień dobry – choć mówi po ukraińsku, od razu wiadomo, że jest obcokrajowcem – jesteśmy wolontariuszami z Polski. Zepsuł nam się samochód. Tak, mercedes Vito.
I nagle wszystko się zmienia. Po kilku chwilach obok samochodu pojawiają się jacyś mężczyźni. Dostrzegają polskie tablice rejestracyjne, zagadują, zaglądają pod maskę, dopytują. Jeden proponuje kawę, drugi pyta, czy wieziemy naszym chłopakom pomoc. Domyślam się, że to pracownicy lub klienci warsztatu. Jeden z nich bierze telefon, słyszę, jak mówi: Wania? No, tak, to Polacy.
– Za 10 minut przyjedzie tu kolega – zwraca się do nas. – Pociągnie was na holu do swojego warsztatu.
Rzeczywiście, po chwili zjawia się dwóch młodych chłopaków. Jednego z nich poznaję po głosie, to z nim rozmawiałam przez telefon. Podczepiają nas pod swoje auto i ciągną przez pół godziny dziurawą drogą. W międzyczasie zdążyłam się rozpłakać, że możemy nie zdążyć, a na nas czekają na froncie. W odpowiedzi usłyszałam, że zrobią wszystko, by nam pomóc jak najszybciej stąd wyjechać. Jeden z nich od razu rusza po potrzebne części do odległego Kropiwnickiego, a pozostali mechanicy rozbierają „Dobrowolca” na części.
– Idźcie na spacer, na kawę – radzi właściciel. – Zadzwonię, kiedy będzie gotowe.
Ruszamy przez tę dziwną i trochę zapomnianą przez świat miejscowość. Oplata ją obwodnica, więc ruch jest na tyle mały, że mieszkańcy od razu rozpoznają turystów. Przyglądają nam się z zaciekawieniem, kiedy robimy wielkie zakupy w lokalnym sklepie i urządzamy sobie piknik na ławce. Mimo zmęczenia,bułka z serem i cebulą smakuje tak, jak danie w najlepszej knajpie.
Po czterech czy pięciu godzinach dzwoni właściciel warsztatu: gotowe. Możemy jechać. Kiedy wchodzimy na teren warsztatu, mechanik tłumaczy co się stało i na co trzeba uważać. Ale zapewnia, że dokończymy misję.
– Ile się należy? – pytam i sięgam po portfel.
– Żartujesz sobie? To ja wam powinienem dopłacić. Pomagacie naszym obrońcom. Nie mógłbym spojrzeć na siebie w lustrze, gdybym wziął od was pieniądze.
Krakowskim targiem płacimy 450 hrywien za części, które kupili, i odjeżdżamy.
Od początku wielkiej w.
Jest styczeń 2023 roku. Wowa i Katia czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Ubrany na czarno mężczyzna ze spokojną miną wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód. Może mieć trochę ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi. Oni wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku w tej okolicy jest niebezpieczne. Choć Izium jest już wyzwolonyspod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć do siebie do domu sześcioro zupełnie obcych ludzi. I to domu, który nie jest bogaty, nie jest nowy. Tego wieczoru oddali nam wszystko, co mieli.
Podobne wspomnienia ma Karolina Kuzema, dziennikarka i wolontariuszka, która jako pierwsza Polka relacjonowała pełnowymiarową wojnę w Ukrainie. Docierała nieraz jako pierwsza na tereny wyzwolone spod okupacji, dokumentując dopiero co odkryte rosyjskie zbrodnie i doświadczając wielokrotnie ogromnej wdzięczności za samą tylko jej obecność.
– To była jesień 2022 roku, w okolicy Żytomierza – wspomina. – Liuda opiekowała się całą gromadką dzieci, wnukami i ciotecznymi wnukami, od przedszkola po nastolatki. Dostałam prośbę o jedzenie i pieluchy. Ugościła mnie domowym obiadem i nie wypuściła, póki nie zgodziłam się zabrać dwóch trzylitrowych słoików kiszonych pomidorów własnej roboty. Do dziś nie wiem, jak przewiozłam je przez granicę. Od tamtej pory pomagam im regularnie, właśnie napisała wiadomość z prośbą o jedzenie.
Ogrom swojego czasu Karolina spędza w regionie kupiańskim, do którego dociera znacznie mniej wsparcia i pomocy humanitarnej. Wynika to z odległości, fatalnych dróg i dużego niebezpieczeństwa – wiosną 2023 roku trwają potężne ostrzały samego miasta Kupiańsk, a wojska rosyjskie prą w kierunku strategicznej rzeki Oskoł, więc życie w przyfrontowych wioskach jest bardzotrudne. Do wsi Kruhljakiwka dostać się jest bardzo trudno, bo jedyny most łączący to miejsce z Senkowe jest wielokrotnie bombardowany. Trwa jego odbudowa, przejść można jedynie pieszo. Karolina prosi polskich wolontariuszy o wsparcie dla mieszkańców, którzy, mimo niebezpieczeństwa, docierają do wsi z pomocą humanitarną.
