Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Po opublikowaniu artykułu na adres Sestry.eu napisała Anna Zawadzka z Biskupca. Chciała pomóc jednej z ukraińskich rodzin przedstawionych w artykule.
- Mamy z mężem Grzegorzem taką tradycję, że co roku przed świętami obdarowujemy nieznajomych, którzy potrzebują wsparcia - mówi pani Anna. - Kiedy przeczytaliśmy o uchodźcach z terenów objętych wojną, którzy zostali eksmitowani ze schroniska, od razu postanowiliśmy im pomóc. Rozumiem, że to mała rzecz, ale to są dary serca. My również doświadczyliśmy wielu trudnych sytuacji życiowych i zawsze w najtrudniejszych momentach otrzymywaliśmy pomoc z miejsc, z których się jej nie spodziewaliśmy.
Obojętność polskich urzędników rekompensują zwykli ludzie, którzy chcą pomagać. Zdjęcie autora
Kolejna rodzina uchodźców, która została eksmitowana z Bratniaka, otrzymała "świąteczną paczkę żywnościową" od Agnieszki Kopruckiej z Olsztyna. Agnieszka pomaga uchodźcom w Olsztynie jako wolontariuszka od początku inwazji na pełną skalę. Drzwi sklepu z pamiątkami Galeria Warte Świeczki, w którym pracuje Agnieszka, są zawsze otwarte dla Ukraińców.
- Pani Agnieszka nieodpłatnie prowadzi warsztaty robótek ręcznych, sama zapewnia wszystkie niezbędne materiały. Gotowe produkty można zabrać ze sobą lub sprzedać tym, którzy przychodzą do sklepu. W mikołajki wszystkie Ukrainki, które przyszły na warsztaty, dostały olej konopny. Jest bardzo przydatny, ale nie każdy może sobie pozwolić na jego zakup - mówi Oksana Mariniuk, uchodźczyni wewnętrzna z Nowej Kachowki.
Kurs mistrzowski z Agnieszką. Zdjęcie autorki
Polski historyk Stanisław Stępień wysłał "świąteczną paczkę żywnościową" z Przemyśla do jednej z rodzin eksmitowanych ze schroniska w Olsztynie.
- Dowiedziałem się, że Stanisław Stępień, dyrektor Instytutu Europy Południowo-Wschodniej w Przemyślu, wysłał świąteczne prezenty rodzinie uchodźców, o której mowa w artykule serwisu Sestry. Pan Stanisław jest szanowanym historykiem i naukowcem, aktywnym zwolennikiem współpracy polsko-ukraińskiej. Jest przekonany, że "bez niepodległej Ukrainy nie ma niepodległej Polski". A jego pomoc rodzinom uchodźców, które naprawdę jej potrzebują, pokazuje człowieczeństwo Polaków i solidarność z Ukraińcami - skomentował sprawę Stepan Migus, szef olsztyńskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce.
Dziennikarka, redaktor Mikołajowskiego Oddziału Narodowej Publicznej Nadawczej Ukrainy. Autor programów telewizyjnych i radiowych, opowiadań, artikułów na tematy wojskowe, ekologiczne, kulturalne, społeczne i europejskie. Opublikowano w gazecie ukraińskiej diaspory w Polsce „Nasze Słowo”, na ogólnoukraińskich stronach dotyczących „Portal Integracji Europejskiej” Biura Wicepremiera ds. Integracji Europejskiej i Euroatlantyckiej oraz Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych. Międzynarodowe programy szkoleniowe dla dziennikarzy: Deutsche Welle Akademie, Media Neighbourhood (BBC Media Action), Thomson Foundation i inni. Współorganizatorka wielu dziedzin i szkoleń: projekty edukacyjno-kulturalnych dla uchodźców w Polsce, realizowane przez Caritas, Federację Organizacji Pozarządowych FoSA; „Kultura Pomaga”, realizowanych przez Osvitę (UA) i Zusę (DE). Jest współautorką książki „Serce oddane ludziom” o historii południowej Ukrainy. Opublikowano artykuł na temat wojskowe w książkach „Wojna na Ukrainie. Kijów - Warszawa: Razem do zwycięstwa” (Polska, 2022), „Lektury iczne: Zachowajmy dla otomności” (Ukraina, 2022)
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Tutaj Ukraińcy leczą się z samotności, rozmawiają, uczą się, tworzą, wspierają nawzajem i dbają o to, by ich dzieci nie zapomniały ojczystej kultury. Tutaj przedsiębiorcy płacą podatki do polskiego budżetu, a odwiedzający zbierają środki na Siły Zbrojne Ukrainy i wyplatają siatki maskujące dla frontu. UA HUB to miejsce znane i rozpoznawalne wśród Ukraińców w całej Polsce.
Olga Kasian ma ponad dziesięcioletnie doświadczenie we współpracy z wojskiem, organizacjami praw człowieka i inicjatywami wolontariackimi. Łączy wiedzę z zakresu komunikacji społecznej, relacji rządowych i współpracy międzynarodowej. Dziś jej misją jest tworzenie przestrzeni, w której Ukraińcy w Polsce nie czują się odizolowani, lecz stają się częścią silnej, solidarnej wspólnoty.
Olga Kasian (w środku) z gośćmi na koncercie japońskiego pianisty Hayato Sumino w UA HUB
Diana Balynska: Jak narodził się pomysł stworzenia UA HUB w Polsce?
Olga Kasian: Jeszcze przed wojną, po narodzinach córki, mocno odczułam potrzebę stworzenia miejsca, w którym mamy mogłyby pracować czy uczyć się, podczas gdy ich dzieci spędzałyby czas z pedagogami obok. Tak narodził się pomysł „Mama-hubu” w Kijowie — przestrzeni dla kobiet i dzieci. Nie zdążyłam go wtedy zrealizować, bo przyszła pełnoskalowa inwazja. Ale sama koncepcja została — w głowie i na papierze.
Kiedy znalazłyśmy się z córką w Warszawie, miałam już duże doświadczenie organizacyjne: projekty wolontariackie, współpraca z wojskiem. Widziałam, że tu też są Ukraińcy z ogromnym potencjałem, przedsiębiorcy, ludzie z różnymi kompetencjami, które mogłyby służyć wspólnocie. Ale każdy działał osobno. Pomyślałam wtedy, że trzeba stworzyć przestrzeń, która nas połączy: biznesom da możliwość rozwoju, a społeczności — miejsce spotkań, nauki i wzajemnego wsparcia.