– Kilka dni później pojechałam do mieszkańców w gości – opowiada Karolina. – Nie kończy się na kawie. Witalij, mój sąsiad, który pomaga ojcu Leonidowi z tutejszej cerkwi zapoznaje mnie po kolei z każdym. Dostaję orzechy włoskie w słodkiej zalewie, kiszonego arbuza w beczkach, a Wowa,lokalny artysta, oddaje mi książkę o Senkowem z podpisem. Na drogę dostaję jeszcze kanapkę, chociaż do auta po drugiej stronie rzeki mam 10 minut drogi, a nim kolejne 10 jadę do domu. Jeszcze tego samego dnia Witalij przynosi mi wiadro domowych warzyw i miód. Ludzie oddawali niemal wszystko, co mieli.
Lokalny artysta i kiszony arbuz
Przyjaciele Polski
Tomek Sikora, muzyk, producent muzyczny i wolontariusz wspierający ukraińskie wojsko, Ukrainę zna jeszcze sprzed wojny. Jeszcze przed 2014 rokiem koncertował w ramach muzycznego projektu Karbido z pisarzem Jurijem Andruchowyczem, obserwując formowanie się nowej tożsamości Ukraińców, ich pragnienia bycia częścią Europy i oddzielenia się od tego, co rosyjskie. W lutym 2022 roku nie zastanawiał się, od razu podjął działania: zbiórki, charytatywne koncerty, w końcu także konwoje z pomocą humanitarną do Ukrainy. Po wyzwoleniu Irpienia spod okupacji ruszył tam pociągiem. Wtedy jeszcze miasto było zupełnie rozwalone. Nie było prądu, a Tomek miał w torbie tyle powerbanków, ile tylko zdołał udźwignąć.
– Dojechałem do Kijowa, a stamtąd samochodem pojechaliśmy do Irpienia – mówi. – Spotkałem tych samych ludzi, do których wcześniej wysyłaliśmy z Polski konwoje z pomocą humanitarną, z jedzeniem, ubraniami, karmą dla zwierząt. Pamiętam, że była tam starsza pani, która mieszkała w jakieś szopie obok swojego rozwalonego domu. Było już ciemno, powoli zaczynała się zima. Przekazaliśmy jej powerbanki, usiedliśmy w izbie, zrobiła nam herbatę. Kiedy już mieliśmy wyjeżdżać, bez słowa zapakowała całą torbę przetworów własnej roboty – kiszonek, grzybów.
Zbierała te grzyby sama w pobliskim lesie, a wtedy lasy wokół Irpienia wciąż były zaminowane, a więc takie grzybobranie było śmiertelnie ryzykowne. I ona te wszystkie zapasy oddała Tomkowi, nie chcąc słyszeć odmowy, choć sama miała niewiele. Muzyk postanowił więc zabrać przetwory do Polski ipoczęstować nimi tych ludzi i przyjaciół, którzy pomagali w zbiórkach dla Irpienia i Buczy. Do Ukrainy jechał obładowany tym, co da Ukraińcom energię, a wracał z obdarowany słoikami i energią do dalszych działań:
– Wtedy poczułem, że to ma sens, że pomaganie ma sens. To też dało mi motywację, by dalej działać. Później było już trochę inaczej, bo zaczęły się wyjazdy na front, ale to był pierwszy impuls, że obcy ludzie, którzy sami niewiele mieli, bo dostawali pomoc od nas, dzielili się ze mną tym, co mieli.
Tomasz Sikora
Specjalnie robię błędy, żeby zapytali, skąd jestem
O tym, że bez nas, Polaków, na froncie byłoby znacznie ciężej, słyszy każdy wolontariusz, który dociera nieco dalej na wschód. Mówią o tym przede wszystkim wojskowi, którzy otrzymują wsparcie w postaci generatorów, dronów czy samochodów. Ale niezwykle ważne dla nich jest też to, że ich żony, córki i matki znalazły w Polsce bezpieczne schronienie. Żołnierze mogą walczyć i skupić się na swoich wojskowych zadaniach, bo na głowy ich kobiet nie spadają rakiety. To bardzo ważne dla ich higieny psychicznej, która i tak mocno cierpi w okopowych warunkach.
Niezwykłego ciepła doświadczyła niejednokrotnie wolontariuszka Agnieszka Zach, zwana też Wiedźmą. Agnieszka dowozi pomoc dla żołnierzy na pierwszą linię frontu, spędzając z nimi dużowspólnego czasu kiedy wracają z pola walki, często wykończeni i brudni, potrzebujący się wygadać. Bardzo często pytają o to, co się dzieje w Polsce,wiedząc, że wewnętrzna polityka naszego kraju może mieć realny wpływ na ich losy w okopach. Często też pokazują zdjęcia swoich dzieci, rodzin. Zdarza się im płakać. W naszym podcaście „Barszcz Talks” Wiedźmawspominała, jak żołnierze zrobili dla niej prysznic z wody pitnej, którą przynieśli na własnych plecach.
Marysia, jeszcze jedna wolontariuszka z Polski, mieszka w Ukrainie niemal od początku inwazji. Pracuje zdalnie, a kiedy kończy pracę, zajmuje się wolontariatem. Koordynuje pomoc z Polski, pomaga przy dokumentach, wspiera wolontariuszy z całego świata, którzy docierają na Donbas z pomocą humanitarną czy wsparciem dla ukraińskiej armii. To, że jest Polką, wielokrotnie pomogło jej coś załatwić czy uzyskać pomoc.
– Im bardziej szalone jest coś, co potrzebuję zorganizować, im trudniej mi kogoś zachęcić do zrobienia dla mnie czegoś, czego wcale nie muszą robić, tym częściej staram się wpleść w rozmowę jakiś błąd językowy. Tylko po to, żeby powiedzieć, że jestem obcokrajowcem, że się jeszcze uczę języka. Zawsze pytają, skąd jestem – przyznaje Marysia. – Bo wiem, że kiedy odpowiem, że z Polski, to już ich mam, że odpali się w nich w pełni opcja bycia pomocnym i uczynnym.
Marysia jest tam na stałe. Obserwuje zmieniającą się rzeczywistość, kolejne upadające miasta, przybliżający się front i znikających dookoła ludzi. Jedyne, co się nie zmieniło od samego początku, to propolskie nastroje. W okopach nie ma wielkiej polityki, a dla ukraińskiego żołnierza Polak to przyjaciel. I nie ma wyjątków. Pewnego dnia Marysia zatrzymała się, by podrzucić autostopowicza na dworzec. Kiedy wysiadał, zobaczyła na jego ramieniu dwie naszywki: jedna to były połączone ze sobą flagi Ukrainy i Polski, a druga… orzełek nawiązujący do Wehrmachtu. Początkowy szok Marysi przerodził się w śmiech:
– Pytam go, czy ma świadomość, że obok polskiej flagi nosi symbol, który Polaków obraża. A on mi mówi, że ten orzełek jest po to, bytrollowaćRosjan, żeby dać pożywkę ich propagandystom. Nie miał pojęcia, jak negatywnie Polacy na to reagują. Najważniejsza dla niego była polska flaga, bo dostał ją od polskich medyków, którzy ratują żołnierzy na polu boju. Na koniec powiedział, że po wojnie to on chyba na klęczkach pójdzie na pielgrzymkę do Polski dziękować tym wszystkim ludziom, którzy byli tak dobrzy dla jego córki, która uciekła tam na początku pełnowymiarowej inwazji.
Polscy wolontariusze w Ukrainie
Czas trolli
10 października 2025 roku Europol i Eurojust rozbili przestępczą siatkę w Łotwie. Według śledczych przestępcy mieli stworzyć farmę trolli, w której powstało aż 49 milionów fałszywych kont w sieci. Operacja pod kryptonimem „Simcartel” spowodowała aresztowanie pięciu osób, zamknięcie pięciu serwerów i przejęciu 1200 SIM-boków, 40 000 aktywnych kart SIM oraz setki kart, które miały zostać aktywowane. To czas, kiedy powinniśmy być bardzo uważni i delikatni, nie dawać wciągnąć się w manipualcje i tym manipulacjom poddawać. Nie dać się prowokować internetowym trollom, bo to może być jeden z tych 49 milionów fejków.
Pod opublikowanym przeze mnie filmem z punktu stabilizacji, w których ratowane są życia ukraińskich żołnierzy, spotkałam się z niewyobrażalną falą hejtu. Życzono mi najgorszych rzeczy, ze śmiercią włącznie. Jednak przyglądając się sprawie na spokojnie zrozumiałam, że większość nienawistnychkomentarzy pochodziła z konta nowych lub ze zmienioną jakiś czas temu nazwą. Z pewnością większość z nich jest fałszywa i stworzona tylko po to, by nieść tylko jeden przekaz: Ukraińcy są naszymi wrogami.
Natomiast lawinowo ruszyła ze strony Ukraińcówogromna ilość podziękowań, dowodów serdeczności oraz wpłat na zrzutki. Uderzył mnie jeden z komentarzy: „Jak dobrze wiedzieć, że są jeszcze wspaniali Polacy, którym nie jest wszystko jedno i przejmują się tą wojną. Bo w Polsce o Ukrainie można usłyszeć tylko same straszne rzeczy”.
44-letni Piotr N.,który przez ostatnie miesiące transmitował w sieci agresywne,antyukraińskie materiały, usłyszał sześć zarzutów: nawoływaniedo nienawiści ze względu na narodowość i wyznanie, propagowanieprzemocy, propagowanie symboli wspierających rosyjską agresję,bezprawne ujawnienie danych osobowych, groźby oraz publikacjęnagrań z użyciem broni białej. Grozi mu do pięciu lat więzienia.Sąd zastosował dozór policyjny.