Właśnie wtedy doszło do spotkania z przedstawicielami dużej międzynarodowej firmy Meest Group, założonej przez ukraińską diasporę w Kanadzie (jej twórcą jest Rostysław Kisil). Kupili w Warszawie budynek na własne potrzeby, a ponieważ chętnie wspierają inicjatywy diaspory, stali się naszym strategicznym partnerem. Udostępnili nam przestrzeń i wynajmują ją rezydentom UA HUB na preferencyjnych warunkach. To był kluczowy moment, bo bez tego stworzenie takiego centrum w Warszawie byłoby praktycznie niemożliwe.
Dziś rozważamy powstanie podobnych miejsc także w innych polskich miastach, bo często dostajemy takie sygnały i zaproszenia od lokalnych społeczności.
Kim są rezydenci UA HUB i co mogą tutaj robić?
Nasi rezydenci są bardzo różnorodni: od szkół językowych, zajęć dla dzieci, szkół tańca, pracowni twórczych, sekcji sportowych, po inicjatywy kulturalne i edukacyjne, a także usługi profesjonalne — prawnicy, lekarze, specjaliści od urody. Łącznie działa tu już około 40 rezydentów i wszystkie pomieszczenia są zajęte.
Ich usługi są płatne, ale ceny pozostają przystępne. Mamy też niepisaną zasadę: przynajmniej raz w tygodniu w Hubie odbywają się bezpłatne wydarzenie — warsztat, wykład, zajęcia dla dzieci czy spotkanie społecznościowe. Są też kobiety, które przychodzą do nas, by wyplatać siatki maskujące dla ukraińskiego wojska — dla takich inicjatyw przestrzeń jest całkowicie bezpłatna. Dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie, nawet jeśli akurat nie stać go na opłacanie zajęć.
W UA HUB zawsze jest ktoś, kto wyplata siatki maskujące. To symbol – potrzeba, która się nie kończy.
Wszyscy rezydenci huba działają legalnie: mają zarejestrowaną działalność gospodarczą lub stowarzyszenie, płacą podatki. Dzięki temu mogą korzystać z systemu socjalnego, na przykład z programu 800+.
To dla nas bardzo ważne. Większość rezydentów to kobiety, mamy, które łączą pracę z wychowywaniem dzieci. Formalne uregulowanie spraw daje im poczucie bezpieczeństwa i możliwość spokojnego planowania życia na emigracji.
Bycie rezydentem UA HUB to jednak dużo więcej niż wynajem pokoju. To wejście do środowiska: sieci wsparcia, wymiany doświadczeń, potencjalnych klientów i partnerów. A przede wszystkim — do wspólnoty, która buduje siłę i odporność całej ukraińskiej społeczności w Polsce.
Dla odwiedzających Hub to z kolei możliwość „zamknięcia wszystkich spraw” w jednym miejscu: od zajęć dla dzieci i kursów językowych, przez porady prawników i lekarzy, aż po wydarzenia kulturalne czy po prostu odpoczynek i spotkania towarzyskie. Żartujemy czasem, że mamy wszystko oprócz supermarketu.
Czym UA HUB różni się od innych inicjatyw dla Ukraińców?
Po pierwsze, jesteśmy niezależnym projektem — bez grantów i dotacji. Każdy rezydent wnosi swój wkład w rozwój przestrzeni. To nie jest historia o finansowaniu z zewnątrz, ale o modelu biznesowym, który sprawia, że jesteśmy samodzielni i wolni od nacisków.
Po drugie, łączymy biznes z misją społeczną. Tu można jednocześnie zarabiać i pomagać. Tak samo w codziennych sprawach, jak i w sytuacjach kryzysowych. Kiedy zmarł jeden z naszych rodaków, to właśnie tutaj natychmiast zebraliśmy środki i wsparcie dla jego rodziny. To siła horyzontalnych więzi.
Dzieci piszą listy do żołnierzy
Wasze hasło brzmi: „Swój do swego po swoje”. Co ono oznacza?
To dla nas nie jest hasło o odgradzaniu się od innych, ale o wzajemnym wsparciu. Kiedy ktoś trafia do obcego kraju, szczególnie ważne jest, by mieć wspólnotę, która pomoże poczuć: nie jesteś sam. W naszym przypadku to wspólnota Ukraińców, którzy zachowują swoją tożsamość, język, kulturę i tradycje, a jednocześnie są otwarci na współpracę i kontakt z Polakami oraz innymi społecznościami.
Dlatego dbamy, by Ukraińcy mogli pozostać sobą, nawet na emigracji. Organizujemy kursy języka ukraińskiego dla dzieci, które urodziły się tutaj albo przyjechały bardzo małe. To dla nich szansa, by nie utracić korzeni, nie zerwać więzi z własną kulturą. Nasze dzieci to nasze przyszłe pokolenie. Dorastając w Polsce, zachowują swoją tożsamość.
Drugi wymiar hasła to wzajemne wspieranie się w biznesie. Ukraińcy korzystają z usług i kupują towary od siebie nawzajem, tworząc wewnętrzny krwiobieg gospodarczy. W ten sposób wspierają rozwój małych firm i całej wspólnoty.
Podkreśla Pani, że UA HUB jest otwarty także dla Polaków. Jak to wygląda w praktyce, zwłaszcza w czasie narastających nastrojów antyukraińskich w części polskiego społeczeństwa?
Jesteśmy otwarci od zawsze. Współpracujemy z polskimi fundacjami, lekarzami, nauczycielami, z różnymi grupami zawodowymi. UA HUB to nie „getto”, aleprzestrzeń, która daje wartość wszystkim.
Tutaj Polacy mogą znaleźć ukraińskie produkty i usługi, wziąć udział w wydarzeniach kulturalnych i edukacyjnych, poznać ukraińską kulturę. To działa w dwie strony — jest wzajemnym wzbogacaniem się i budowaniem horyzontalnych więzi między Ukraińcami i Polakami.
Malowanie wielkanocnych pisanek
Negatywne nastawienie czasem się pojawia ale wiemy, że to często efekt emocji, politycznej retoryki czy zwykłych nieporozumień. Osobiście podchodzę do tego spokojnie, bo mam duże doświadczenie pracy w stresie — z wojskiem, organizacjami praw człowieka, z wolontariuszami.
Strategia UA HUB jest prosta: pokazywać wartość Ukraińców i tworzyć wspólne projekty z Polakami. Dlatego planujemy np. kursy pierwszej pomocy w języku polskim.