„Nazar” był w Trójmieście znaną postacią. Najpierwpatostreamer, potem uliczny prowokator, który łączył agresję zwidowiskiem. Najpierw zaczepki wobec osób mówiących po ukraińsku,potem zaklejanie antywojennych murali, wreszcie groźby i napaści.Mechanizm był powtarzalny: prowokacja, kamera, transmisja, wzrostzasięgów i datki od widzów. W jego materiałach pojawiały siętreści antyukraińskie, symbole rosyjskiego imperializmu, białabroń używana do zastraszania oraz publikacje danych osób, którego krytykowały. Pod koniec października nagrał jak zakleja taśmąmural „Solidarni z Ukrainą” na przystanku PKM Jasień,komentując to słowami „Polska czysta”. Ostatni live, któryzakończył się zatrzymaniem, nadawał 31 października. Widać nanim, jak prowadzi samochód i komentuje „zdrajców, co sprzedalikraj Ukrom”. Policja zatrzymała go na ul. Morskiej w Gdyni.Wstępny test wykazał obecność THC, a krew przekazano do badań.
To pierwszy przypadek, gdy władze zastosowały pełen pakietprzepisów dotyczących mowy nienawiści i propagowania ustrojówtotalitarnych wobec osoby działającej przeciwko Ukraińcom wPolsce. Kluczowe są tu artykuły 256 paragrafy 1 i 2 kodeksukarnego, a także 255, 190, 160 k.k. i art. 107 ustawy o ochroniedanych osobowych. Po raz pierwszy znak „Z” i inne symbolewspierające rosyjską agresję potraktowano nie jako opinię, leczjako propagowanie ustroju totalitarnego.
To realny przełominterpretacyjny i sygnał, że prawo zaczyna widzieć związek międzyinternetem a realną przemocą
Według śledczych „Nazar” od miesięcy wykorzystywał mediaspołecznościowe do wzniecania wrogości wobec uchodźców idziałaczy ukraińskich. W jednym z nagrań zachęcał do„oczyszczenia Polski”, w innym groził konkretnym osobom,wymieniając nazwiska i adresy. Jego materiały udostępniano nagrupach o profilu prorosyjskim, a niektóre z nich pojawiały siępóźniej na kanałach Telegramu i TikToka kontrolowanych przezśrodowiska powielające narracje Kremla.
Zatrzymanie „Nazara” wpisuje się w szerszy kontekstnarastających w 2025 roku incydentów antyukraińskich. W kwietniudoszło do pobicia młodego obywatela Ukrainy w Poznaniu po tym, jakrozmawiał przez telefon w swoim języku. W czerwcu w Krakowie ktośoblał czerwoną farbą tablicę „Solidarni z Ukrainą”, a wsierpniu w Katowicach wandale zniszczyli ukraińskie flagi przedszkołą podstawową, w której uczyły się dzieci uchodźców. WWarszawie, Wrocławiu i Łodzi coraz częściej zgłaszano atakisłowne, akty wandalizmu wobec ukraińskich lokali i przypadkiwyzwisk w komunikacji miejskiej. Według danych StowarzyszeniaInterwencji Obywatelskiej liczba takich zdarzeń w 2025 roku wzrosłao ponad 40 procent w porównaniu z rokiem poprzednim.
Na działania policji zareagowała Natalia Panchenko, liderkaukraińskiej społeczności w Polsce, którą „Nazar”wielokrotnie atakował w sieci. „Dziś policja zatrzymała jednegoz antyukraińskich blogerów, który od dłuższego czasurozpowszechniał antyukraińską narrację na TikToku, w tym atakowałtakże mnie i rozpowszechniał nieprawdziwe informacje na mój temat.Polska jest państwem prawa, i prędzej czy później każdy, kto toprawo łamie, ponosi konsekwencje swoich działań. Także, kochani,głowa do góry. Róbmy dalej swoje: pomagajmy, budujmy mosty,działajmy na rzecz prawdy i sprawiedliwości. Krok po kroku, każdy,kto współpracuje z Rosją, bierze rosyjskie pieniądze i szerzyrosyjską propagandę, zostanie rozliczony. Prawda zawsze sięobroni. Trzeba tylko odrobinę cierpliwości.”
Ta wypowiedź brzmi jak manifest obywatelskiego hartu. To głoskobiety, która od trzech lat działa na styku wojny i migracji,niosąc pomoc, a jednocześnie walcząc z narastającą faląagresji. Panczenko od dawna apelowała do władz o realne reakcje naprzypadki nienawiści wobec Ukraińców — w szkołach, sklepach, naulicach i w sieci. Zatrzymanie „Nazara” to w tym sensie równieżzwycięstwo obywatelskiego uporu i konsekwencji.
„Nazar” nie jest agentem, lecz użytecznym narzędziem. Podhasłami rzekomej „obrony polskości” powielał narracje Kremla:o „ukrainizacji Polski”, „preferencjach dla uchodźców”,„denazyfikacji”. Każdy jego stream był cząstką wojnykognitywnej, której celem jest rozsadzenie wspólnoty od środka. Tolaboratorium dezinformacji: emocje przechwycone i skanalizowane wstronę nienawiści. Rosji nie trzeba żołnierzy w UniiEuropejskiej, jeśli potrafi wytwarzać takich ludzi —przekonanych, że nienawiść to patriotyzm.
Sprawa ma znaczenie większe niż sam proces. Po raz pierwszytransmisje na żywo stały się pełnoprawnym materiałem dowodowym.Po raz pierwszy zrównano propagowanie symboli wspierającychrosyjską inwazję z propagowaniem ustroju totalitarnego. Po razpierwszy polskie państwo zaczęło realnie reagować na przemocsymboliczną i propagandę agresora, używając prawa karnego jakonarzędzia obrony wspólnoty. Po latach bezczynności, po setkachzgłoszeń o atakach na Ukraińców w przestrzeni publicznej i winternecie, państwo przestało udawać, że to tylko „społeczneemocje”.
„Razem lepiej” to opowieść o tym, jak Polacy i Ukraińcy codziennie współtworzą nową wspólnotę — w pracy, sąsiedztwie, kulturze i życiu społecznym. Chcemy przełamywać stereotypy i walczyć dezinformacją. Pokazać jak solidarność, współpraca i wzajemne zaufanie budują odporność społeczną. Że siła państwa zaczyna się od ludzi, którzy wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Cykl powstaje we współpracy z partnerem strategicznym – Fundacją PZU.
Prowadziło mnie poczucie winy
Jak wyglądała Twoja transformacja z kobiety uciekającej przed Rosjanami przez las czarnobylski w redaktorkę naczelną wydawnictwa w stolicy Polski? A może „transformacja” to nie jest właściwe słowo? Przez długi czas miałam poczucie, że stałam się zupełnie nową osobą. Dlatego „transformacja” do mnie przemawia. Towarzyszyło mi wiele różnych uczuć, które mnie prowadziły i zmieniały. Najsilniejsze z nich to poczucie winy wobec córki. Kiedy wybuchła wojna, Aglaja miała pięć lat. Wychowuję ją sama, jestem po rozwodzie. To poczucie winy wobec dziecka zmusiło mnie do działania, inaczej absolutnie nie zdecydowałabym się na wyjazd.
Na początku wojny mieszkałaś w Sławutyczu, które szybko znalazł się pod okupacją. 24 lutego podjęłam złą decyzję, aby wyjechać z Kijowa do rodziców do Sławutycza. Już drugiego dnia znaleźliśmy się w blokadzie: z jednej strony była granica z Białorusią, a z drugiej otoczyła nas armia rosyjska. Walki były zacięte. Przez pewien czas Rosjanie koncentrowali się na Czernihowie, ale odcięli nam prąd, a jedzenie się skończyło... Gdy zaczęli się zbliżać, a potem rozpoczęli szturmowanie Sławutycza, siedziałam w piwnicy.
Wyrzucałam sobie, że wiele matek podjęło oczywistą decyzję o ewakuacji dzieci na zachód, a ja zabrałam córkę na północ i teraz siedzę w piwnicy w okupowanym mieście, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.
Po tygodniu zrozumiałam, że trzeba wyjeżdżać. Uciekaliśmy samochodem osobowym przez zaminowany las. Na rękach swoich i dziecka zapisałam atramentem grupy naszej krwi, a córce włożyłam do kieszeni notatkę z imionami wszystkich krewnych oraz numerami telefonów. Jechaliśmy do Kijowa siedem godzin, minęliśmy 15 blokad. Apotem od razu wyjechałam za granicę, jechałam bez przerwy - tak bardzo byłam przerażona.
Życie w ciemnościach w Sławutyczu
W normalnym życiu też zawsze wszystko kontrolujesz? Tak, jestem samotną matką, więc przyzwyczaiłam się do podejmowania wszystkich decyzji za siebie i za dziecko. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie jako menedżerka ds. praw autorskich. Nie jestem prawniczką, ale wymagano ode mnie, aby wszystko było zgodne z prawem. To wszechogarniające poczucie winy spowodowało, że coś w mojej psychice się załamało.
Sądząc po dalszej części Twojej historii, nie załamałaś się do końca. Co ci pomogło? Analizując całą tę tragedię z dystansu, zrozumiałam, że poczucie winy było paliwem, dzięki któremu dotarłam do Polski, przetrwałam tam pierwsze miesiące i zaczęłam iść dalej.
Właściwie to chciałam jechać do Niemiec, bo znam niemiecki, a poza tym miałam tam znajomych. W Polsce nie miałam praktycznie nikogo, więc zamierzałam tylko na chwilę przespać się w Warszawie i ruszyć dalej. Wtedy mój jedyny znajomy w Warszawie –reporter Witold – poprosił mnie, żebym przyszła do Instytutu Reportażu i opowiedziała o swojej ewakuacji. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko, ale nie mam gdzie się zatrzymać. Witold na to: „No to zostań u mnie”. A ja ledwo go znałam! Poznaliśmy się na festiwalu literackim w Dnieprze, jeszcze rok przed wybuchem wojny, rozmawialiśmy jakieś pół godziny przy śniadaniu.