To dziś niezwykle ważne — żyjemy w świecie, gdzie istnieje realne zagrożenie ze strony Rosji i Białorusi. Nawet jeśli nie ma otwartego starcia armii, to groźba ataków dronowych czy rakietowych jest formą terroru. A strach czyni ludzi podatnymi na manipulacje.
Dlatego tak ważne jest, byśmy się łączyli, dzielili doświadczeniem i wspierali. To nie tylko kwestia kultury i integracji społecznej. To także przygotowanie cywilów, szkolenia, a czasem nawet inicjatywy związane z obronnością. Polacy i Ukraińcy mają wspólne doświadczenie odporności i walki o wolność. I tylko razem możemy bronić wartości demokratycznych i humanistycznych, które budowano przez dziesięciolecia.
Obecnie dużo mówi się o integracji Ukraińców z polskim społeczeństwem. Jak to rozumiesz i co UA HUB robi w tym kierunku?
Integracji nie należy traktować jak przymusu. To naturalny proces życia w nowym środowisku. Nawet w granicach jednego kraju, gdy ktoś przeprowadza się z Doniecka do Użhorodu, musi się zintegrować z inną społecznością, jej tradycjami, językiem, zwyczajami. Tak samo Ukraińcy w Polsce — i trzeba powiedzieć jasno: idzie im to szybko.
Ukraińcy to naród otwarty, łatwo uczący się języków, przejmujący tradycje, chętny do współpracy. Polska jest tu szczególnym miejscem — ze względu na podobieństwa kulturowe i językowe. — Sama nigdy nie uczyłam się polskiego systematycznie, a dziś swobodnie posługuję się nim w codziennych sytuacjach i w pracy — dodaje.
Najważniejsze jednak są dzieci. One chodzą do polskich przedszkoli i szkół, uczą się po polsku, ale równocześnie pielęgnują ukraińską tożsamość.
Dorastają w dwóch kulturach — i to ogromny kapitał zarówno dla Ukrainy, jak i dla Polski. — Polacy nie mogą stracić tych dzieci. Bo nawet jeśli kiedyś wyjadą, zostanie w nich język i rozumienie lokalnej mentalności. To przyszłe mosty między naszymi narodami.
Joanna Mosiej: Drony, zalew dezinformacji. Dlaczego Polska tak nieporadnie reaguje w sytuacji zagrożenia ze strony Rosji, ale też wobec wewnętrznej, rosnącej ksenofobii?
Marta Lempart: Bo jesteśmy narodem zrywu. My musimy mieć wojnę i musimy mieć bohaterstwo – nie umiemy działać systematycznie. Teraz odłożyliśmy swoje husarskie skrzydła, schowaliśmy je do szafy. Ale gdy zacznie się dziać coś złego, ruszymy z gołymi rękami na czołgi.
Trudno mi w to uwierzyć. Mam wrażenie, że raczej próbujemy siebie uspokajać, że wojny u nas nie będzie.
Chciałabym się mylić, ale uważam, że będzie. Dlatego musimy się przygotować już teraz. Jeśli znów przyjdzie czas zrywu, to trzeba go skoordynować, utrzymać, wykorzystać jego potencjał. Zdolność do zrywu nie może być przeszkodą – powinna być bazą do stworzenia systemu, który wielu z nas uratuje życie.
Ale jak to zrobić?
Przede wszystkim powinniśmy się uczyć od Ukrainy. Żaden rząd nie przygotuje nas na wojnę – musimy zrobić to sami. Polska to państwo z tektury. Nie wierzę, że nasz rząd, jak estoński czy fiński, sfinansuje masowe szkolenia z pierwszej pomocy, czy obrony cywilnej. Więc to będzie samoorganizacja: przedsiębiorcy, którzy oddadzą swoje towary i transport, ludzie, którzy podzielą się wiedzą i czasem. My nie jesteśmy państwem – jesteśmy największą organizacją pozarządową na świecie. I możemy liczyć tylko na siebie oraz na kraje, które znajdą się w podobnej sytuacji.
A co konkretnie możemy zrobić od zaraz?
Wszystkie organizacje pozarządowe w Polsce – bez wyjątku – powinny przeszkolić się z obrony cywilnej i pierwszej pomocy. Trzeba, żeby ludzie mieli świadomość, co może nadejść, mieli gotowe plecaki ewakuacyjne, wiedzieli, jak się zachować. Bo nasz rząd kompletnie nie jest przygotowany na wojnę. Nie mamy własnych technologii dronowych, nie produkujemy niczego na masową skalę, nie inwestujemy w cyfryzację. Polska jest informatycznie bezbronna – u nas nie będzie tak jak w Ukrainie, że wojna wojną, a świadczenia i tak są wypłacane na czas. W Polsce, jak bomba spadnie na ZUS, to nie będzie niczego.
Brzmi to bardzo pesymistycznie. Sama czasami czuję się jak rozczarowane dziecko, któremu obiecywano, że będzie tylko lepiej, a jest coraz gorzej.
Rozumiem. Ale trzeba adaptować się do rzeczywistości i robić to, co możliwe tu i teraz. To daje ulgę. Najbliższe dwa lata będą ciężkie, potem może być jeszcze gorzej. Ale pamiętajmy – dobrych ludzi jest więcej. Takich, którzy biorą się do roboty, poświęcają swój czas, energię, pieniądze.
Ale przecież wiele osób się wycofuje, bo boją się, gdy prorosyjska narracja tak silnie dominuje w przestrzeni publicznej.
Oczywiście, może się tak wydarzyć, że wiele osób się wycofa z zaangażowania. I to normalne. Historia opozycji pokazuje, że bywają momenty, kiedy zostaje niewiele osób. Tak było w Solidarności. To teraz mamy takie wrażenie, że kiedyś wszyscy byli w tej Solidarności. Wszyscy nieustannie bili się z milicją. A Władek Frasyniuk opowiadał, że w którymś momencie było ich tak naprawdę może z piętnastu. I tym, którzy siedzieli w więzieniach, czasami wydawało się, że już wszyscy o nich zapomnieli. Bo życie się toczyło dalej. Bogdan Klich spędził chyba z pięć lat w więzieniu. I to przecież nie było tak, że w czasie tych pięciu lat wszyscy codziennie pod tym więzieniem stali i krzyczeli „Wypuścić Klicha”.
Więc bądźmy przygotowani na to, że są okresy ciszy i zostanie nas “piętnaścioro”.
I to jest normalne, bo ludzie się boją, muszą się odbudować, a niektórzy znikają.
Ale przyjdą nowi, przyjdzie nowe pokolenie, bo taka jest kolej rzeczy. Ja w ogóle myślę, że Ostatnie Pokolenie będzie tym, które który obali następny rząd.
Ale oni są tak radykalni, że wszyscy ich hejtują.
Tak, hejtują ich jeszcze bardziej niż nas, co wydawało się niemożliwe. Mają trudniej, bo walczą z rządem, który jest akceptowany. Mają trudniej, bo za nami szli ludzie, którzy nie lubili rządu. A działania Ostatniego Pokolenia wkurzają wielu obywateli. Tak, są radykalni. I gotowi do poświęceń. I jeżeli ta grupa będzie rosła i zbuduje swój potencjał to zmieni Polskę.
Rozmawiały: Joanna Mosiej i Melania Krych
Całą rozmowę z Martą Lempart obejrzycie w formie wideopodcastu na naszym kanale YouTube oraz wysłuchacie na Spotify.
„I to jest chrześcijański kraj” – pisze z gorzką ironią moja polska przyjaciółka, dowiedziawszy się o wynikach najnowszego sondażu: prawie 60% Polaków popiera weto prezydenta Nawrockiego, które pozbawi bezrobotnych ukraińskich uchodźców zasłku 800+ na dzieci i bezpłatnego dostępu do lekarzy. Niektórzy polscy i rosyjscy komentatorzy w mediach społecznościowych nazywają nawet prezydenta „facetem z jajami”. Ale przeciwko komu tak naprawdę skierowana jest ta siła?
Niedawno dwa tysiące polskich kobiet podpisało list protestacyjny do premiera, Sejmu, Senatu i prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w sprawie weta. Do protestu dołączyła Rada Przedsiębiorczości, która podkreśliła, że weto „jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem” i grozi „wywołaniem chaosu”. W dziesiątkach publikacji członkowie polskiej elity intelektualnej odwołują się do logiki i jako argumenty przytaczają fakty: tylko w zeszłym roku Ukraińcy przynieśli Polsce ponad 75 mld euro – czyli 8 razy więcej niż wynosi cała polska pomoc dla Ukrainy. Poza tym 69% ukraińskich uchodźców jest zatrudnionych.
Oni nie zabrali pracy Polakom, ale zaspokajają potrzeby rynku i często tworzą nowe miejsca pracy
Oczywiście są też tacy ukraińscy uchodźcy, których rzeczywistość nie wpisuje się w te statystyki. To osoby starsze, opiekunowie chorych i dzieci niepełnosprawnych. Tyle że podatki płacone przez Ukraińców pracujących w Polsce z powodzeniem wystarczyłyby, by ich wesprzeć. A tak w związku ze zniesieniem pomocy ich historie mogą wkrótce przerodzić się w tragedie.
„Czuję się podwójnie zdradzona”
Aby w pełni uświadomić sobie katastrofalne skutki tych zmian, zwróciłam się do społeczności „Osobliwy świat. Polska”, która zrzesza matki wychowujące dzieci z najcięższymi formami niepełnosprawności. Te kobiety i ich dzieci znajdą się na granicy lub poza granicą przetrwania, jeśli świadczenie 800+ i bezpłatny dostęp do usług medycznych zostaną im odebrane.
Natalia Erastowa wychowuje troje nieletnich dzieci, jeden jej z synów ma ciężką niepełnosprawność. Cała rodzina wyjechała do Polski z Chersonia, ale dwa lata temu 40-letni mąż Natalii, ojciec dzieci i żywiciel, nagle zmarł. Pracował jako kierowca ciężarówki dla polskiej firmy, w Czechach na parkingu dostał zawału serca. Od tego czasu rodzina walczy o przetrwanie.
– Cały dochód naszej rodziny to obecnie 800+ na troje dzieci plus 1300 złotych pomocy z tytułu utraty żywiciela, a także pomoc z Ukrainy na opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem. W Polsce przez długi czas nie ubiegałam się o pomoc, ponieważ początkowo dbał o nas mąż, a potem pojawiły się wątpliwości, czy status zostanie nam przedłużony. Cztery miesiące temu, kiedy w końcu zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie utrzymać rodziny, syn przeszedł procedurę uznania niepełnosprawności. Ale nie było jeszcze żadnej wypłaty, sprawa jest w toku – opowiada Natalia.
Natalia straciła męża i samotnie wychowuje troje dzieci, z których jedno wymaga opieki specjalnej
Łączny dochód jej czteroosobowej rodziny wynosi około 4000 złotych, a sam czynsz kosztuje 3700-3800 złotych. Natalia nie może znaleźć pracy, którą mogłaby pogodzić z opieką nad niepełnosprawnym dzieckiem, przedszkolem i szkołą pozostałych dzieci.
Dla tej rodziny utrata 800+ oznacza jedno: powrót do Ukrainy, pod bomby, lub przeprowadzkę do innego kraju, gdzie trzeba będzie zacząć wszystko od nowa bez żadnych gwarancji
Rodzina Natalii, podobnie jak wielu innych Ukraińców, wybrała Polskę jako tymczasowe schronienie, ponieważ ten kraj wydawał się jej bliski mentalnie, jest chrześcijański, jak Ukraina, i o podobnym stylu życia. Teraz przed Natalią stoi nowe wyzwanie: zabranie dzieci, które przez trzy lata zintegrowały się z polskim systemem edukacji, nauczyły się języka, znalazły przyjaciół – i przeniesienie się z nimi gdzieś dalej.
– Czuję się podwójnie zdradzona, bo Polska obiecała być solidarna z Europą, stać z nami ramię w ramię do czasu trwałego pokoju – mówi Anastazja, mama 15-letniego Danyła, który ma ciężką postać porażenia mózgowego. – Teraz jednak odmawia wsparcia, podczas gdy inne kraje, bardziej zorientowane społecznie, nie przyjmują już osób, które miały tymczasową ochronę gdzie indziej. Czuję, że zawiodłam siebie i syna, ufając Polsce. Tu jest wielu dobrych ludzi, których odróżniam od polityków obu obozów, od ksenofobów, ale to nie ratuje sytuacji.
„Teraz bardzo boję się o przyszłość”
– Odkąd dowiedziałam się o możliwości zniesienia pomocy, jestem w kompletnej rozpaczy – mówi Kateryna Kisenko, mama czworga dzieci, z których jedno ma ciężką postać autyzmu. – Przyjechaliśmy do Polski z okupowanej części obwodu zaporoskiego. Mój były mąż walczy na wojnie, mama jest pod okupacją i nie może wyjechać ze względu na stan zdrowia. Jestem jedyną dorosłą osobą, która może opiekować się dziećmi.