Potem pojawiło się kolejne wyzwanie: znajomi, do których mieliśmy pojechać do Niemiec, zadzwonili i poinformowali, że zachorowali na COVID i nie mogą nas przyjąć. A ja na to: „OK, plot twist”. I znowu uratowało nas cudowne zrządzenie losu —nieznajomi Polacy zaproponowali nam mieszkanie na „dwa-trzy miesiące”. Wiecie, co skłoniło mnie do pozostania?
Przez miesiąc mieszkałam w Sławutyczu według dziwnego harmonogramu, w którym każdy nowy dzień nie przypominał poprzedniego.
W Warszawie upajałam się myślą, że przez całe trzy miesiące będę mogła mieszkać w jednym miejscu, że będę mogła zaplanować dzień.
Wtedy wydawało mi się to luksusem, więc przeprowadziłam się do tego mieszkania, a mieszkałam w nim prawie dwa lata.
A potem dopadł mnie zespół stresu pourazowego. Kupiłam w Biedronce duże opakowanie soli i zaczęłam się zastanawiać, po co mi jej tyle. Czy to nie oznacza, że zostanę tu na dłużej? I wpadłam w depresję. Przeszłam przez tyle strasznych wydarzeń i przetrwałam, a tu przeprowadziłam się do spokojnego miejsca — i wszystko...
Później wydałam sporo pieniędzy na psychoterapię, aby nauczyć się żyć i nie planować przyszłości. Bardzo traumatyczne były dla mnie niekończące się pytania „Co dalej?” i „Jak żyć?”. Pewnego dnia postanowiłam żyć tu i teraz. I zaczęłam aktywnie uczyć się języka polskiego.
Z córeczką w Warszawie
Po prostu próbujemy
Pewnie nie było to trudne, bo język polski nie jest ci całkiem obcy. Mam polskie pochodzenie, ale nie znałam polskiego. Moje panieńskie nazwisko to Kuchinska, ponieważ mój tata jest Polakiem z rodziny, którą Stalin wysiedlił ze wschodniego Wołynia do Kazachstanu. Kiedy rodzina została tam przywieziona i porzucona na stepie w miejscu o tymczasowej nazwie „Punkt 22”, moja prababcia była w ósmym miesiącu ciąży. Tam urodził się mój dziadek, a potem mój ojciec. Następnie rodzina ojca przeniosła się z Kazachstanu na Krym, a potem do Sławutycza.
Dlaczego twój ojciec nie wyjechał do Polski? Ponieważ zajmuje się energetyką jądrową, a w Polsce nie ma elektrowni atomowych. Gdyby ojciec wyjechał, nie znalazłby pracy w swoim zawodzie. Poświęcił życie elektrowni w Czarnobylu, a poza tym lubi mieszkać w Ukrainie.
Należę już do pokolenia, które nie mówi po polsku. Kiedy pytają mnie: „Jesteś Ukrainką czy Polką?”, nie wiem, co odpowiedzieć. Wychowano mnie w Ukrainie z głębokim szacunkiem dla Polski.
Od dzieciństwa mówiono mi, że mam najlepszą mieszankę krwi, ponieważ mam powiązania zarówno z niesamowitymi Polakami, jak i niesamowitymi Ukraińcami.
Teraz, jako uchodźczyni, nauczyłaś się już języka polskiego i otrzymałaś Kartę Polaka. Aby uzyskać zaświadczenie, że jestem częścią polskiego narodu i społeczeństwa, trzeba zdać trudny egzamin. Zaczęłam dogłębnie studiować historię i kulturę Polaków. A teraz wszystkim opowiadam o przepisie na dobre samopoczucie zagranicą: „Z szacunkiem i ciekawością studiuj życie ludzi, wśród których się znalazłeś”.
Rozumiem, że większość uchodźców, którzy przybyli do Polski, nie ma takiego stosunku do języka polskiego i kultury jak ja. Codziennie odkrywam coś nowego. Kiedy zaczęłam pracować na polskim rynku książek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było kupienie podręcznika przygotowującego absolwentów szkół do egzaminu końcowego z literatury. Ciekawie było dowiedzieć się, na jakich książkach wychowuje się polski czytelnik. Zrobiłam to, by lepiej zrozumieć ludzi, wśród których teraz żyję.