Opowiada, jak wygląda jej życie w Polsce. Łączny dochód jej rodziny wynosi 7200 złotych. W ramach programu 800+ otrzymują 3200 złotych, a zasiłek na opiekę nad dzieckiem niepełnosprawnym to 3415,84 złotych. Ojciec dzieci płaci alimenty w wysokości 6000 hrywien (około 525 złotych), jednak wydatki na wynajem mieszkania i utrzymanie, a także koszty leczenia dziecka niepełnosprawnego są tak wysokie, że czasami brakuje pieniędzy na ubrania czy artykuły gospodarstwa domowego.
– Wizyta u psychiatry to wydatek 400 złotych. Leki kupuję regularnie, bez nich nie da się żyć.
Nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli nowe warunki zostaną przyjęte. Nasz dom jest pod okupacją, nie mamy dokąd wrócić, a ja nie mogę podjąć pracy, bo syn wymaga stałej opieki. Bardzo boję się o przyszłość
Syn Kateryny regularnie potrzebuje leków. Rodzina nie może wrócić do domu, ponieważ jest na terenach okupowanych
– Jestem tu z córką i synem z pierwszą grupą niepełnosprawności, on będzie wymagał całodobowej opieki do końca życia – mówi Lilia Torżok-Marusecka. – Od 2022 do 2023 roku mieszkaliśmy w hostelu, razem z innymi mamami z dziećmi specjalnej troski. A potem kazano nam się wyprowadzić, bo ośrodki dla Ukraińców są zamykane. Od tego czasu sami wynajmujemy, a to ponad 2000 złotych za małe mieszkanie bez wanny, co jest bardzo niewygodne, bo kąpiel niemogącego się poruszać dziecka to skomplikowana procedura. Całą pomoc, którą otrzymujemy w Polsce, wydajemy tylko tutaj. Od trzech lat ani razu nie pojechaliśmy do Ukrainy.
Podobne historie opowiadają setki ukraińskich matek, które chciałyby, ale nie mogą znaleźć pracy. To właśnie one najbardziej odczują skutki zniesienia 800+. Znalazły się w grupie osób, które nie będą mogły zalegalizować swojego pobytu w Polsce poprzez zatrudnienie, ponieważ ich dzieci wymagają stałej opieki i nadzoru.
Tylko część takich kobiet wyjechała wraz z mężami, którzy teraz pracują w Polsce. Wielu mężczyzn pozostaje w Ukrainie – walczą, pracują w zakładach zbrojeniowych. Jest też wiele rodzin, w których mężczyźni zginęli. I są takie, w których mężczyźni mają prawo do wyjazdu (ze względu na liczbę dzieci), ale zdecydowali się bronić wschodniej granicy Europy, powierzając Europejczykom opiekę nad swoimi rodzinami.
Bez prawa do przetrwania
Decyzja o zniesieniu w Polsce dostępu do państwowej opieki medycznej dla osób niepracujących dotyka również tych, którzy nie mogą pracować ze względu na stan zdrowia. 26-letnia Tetiana Rożda ma niepełnosprawność pierwszej grupy, cierpi na spinalną atrofię mięśniową (SMA) – chorobę genetyczną, w wyniku której człowiek traci zdolność kontrolowania swoich mięśni. Porusza się na wózku inwalidzkim.
Gdy stan jej zdrowia się poprawił, próbowała podjąć pracę jako logopedka w jednej z polskich fundacji. Ale wkrótce się pogorszyło i musiała zrezygnować z pracy.
– W Polsce jestem leczona preparatem Spinraza – pierwszym w historii lekiem spowalniającym postęp choroby (widzę już niewielką poprawę). Problem polega jednak na tym, że trzeba go przyjmować przez całe życie, bez przerw. Zaprzestanie przyjmowania leku spowoduje nieodwracalne pogorszenie stanu zdrowia – mówi Tetiana.
Od dwóch lat poszukuje pracy zdalnej, ale ze względu na diagnozę nikt nie chce jej zatrudnić. Kiedy dostęp do opieki zdrowotnej zostanie powiązany z obowiązkowym oficjalnym zatrudnieniem, nie będzie mogła już otrzymywać niezbędnego leczenia. Nie wiadomo również, co stanie się z jej mamą, która obecnie opiekuje się córką, potrzebującą pomocy w codziennych czynnościach, których nie jest w stanie wykonać samodzielnie.
Oczywiście Polska ma prawo decydować, czy wspierać takie osoby – mówią Ukrainki. Tyle że dla wielu takich jak Tetiana dostęp do NFZ to kwestia życia i śmierci
Lilia z synem, którego nie można zostawić, aby iść do pracy
Wyrok na niewidzialnych ludzi
Pacjenci paliatywni to grupa osób, które z powodu zmian prawnych mogą znaleźć się w krytycznej sytuacji. Hanna Polak, założycielka fundacji Pallium for Ukraine, podkreśla, że chodzi o dzieci i młodych dorosłych ewakuowanych z Ukrainy, którzy przebywają w polskich hospicjach lub są objęci domową opieką wspomagającą.
Dla tych pacjentów, którzy oddychają przez tracheostomię (chirurgicznie utworzone otwory – stomię – w przedniej ścianie tchawicy, które pozwalają powietrzu dostać się bezpośrednio do płuc, omijając nos, usta i krtań), a odżywiają się za pomocą specjalnych pomp, które podają im pokarm w dawkach, kropla po kropli – utrata dostępu do opieki medycznej oznacza po prostu śmierć.
– Część z tych pacjentów ma rodziców, którzy idą do pracy, by zalegalizować swój pobyt. Ale są też tacy, których rodzice wykonują obecnie ważne misje w Ukrainie – mówi Hanna. – Taką pacjentką jest Weronika, dziewczynka z ciężką postacią SMA. Jej tata pracuje w Ukrainie jako saper, więc ona i mama są tu same, żadna nie może iść do pracy.
Teraz wszystkie te rodziny są zrozpaczone i z zapartym tchem czekają na decyzję polskich urzędników i polityków. Coś podobnego przeżywali już ukraińscy pacjenci hospicyjni, kiedy rząd zniósł rekompensatę za pobyt gdziekolwiek poza specjalnymi ośrodkami. A tacy pacjenci są najbardziej wrażliwi nie tylko ze względu na swoją podatność na bakterie, ale także z uwagi na wymuszony przez chorobę styl życia. Kiedy obok człowieka pracuje pompa, aparat tlenowy i inne urządzenia, potrzebne jest specjalnie dostosowane mieszkanie. Bardzo trudno takie znaleźć.
Roman i jego mama Aleksandra. Chłopiec znajduje się pod opieką służby domowej wentylacji płuc. Ma tracheostomię, gastrostomię i wentylację mechaniczną. Co się z nim stanie?
– Mieliśmy sytuację, w której rodzina była zmuszona przenieść się do nowego mieszkania w odległej wsi, bo tylko na takie mogła sobie pozwolić po zlikwidowaniu programu 40+ [rekompensata kosztów wynajmu – red.]. Tyle że tam lekarze nie mogli już szybko dojechać w razie potrzeby – zaznacza Hanna Polak.
Podkreśla, że mówienie o „oszczędnościach w budżecie” brzmi nieodpowiedzialnie, gdy chodzi o ludzkie życie. Bo to nie tylko kwestia finansowa, ale także moralno-etyczna
W placówkach, w których przebywają dzieci i młodzież objęci opieką paliatywną, nikt nie wie, co będzie po 1 października. Jak powiedzieć rodzinom, że z powodu decyzji politycznej ich dzieci będą musiały zostać odłączone od aparatury podtrzymującej życie? I jak te rodziny, które ledwo wiążą koniec z końcem, mają nagle znaleźć pieniądze na to, by opłacić leczenie swoich dzieci?
Powrót do Ukrainy, gdzie trwają nieustanne bombardowania, nie wchodzi w grę, ponieważ aparaty podtrzymujące życie wymagają nieprzerwanego zasilania. Pozostaje nadzieja, że prawodawcy w końcu dostrzegą tych niewidzialnych ludzi i zapewnią im wsparcie. Bo jego odmowa oznacza wyrok śmierci.
Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?
Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”
Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.
Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma
Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.
„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”
Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.
Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?
Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.
Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?
Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.
Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.
Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc
We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.
Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.
„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”
Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.
Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu
Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.
Co ma Pani na myśli?
Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.
Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?
Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.
Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?
Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.
„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”
Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?
Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.
I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj
Na Islandii przebywa prawie 2500 ukraińskich uchodźców. To niemało, jak na kraj o populacji 370 000 osób. Podobnie jak w innych krajach europejskich, status tymczasowej ochrony na Islandii daje Ukraińcom dostęp do opieki zdrowotnej, a także prawo do pracy i nauki. Chociaż zdecydowana większość ukraińskich uchodźców nie mówi po islandzku, coraz więcej Ukrainek znajduje na Islandii pracę i buduje tam swoje życie.
Sestry rozmawiały z Ukrainkami jak im się żyje na Islandii.
Zamiast mojego byłego męża alimenty na moje dzieci płaci... Islandia
— Przyszło mi do głowy, by wyjechać na Islandię, uciec przed wojną bez konkretnego powodu; nie mieliśmy tam krewnych ani przyjaciół — wspomina Ukrainka Witalina Studenikina. — Za ostatni grosz kupiłam bilety — i wraz dziećmi znalazłam się w tym kraju.
Przed rosyjską inwazją Witalina Studenikina, matka trójki dzieci (jej córki mają 17 i 11 lat, a syn — 15 lat), pracowała w okręgowym wydziale edukacji w Krzywym Rogu. Gdy zaczęły się działania wojenne, przeniosła się z dziećmi najpierw do Polski, a następnie do Islandii.
Witalina z dziećmi na Islandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum
— Na lotnisku ukraińscy uchodźcy spotkali się z policjantami – zaznacza Vitalina. — Zostaliśmy umieszczeni w hotelu w Rejkjawiku. Najpierw były badania lekarskie, potem etap papierkowej roboty, który trwał około dwóch tygodni. Nie byłam przyzwyczajona do bezczynności przez długi czas, więc trzy dni po przyjeździe poszszłam do ośrodka, w którym psycholodzy pomagali Ukraińcom.
Powiedziałam, że jestem nauczycielką (historii i psychologii), więc mogę zaopiekować się dziećmi tych, którzy przyszli po poradę. Ten wolontariat uświadomił mi, że mogę i chcę pracować nawet z maluchami. Pomyślałam, że w przedszkolach prawdopodobnie będą ukraińskie dzieci potrzebujące pomocy w adaptacji. Dlatego po przeprowadzce z hotelu do mieszkania zaczęłam szukać takiej pracy.
Dostali mieszkanie socjalne — chociaż socjalne nie oznacza darmowe.
— W tym mieszkaniu na przedmieściach Reykjaviku mieszkaliśmy za darmo tylko przez pierwsze sześć miesięcy, potem musieliśmy płacić czynsz – mówi Witalina. Miesięcznie to było 320 tys. koron islandzkich (ponad 2 300 dolarów).
Rejkjawik jest najbardziej wysuniętą na północ stolicą na świecie. Lot z Polski na Islandię trwa cztery godziny. Zdjęcie: Shutterstock
Dopóki nie pracowałam, dostawałam pomoc socjalną w wysokości 220 tys. koron (1 600 dolarów) na całą rodzinę. W takich sytuacjach ratuje człowieka system dopłat: państwo oblicza twoje dochody i wydatki, a pewna część kwoty, którą zapłaciłaś za czynsz, może zostać zwrócona. Dodatkowo co cztery miesiące otrzymuję 230 tys. koron (1 670 dolarów) na moje dzieci. Zasiłek rodzinny jest jedyną rzeczą, którą nadal otrzymuję. Reszta płatności została wycofana, gdy tylko dostałam pracę.
Jeśli chodzi o moje dzieci, islandzki rząd płaci mi alimenty. Jestem rozwiedziona od ponad dziesięciu lat. Mój były mąż od dawna mieszka w innym kraju i nie jest zainteresowany dziećmi.
Kiedy zaczęłam załatwiać formalności w Islandii, poproszono mnie o jego dane kontaktowe. Nie skontaktował się ze mną, więc teraz to rząd Islandii płaci mi alimenty. Wyjaśniono mi, że jeśli islandzkie władze go znajdą, będzie zobowiązany do spłaty długu wobec Islandii. Tutaj prawa nieletnich są chronione w maksymalnym stopniu. A jeśli jedno z rodziców zapomina o swoich obowiązkach, jego dzieci wspiera państwo.