Przed Instytutem Reportażu, w którym Polina opowiadała o tym, jak ewakuowała się z Ukrainy
Brzmi to niewiarygodnie, ale rok po tym, jak z jedną walizką i bez planów na życie znalazłaś się w Polsce, otworzyłaś w Warszawie filię ukraińskiego wydawnictwa Artbooks. Było bardzo trudno? W Ukrainie środowisko literackie jest dość małe w porównaniu z Europą i myślę, że rozeszły się plotki, że jestem w Warszawie. Poza tym nauczyłam się już języka polskiego i znałam pracę w wydawnictwach. Zaproponowano mi więc utworzenie redakcji w Polsce. Zgodziłam się, chociaż z mojej strony była to szalona decyzja. Pamiętam, jak wychodziłam z tego spotkania i myślałam: „Skąd wzięłaś, Polina, pomysł, że uda ci się stworzyć wydawnictwo tutaj, w Unii Europejskiej?”. Ale krok po kroku pokonuję przeszkody.
Podoba mi się, że ludzie, z którymi zaczynałam tę działalność, są bardzo elastyczni. Wszyscy od razu zrozumieli: „Tak, będziemy popełniać błędy, ale po prostu próbujemy”. Miałam silne wsparcie kolegów z Ukrainy. Moim zadaniem jako redaktora naczelnego było stworzenie wydawnictwa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania, podczas których wyjaśniano, jak działają polskie przepisy, jak zawierane są umowy, jakie są ich rodzaje. Przez pierwsze miesiące badałam, od czego zacząć, aby nie natknąć się na jakieś prawne „miny”.
Pierwsza książka dla dzieci w Państwa wydawnictwie ukazała się 21 czerwca 2023 roku. Dlaczego postawiliście na literaturę dziecięcą? Na początku pracowałam w redakcji sama.
Pomyślałam, że dopóki nie pojawią się redaktorzy znający język, można wydawać książki... bez tekstów.
Tak więc naszymi pierwszymi „jaskółkami” stały się wimmelbuki, czyli kolorowe, wielkoformatowe książki dla dzieci, w których znajduje się wiele szczegółowych ilustracji, w które dziecko może się zanurzyć. Tym bardziej, że nasze ukraińskie wydawnictwo słynie ze swoich wimmelbuków.
Właśnie na tych książkach podjęłam pierwsze próby zrozumienia druku i tłumaczeń. Tekstu było tam bardzo mało, ale mimo to pracowali nad nimi tłumacz i redaktor literacki. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach wydaną w Polsce książkę obrazkową, a było ich od razu kilka, nie cieszyłam się — byłam niespokojna. Drżącymi rękami przeglądałam książkę w poszukiwaniu błędów. Chociaż jeszcze przed drukiem przejrzałam w komputerze każdy milimetr książki! Nie było żadnych błędów, ale mój niepokój nie zniknął. Teraz przeszłam już ten etap i mogę powiedzieć, że jako pełnoprawna wydawczyni narodziłam się wraz z polskim Artbookiem.
Z pierwszymi polskimi książkami
Kontynuowałam intensywną naukę języka polskiego, ponieważ nie jestem native speakerem, a potrzebowałam naprawdę dobrej znajomości języka, aby dobrze sobie radzić. Przy okazji znalazłam redaktorkę z Polski i powierzyłam jej pracę z tekstami, a sama zajęłam się zarządzaniem.
Od dwóch lat nieustannie studiuję przepisy, ponieważ europejska biurokracja jest naprawdę skomplikowana. W Ukrainie miałam konkretne obowiązki w procesie wydawniczym— jeśli zajmowałam się prawami autorskimi, to tylko nimi. A tutaj trzeba kompleksowo rozumieć wszystkie procesy tworzenia książki. Szukam redaktora, zajmuję się oprawą graficzną, a do tego muszę być na bieżąco z klejem do oprawiania książek. Czasami łapię się na tym, że znam jakiś termin techniczny w języku polskim — na przykład „oklejka” — ale nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa po ukraińsku.
Na rynek trzeba wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowę
Czy większość Państwa pracowników to Polacy? Tak. Ci ludzie pracują na polskim rynku książkowym już od kilkudziesięciu lat i tłumaczą mi, jak się rozwijał. W końcu do 1989 roku Polska była pod wpływem Związku Radzieckiego. Jeśli w Ukrainie intensywny rozwój branży rozpoczął się w2014 roku, to w Polsce w 1989 roku, kiedy to duże zmiany dały wydawcom swobodę działania. Mamy też Ukraińców, którzy nie pracują z tekstami. Atmosfera jest komfortowa, ponieważ jesteśmy wobec siebie otwarci. Cieszę się, że dołączyła do nas Ewa Świerżewska — bardzo doświadczona redaktorka książek dla dzieci. Pracujemy z nią „ręka w rękę” — we wszystkim się wspieramy.
A jak Polacy reagują na to, że Ukrainka kieruje wydawnictwem? Nigdy nie słyszałam negatywnych opinii na swój temat. Swobodnie mówię po polsku, poznałam polską klasykę, orientuję się w współczesnych polskich autorach, znam wydawnictwa i jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na rynku. Staram się zrobić wszystko, aby postrzegano mnie nie tylko jako Ukrainkę, ale także jako kompetentną specjalistkę.