Islandczycy nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało" — ale o jego stan psychiczny
Gdy Witalina zaczęła szukać pracy na Islandii, w lokalnym urzędzie pracy pomogli jej przygotować CV. Problemem był jej brak znajomości islandzkiego i angielskiego.
— Choć językiem urzędowym jest tu islandzki, prawie wszyscy mieszkańcy wyspy mówią po angielsku – w mówi Witalina. — Mój angielski był na poziomie szkolnym, ale uzbrojona w tłumacza Google zaczęłam chodzić do wszystkich przedszkoli w okolicy i oferować swoje usługi. Odmowa za odmową — aż w końcu trafiłam na przedszkole, które znajdowało się półtorej godziny drogi od mojego domu. W tym przedszkolu czekali na ukraińską dziewczynkę z autyzmem, miała być jedynym ukraińskim dzieckiem wśród małych Islandczyków.
Ogólnie rzecz biorąc, dzieci bardzo dobrze rozumieją język migowy, mimikę i uśmiechy. Mówiłam do nich trochę po angielsku, trochę po ukraińsku, a one nauczyły mnie kilku islandzkich słów. Dyrekcja przedszkola zauważyła, że szybko nawiązałam z nimi kontakt, i zaproponowała mi pozostanie.
Teraz zmieniłam pracę, znalazłam przedszkole bliżej domu. W moim pierwszym przedszkolu miałam grupę starszych dzieci. Teraz to są 2-3 latki, z których większość mówi w języku, który rozumieją, a to jest dla mnie jeszcze łatwiejsze.
Islandia jest jednym z najbardziej ekologicznych krajów na świecie. Islandczycy nauczyli się wykorzystywać energię gejzerów, wodospadów, a nawet źródeł termalnych. Zdjęcie: Shutterstock
Islandzkie przedszkola różnią się od ukraińskich. Nie ma dużych grup — pięcioro dzieci przypada na jednego nauczyciela. Każde przedszkole ma swój własny profil: ekologia, wielokulturowość, poznawanie świata poprzez kreatywność itd. Dzieci nie dostają obowiązkowych zadań. Są tylko zalecenia, lecz każde dziecko może robić to, co chce. Logopedzi i psycholodzy pracują z dziećmi co tydzień. Sześcioletnie dzieci powinny być w stanie napisać swoje imię i nazwisko oraz policzyć do dziesięciu w języku angielskim i islandzkim. Dzieci w mojej grupie potrafią to wszystko także po ukraińsku (śmiech).
Niektóre rzeczy mogłyby szokować ukraińskich rodziców. Na Islandii nikt nie opatula swoich dzieci, mimo że wiatr czasami dosłownie zwala je z nóg. Jeśli nie chcesz nosić czapki, nie musisz. Jeśli chcesz jeść śnieg lub kąpać się w kałuży — proszę bardzo. Deszcz i wiatr nie są powodem, by nie iść na spacer. W moim poprzednim przedszkolu, jeśli dziecko było kapryśne i nie chciało założyć kurtki, można było zabrać je na dwór bez niej. Dziecko, które zimą nosi lekkie trampki założone na bose stopy, nikogo tu nie zadziwi.
Na Islandii nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało", ale o jego stan psychiczny. O stan psychiczny dorosłych zresztą też.
Po tym jak pewnego dnia zabrałam na spacer nie pięcioro, lecz dziesięcioro dzieci, koledzy zainteresowali się moim stanem emocjonalnym. Pytali, czy jestem zmęczona
Miałam szczęście do współpracowników. Chociaż mój islandzki nie jest na wysokim poziomie (ale nadal się go uczę, uczęszczam na kursy językowe po pracy), nigdy nie wyczułam żadnych uprzedzeń. Większość Islandczyków to otwarci i przyjaźni ludzie.
Przedstawiciel elfów w parlamencie
Byłam zaskoczona, że wielu Islandczyków wierzy w elfy lub przynajmniej z szacunkiem podchodzi do tego tematu. Jest nawet przedstawiciel elfów w parlamencie. Islandczycy wierzą, że w niektórych miejscach żyją elfy — i oficjalnie zabraniają budowaniania tam czegokolwiek: domów, a nawet dróg. By elfom nie przeszkadzać i ich nie denerwować.
Siedziba elfów pośród głazów. Na Islandii ludzie szanują te legendarne stworzenia i nie budują dróg, jeśli miałaby przebiegać przez zamieszkane przez nie tereny. Zdjęcie: Shutterstock
Życie na Islandii jest ciekawe i wyjątkowe. Myślę jednak, że przesadą jest stwierdzenie, że Islandczycy są jednymi z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Chć to kraj zamożny i zorientowany społecznie, wiele osób regularnie przyjmuje tu leki przeciwdepresyjne. To z powodu klimatu. Kiedy nie widzisz słońca przez całą zimę, a na zewnątrz jest ciemno prawie przez całą dobę, wpływa to na twoją psychikę. A przez całe lato są białe noce i nie możesz spać. Nie pomagają ani grube zasłony, ani tabletki nasenne.
Życie na Islandii nie jest dla każdego, bo zimą nie ma słońca, a latem są ciemne noce. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Moja córka zaczęła mieć tutaj migreny, choć to może z powodu stresu, którego doświadczyła w Ukrainie. Niedawno w pobliżu nas doszło do erupcji wulkanu, co również nie jest tutaj rzadkością. W ścianach domu pojawiły się pęknięcia. Ale miejscowi nie boją się wulkanów ani trzęsień ziemi. Klęski żywiołowe są identyfikowane z wyprzedzeniem, a ludzie wiedzą, że jeśli coś miałoby się stać, zostaną zawczasu ewakuowani.
Ukraińcy nie mogą pracować na statkach rybackich
Łesia Moskalenko, Ukrainka, która przyjechała na Islandię ze swoją 20-letnią córką, też przyznaje, że niezwykły islandzki klimat wpływa na jej samopoczucie.
— Na Islandii zaczęłam mieć migreny – mówi Łesia. — Bóle głowy ustąpiły dopiero po roku pobytu. Moja córka i ja mieszkamy na północy, w mieście Akureyri. To bardzo blisko koła podbiegunowego. Moja córka mówi po angielsku, więc znalazła pracę w sektorze usług. Teraz pracuje dla sieci Subway. Niedawno uzyskała dwie licencje na pracę jako przewodniczka wielorybnicza, co oznacza, że może zabierać turystów na wycieczki z oglądaniem wielorybów. Angielski się przydaje, choć lista zawodów dostępnych dla Ukraińców jest wciąż ograniczona. Bez znajomości islandzkiego i nostryfikowanego dyplomu nie będziesz mógł być na przykład prawnikiem lub lekarzem. Ale możesz pracować w turystyce.