Aby osiągnąć coś za granicą, obcokrajowiec musi biec dwa razy szybciej.
To duże obciążenie. A pracuję tak ciężko jako wydawczyni, że nie spotykam się z negatywnymi opiniami, na jakie bywają narażeni migranci.
Jedyne, czego na pewno nie podejmę się, to redagowanie tekstów w języku obcym. To moja zasada. Są kompetentni redaktorzy, którzy się tym zajmują, a ja pracuję z tym, z czym może pracować osoba, która nie jest native speakerem. Ważne, aby bez złudzeń zrozumieć, na jakie terytorium nie należy wkraczać.
Z koleżankami z wydawnictwa
Jak szybko polscy czytelnicy przyzwyczaili się do waszych książek, czyli uwierzyli w nie i zaczęli je kupować? Myślę, że dość szybko, ponieważ nasz zespół to doświadczeni wydawcy. Po wejściu na rynek widać było, że jesteśmy ambitni i wiemy, jak robić książki. Na targach czasami podchodzą do mnie ludzie, którzy znają się na rynku i dziwią się, do jak poważnych autorów mamy dostęp. Na przykład jedną z naszych pierwszych książek były bajki z ilustracjami Axela Schefflera, autora znanej serii książek o Gruffalo. Polskie mamy gratulowały nam, mówiąc, że „zaczynacie od dobrych książek”. Nawet w mediach społecznościowych nas zauważają i piszą, że „to jakieś nowe wydawnictwo i jest interesujące, bo są w dobrym sensie zuchwali”.
Czy już zrozumiałaś, na czym polega specyfika polskiego rynku wydawniczego? Jestem w trakcie. Ale to na pewno nie to samo, co w Ukrainie. Tutaj są inne trendy, inaczej komunikuje się z czytelnikiem, a on ma inne potrzeby. Jest takie polskie słowo „intuicja" -jakby radar nastawiony na rynek.
Czy rynek książek w Polsce jest lepiej rozwinięty niż w Ukrainie? Dla mnie oznaką dobrze rozwiniętego rynku książek jest obecność na nim dużej ilości literatury różnych gatunków - powieści miłosnych, thrillerów, kryminałów- na raz. Takich, które można przeczytać, powiedzmy, podczas podróży pociągiem. W Polsce jest na to duże zapotrzebowanie. Ale nie porównywałabym rynku ukraińskiego i polskiego — są one bardzo różne pod względem historycznym, politycznym, społecznym i kulturowym.
W Ukrainie istnieje odwieczna konkurencja z książkami rosyjskojęzycznymi, co miało duży wpływ na rozwój branży.
Zaczynaliście od wydawnictwa literatury dziecięcej, ale niedawno pojawiło się wydawnictwo książek dla dorosłych. Tak, mamy teraz w Warszawie dwa wydawnictwa. Jest Artbooks PL, które jest bardzo podobne do ukraińskiego Artbooks, a także imprint „Szepty” (imprint to filia wydawnictwa, która wydaje książki dla określonej grupy odbiorców — red.),który wydaje literaturę dla dorosłych i młodzieży. Jest to wynik tego, że dokładnie przestudiowaliśmy mechanizm działania lokalnego rynku wydawniczego.
Dlaczego Ukraińcom, którzy otwierają własną działalność w Polsce, czasami nic nie wychodzi? Cudzoziemcy, którzy otwierają działalność gospodarczą w Polsce, często popełniają ten sam błąd, który potem drogo ich kosztuje. Oto osoba planuje otworzyć salon kosmetyczny i mówi: „Teraz pokażemy im, co to jest obsługa”. Nie radziłabym więc przyjeżdżać za granicę i uczyć miejscowych.
Trzeba zacząć od zbadania potrzeb społeczeństwa. Na rynek należy wchodzić nie pochopnie, ale poprzez rozmowy. Jednak nie wszyscy to rozumieją, dlatego zamykane są nawet naprawdę fajne ukraińskie kawiarnie i salony kosmetyczne.
Czy odczuwasz zmiany stosunku Polaków do Ukraińców? Istnieje dysonans między tym, jak się czuję w Polsce, a tym, co widzę w Internecie. Nie rozumiem, gdzie w prawdziwym życiu są ci agresywni Polacy z wpisów w mediach społecznościowych? Być może rozmawiam z innymi Polakami, żyję w bańce, bo przychodzę do pracy i uśmiechamy się do siebie. W naszym wydawnictwie mamy swoje żarty, swoje przyjazne środowisko. Razem chodzimy na rocznicę powstania warszawskiego, Polacy uczą mnie śpiewać polskie piosenki, a ja ich — ciekawych ukraińskich słów.
Rozumiem, że Warszawa to nie cała Polska. I być może gdzieś w innym mieście rzeczywistość jest inna. Ale w większości przypadków, jeśli pokażesz Polakom, że interesujesz się ich życiem, a nie przyjechałeś ich pouczać, to okażą się ludźmi.