Łesia Moskalenko z córką na Islandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Na Islandii są trzy filary gospodarki: turystyka, rybołówstwo i produkcja aluminium. Praca na statkach rybackich jest wysoko płatna, możesz zarobić do trzech milionów koron miesięcznie (ponad 20 tys. dolarów). Ale nie znam żadnego Ukraińca, który by tam pracował — wszystko w tej branży od dawna jest rozdzielane między miejscowych, a obcokrajowcy nie są w niej mile widziani.
Islandia też ma swoje "mafie", swoje nieprzyjemne niuanse. Możesz np. zostać zwolniony bez podania przyczyny. Na przykład ktoś pracuje w kawiarni i wylatuje nagle przed rozpoczęciem wakacji szkolnych. Potem okazuje się, że właściciel kawiarni postanowił zatrudnić na lato dzieci w wieku szkolnym, by zaoszczędzić na podatkach.
Na Islandii możesz kupić samochód za miesięczną pensję. Ale w sklepach nie ma alkoholu
Na Islandii jest wielu imigrantów (np. jest duża polska diaspora). Ale większość z nich pracuje w zawodach niewymagających kwalifikacji. Nie spotkałam żadnego obcokrajowca lekarza, chociaż system medyczny jest przeciążony i cierpi na niedobór personelu. Podobnie jak w wielu krajach europejskich, na wizytę u lekarza możesz tu czekać kilka miesięcy. Konieczność czekania dotyczy także wielu innych obszarów, takich jak administracja czy bankowość. W większości instytucji dzień pracy kończy się o godzinie 16-tej.
Nawet jeśli masz pilną sprawę – na przykład musisz zablokować kartę bankową – możesz to zrobić dopiero od 9 rano następnego dnia. Tu nie ma wieczornych ani nocnych infolinii, które mogłyby pomóc klientom
Łesia i jej córka znalazły własne zakwaterowanie. Miesięczny czynsz za dwupokojowe mieszkanie kosztuje je 250 tys. koron (1 800 USD) rocznie.
— Mieszkanie z jedną sypialnią w naszym mieście może kosztować około 1 500 dolarów — mówi Łesia. — Na wsi czynsz jest niższy, ale trudniej tam znaleźć pracę, chyba że na farmie. W mieście możesz obejść się bez samochodu, lecz na wsi nie — transport międzymiastowy jest rzadkością, a przy złej pogodzie autobusy w ogóle nie kursują. Wszyscy Islandczycy mają samochody. Auto możesz kupić już za miesięczną pensję — pod warunkiem, że masz własny dom i nie musisz płacić czynszu.
Obserwowanie wielorybów jest popularną rozrywką na Islandii. Ukraińcy mogą uzyskiwać licencje i zabierać turystów na takie wycieczki. Zdjęcie: Shutterstock
Islandczycy są bogatymi ludźmi, ale nie mają w zwyczaju tego okazywać. Ubierają się bardzo prosto i prowadzą skromny tryb życia. Uwielbiają dzieci. Państwo stymuluje przyrost naturalny dobrymi pakietami socjalnymi, a tutejsze rodziny nierzadko mają po pięcioro czy sześcioro dzieci.
Ogólnie rzecz biorąc, życie na Islandii jest dość wygodne, jeśli masz pracę. Baseny termalne i stoki narciarskie — ma je niemal każda wioska — pomagają ludziom uciec od depresji w ciemnej porze roku. By ludzie nie topili depresji w kieliszku — co podobno w przeszłości się tutaj często zdarzało — alkoholu nie sprzedaje się w sklepach. Możesz go kupić tylko w placówkach jednej sieci, tylko w określone dni i godziny. W weekendy to niemożliwe.
Minimum stresu we wszystkim
– Z moich obserwacji wynika, że coraz więcej ukraińskich kobiet znajduje zatrudnienie na Islandii — mówi Tetiana Korolenko, mediatorka Międzynarodowego Programu IDP w Rejkjawiku. — Ja również przyjechałam tu z powodu wojny. Znajomość angielskiego pomogła mi szybko znaleźć pracę w sektorze publicznym. Teraz, jako mediator kulturowy, pracuję nie tylko z Ukraińcami, ale także z uchodźcami z innych krajów.
Tetiana Korolenko mówi po angielsku i pracuje z uchodźcami z różnych krajów w Islandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Największą przeszkodą dla Ukraińców na Islandii jest bariera językowa. Bez znajomości islandzkiego wiele zawodów jest dla nich niedostępnych. Ale ja mówię wszystkim, że to nie powód do rozpaczy: możesz zacząć od czegoś prostego i jednocześnie uczyć się języka. Mówienie o tym, że islandzki jest bardzo trudny, to tylko czyjaś subiektywna opinia. Sama intensywnie się go uczę i znam Ukraińców, którzy uważają ten język za łatwy.
Ukraińcy na Islandii mają czas na integrację i znalezienie pracy. Urząd pracy często pomaga szukać wolnych miejsc. Jeśli dana osoba nie pracowała od dłuższego czasu, będą ją do tego delikatnie zachęcać: zapytają, na jakie oferty aplikowała i jakie rozmowy kwalifikacyjne odbyła. Nie wycofają płatności, ale pytań będzie coraz więcej. Ukraińcom szukającym pracy radziłabym, aby trzeźwo ocenili rzeczywistość i nie próbowali od razu zdobyć stanowiska w rządzie, zwłaszcza jeśli nie znają islandzkiego. Tu jest wiele możliwości. Dla tych, którzy nie mówią po angielsku, zawsze znajdzie się praca w branży sprzątającej czy w kuchni.
Niektóre rzeczy zaskakują Ukraińców. Na przykład ty, że nawet jeśli ty i twój partner nie jesteście małżeństwem, ale mieszkacie pod jednym dachem, jesteście oficjalnie uważani za rodzinę — a to wpływa na wasze świadczenia.
W rzeczywistości wszystko tutaj jest dla ludzi. I jest tak przejrzyste, jak to tylko możliwe. Na przykład jeśli ktoś ma dług wobec państwa, będzie mógł go spłacać stopniowo. W naszej sytuacji trudno jest prowadzić bezstresowe życie. Ale tam, gdzie można stresu uniknąć, staram się to robić.
Surowa i piękna Islandia. Zdjęcie z prywatnego archiwum Tetiany Korolenko